Powstało w wolnej Polsce

Tak się nazywa cykl koncertów w Filharmonii Narodowej na stulecie niepodległości. W dzisiejszym programie większość utworów właśnie za niepodległości powstała. Wyjątkiem było Morze Debussy’ego – ukłon w stronę rocznicy.Orkiestra FN ze swoim szefem Jackiem Kaspszykiem wróciła właśnie z dalekiego tournee i chwilami miałam dziś wrażenie, że jeszcze do końca nie odespała różnicy czasu. Zwłaszcza w pierwszej części koncertu. Efektowna Toccata z Suity op. 10 zapomnianego dziś już trochę, a zasłużonego kompozytora (był pedagogiem m.in. Henryka Mikołaja Góreckiego) Bolesława Szabelskiego powstała na trzy lata przed wojną i jest jednym z szeregu „hitów” neoklasycznych, podobnie jak uwertury Antoniego Szałowskiego czy Grażyny Bacewicz. To była jeszcze dość prosta sprawa do zagrania, ale potem był II Koncert skrzypcowy Szymanowskiego. Solistką była Holenderka Isabelle van Keulen. Niestety odczuwało się jakiś bałagan, i w orkiestrze, i w zgraniu z solistką, która tak się starała, że czasem dokonywała dziwnych przyspieszeń. Kilka lat temu grała na Forum Lutosławskiego zarówno na skrzypcach, jak na altówce – z większym powodzeniem.

Rzeczone Morze zabrzmiało już lepiej, choć trochę brakło mi w tym utworze subtelności, tajemniczości. Natomiast najlepiej wypadła IV Symfonia Lutosławskiego.

Już się utarło, że Jacek Kaspszyk prowadząc koncert w sąsiedztwie inauguracji kolejnego Łańcucha, czyli festiwalu organizowanego przez Towarzystwo im. Witolda Lutosławskiego, włącza jego utwór do programu – to również trochę jakby nawiązanie do dawnego Forum Lutosławskiego, które swego czasu wymyślił Kazimierz Kord. W zeszłym roku więc w FN zabrzmiała III Symfonia pod Kaspszykiem, a następnego dnia w Studiu im. Lutosławskiego – IV Symfonia w wykonaniu NOSPR pod batutą Alexandra Liebreicha. Jeden z blogowiczów napisał wówczas: „Lutosławski majestatyczny, wręcz groźny”. Tym razem też był majestatyczny, ale nie groźny, lecz zamyślony, refleksyjny. Piękne, śpiewne solo klarnetu na początek, późniejsze narastanie nie przyniosło „groźnej” kulminacji, nastrój ogólnie był elegijny. Później jest taki dłuższy fragment, gdzie skrzypce grają w dwugłosie, dość specyficzny, czasem interpretowany przez dyrygentów drapieżnie, ale tym razem zabrzmiał inaczej, łagodniej. I po raz pierwszy – właściwie nie wiem, dlaczego, teraz wydaje mi się, że to oczywiste – zwróciłam uwagę na moment, kiedy pozostają same kotły, dwukrotnie wybijając jakby marszowy rytm, który skojarzył mi się z marszem żałobnym. Tak, od pierwszego usłyszenia było wiadomo, że ta symfonia to pożegnanie, te jesienne nostalgiczne śpiewy sugerowały taką myśl. Choć ja wtedy, pamiętam, pomyślałam tylko: pierwszy raz jego utwór sprawia wrażenie muzyki napisanej przez człowieka „w latach”. Lutosławski długo zachowywał wspaniałą formę fizyczną, na estradę wbiegał zamiast wchodzić. Choroba skosiła go bardzo szybko, za szybko. A stało się to niedługo po koncercie jubileuszowym na jego 80-lecie, który stał się zarazem jego ostatnim w kraju występem. Dyrygował wówczas właśnie IV Symfonią.