Maraton na Kodach
Trzy koncerty jednego wieczoru, a od 22. Noc Tańca – tak wyglądał piątkowy wieczór na lubelskim festiwalu przed sobotnim wielkim finałem.
Jak dotąd, wszystkie koncerty festiwalu łączyły klasykę współczesności z aktualnymi odniesieniami. Tym razem było tak tylko częściowo. Do tego schematu włączył się zespół Radical Polish Ansambl (jego szef, Maciej Filipczuk, przyznał, że uprawnione może być skojarzenie tej nazwy z ruchem Radical Jewish Culture stworzonym przez Johna Zorna – w sensie, że „cieszymy się daną kulturą”), składający się z pięciorga skrzypków i perkusisty. Rozpoczął klasyką: utworem tegorocznego jubilata (80 lat) Zygmunta Krauzego Aus aller Welt stammende, który również po 46 latach się nie zestarzał. Co zresztą mogło się tu zestarzeć? Są to po prostu melodie ludowe, tzw. światówki, grane heterofonicznie, czyli każdy z muzyków gra tę samą melodię w swoim tempie i rytmie, czego efektem jest ciekawe wrażenie rozchwiania – w tamtych czasach Krauze wszystko przerabiał na heterofonię, od popularnych katarynkowych piosenek (Automatophone) po fortepianowe romantyczne hity (The Last Recital). Zespół również jedną ze światówek potraktował po swojemu: grając je w akordach, co jednak było mniej ciekawe. Koncert uzupełniły dwa utwory o folkowej inspiracji: ów mazurkowy epizod z Rileyowskiego In C (całość była wykonana w większym i bardziej mieszanym składzie na tegorocznych urodzinach radiowej Dwójki) oraz Il Combattimento, które najkrócej można opisać sformułowaniem z programu: „karczemna sonosfera”.
Kolejną godzinę wypełnił recital fortepianowy Małgorzaty Walentynowicz, w którego programie znalazły się trzy utwory z udziałem elektroniki. To był jedyny wyjątek, gdzie nie było odniesień do klasyki współczesności – tylko do klasyki w ogóle w utworze Austriaka Matthiasa Kranebittera nihilistic studies 4-6, w którym fortepian zagłuszał i w ogóle mocował się z dobiegającymi z głośników fragmentami Dla Elizy. Brytyjka Joanna Bailie włącza do utworów z serii Artificial Environments (ten był nr 8) dźwięki otoczenia, w tym wypadku odgłosy uliczne, co w sumie daje dość nostalgiczny krajobraz dźwiękowy. Wreszcie niezawodny Michel van der Aa w dość przerażającym Transit, w którym fortepian współgra z filmem i dźwiękami w nim obecnymi, a film opowiada o starym, bezsilnym człowieku osaczonym przez rzeczywistość.
Po tym dość dołującym utworze przeszliśmy w kolejne miejsca, gdzie najpierw wyświetlono film edukacyjny Orient-Occident, stworzony pod koniec lat 50. przez reżysera Enrico Fulchignoniego i opowiadający o zbieżnościach i wspólnych tematach podejmowanych przez sztukę starożytną Wschodu i Zachodu, z muzyką Yannisa Xenakisa będącą jednym z piękniejszych przykładów muzyki konkretnej. Na YouTube można zresztą tę muzykę odnaleźć, ale z zupełnie innym obrazem. We właściwym filmie jest jeszcze mówiony komentarz autorstwa Pierre’a Henry (co jest zresztą o tyle nieistotne, że komentarz dotyczy merytorycznej treści filmu). Po czym swoją bardzo interesującą wariację na ten temat przedstawili nam Hubert Zemler (perkusja, elektronika) i Wiktor Podgórski (wideo, powiązane ściśle z dźwiękiem, składające się początkowo z abstrakcyjnych figur, potem jednak pojawiają się twarze z posągów pokazywanych w Orient-Occident.
Noc Tańca dziś w wykonaniu Warszawskiej Orkiestry Sentymentalnej – po bardzo sympatycznych kilku pierwszych kawałkach ruszyłam jednak do hotelu, bo niestety mam pilną robotę do skończenia, mam nadzieję, do wyjazdu.
Komentarze
No i już po wielkim finale.
Sama do końca nie wiem, co o tym myśleć. Odniosłam wrażenie totalnego chaosu ideologicznego połączonego z patosem i z intencjami ogólnie dobrymi (pacyfizm mimo środków odwołujących się do totalitaryzmu), ale, jak to u współczesnych lewicowców (co poniektórzy powiedzieliby: lewaków), wszystko jest pomylone i pokręcone, co wyszło jeszcze podczas późniejszej rozmowy z artystami. Ale to się sprzedaje. Cóż, artyści są dość ekspresyjni i mają wielu fanów.
Panufnik został podłączony pod inne projekty aktualnie eksploatowane przez Laibach, czyli opowieść o Olavie Tryggvasonie w języku staronorweskim (nawiązanie do nieukończonej opery Griega) i materiał oparty na słoweńskim poemacie Chrzest nad Sawicą. To wszystko jakoś tam ma opowiadać o wprowadzaniu chrześcijaństwa, choć w każdym z krajów odbyło się to inaczej. Z Panufnika jest tu tylko Bogurodzica i motyw fanfary, może też trochę harmonii. Potem pojawiło się przemówienie Jaruzelskiego ze stanu wojennego (wykonywali kiedyś piosenkę o Jaruzelskim – „Je morda niesimpaticzna” 😉 ) i słowa Jana Pawła II, a potem już był całkiem inny świat, choć wplątany został motyw z Preludium deszczowego Chopina, a na finał tej części nagle pojawiła się Oda do radości. W drugiej części koncertu była już totalna składanka, choć znów pojawił się motyw polski: aranżacja pieśni Panufnika Warszawskie dzieci. No i na bis dwa stare przeboje: Tanz mit Laibach i Life is life. Fani zespołu szaleli, a potem paru najwytrwalszych zasypywało ich pytaniami. Nie wytrzymałam do końca spotkania – już wiedziałam swoje. Mnie ten świat jest obcy i za dużo widzę w nim kiczu – o wspomnianym pomieszaniu z poplątaniem nie mówiąc – ale doceniam wizję.
No i tak skończyły się jubileuszowe Kody. W sumie było ciekawie. Rano do domu.
Pobutka!
https://www.youtube.com/watch?v=P5HEYWLJZYc
Maratony, maratony… 😎
Dokładnie w 10 lat (i jeden dzień) po tamtej —
https://goo.gl/photos/h8w2BhHVrzhR5QGS7
— wędrówce Turbacz stoi jak stał (i nawet zabłąkana turystka zdyszana dogania nas (schodzących ku Długiej Hali) z pytaniem o tamten szlak – zejściowy do Koninek…)
My wracamy na Kiczorę i do Ochotnicy —
https://basiaacappella.wordpress.com/2018/05/12/kiczora-i-turbacz-z-ustrzyka/
— z nadzieją na kolejne efektowne maratony górsko-muzyczne… 😎
Smutek, zażenowanie, złość, chwilami obrzydzenie – tyle czułem wczoraj słuchając koncertu Laibach. Trudno zrozumieć, jak doświadczony i zasłużony kurator festiwalu mógł popełnić taką pomyłkę, zwieńczyć w taki właśnie sposób dziesięciolecie tego wspaniałego festiwalu, do wczoraj na najwyższym światowym poziomie. Czy odtąd KODY to będzie skrót od Kicz-Obciach-Dno-yyyyyyyyyyy? Chłopaki z Laibach chyba nie są fanami futbolu, bo w zalewie patriotycznego banału, jaki nam zaserwowali, zabrakło najważniejszego narodowego sloganu: Polacy, nic się nie stało! Za to byliśmy blisko meksykańskiej fali, kiedy z głośników zawyło: Eins, Zwei, Drei … Wiwat nacjo-techno-enya-Polonia!!! Cóż, Laibach dla mnie zawsze stąpał po bardzo cienkiej linii, ale wczoraj z jazgotem obsunął się na stronę, której nie oczekiwaliśmy zobaczyć. Tylko dlaczego musiał to być także obsuw KODY’ów! Nie doczekaliśmy się kilku zwyczajowych słów od organizatorów na zamknięcie festiwalu, a oni nie doczekali się kwiatów – może wystarczył im las machających gałęzi, eins, zwei, drei, … Słów nie było, bo pewnie trudno coś powiedzieć mając usta pełne wody i mułu.
Siedzący obok mnie chłopak próbował coś usprawiedliwiać. „Przecież to parodia, ironia”. Jeśli to prawda, to jeszcze gorzej. Musielibyśmy uznać, że Laibach zakpił z KODY’ów. A Panufnikowi, jak w slapstickowej burlesce, rzucił w twarz talerz skisłej bitej śmietany. A może to była kacza zupa?
Przykre.
@ JCY – witam Pana Profesora 🙂 Parodia i ironia – owszem, ale przede wszystkim groch z kapustą. I wrażenie, że jednak jest tu coś z chałtury, przynajmniej w potraktowaniu Panufnika. Nie wiem, co zamawiający chcieli osiągnąć: popularyzację przez Panufnika Polski na rok stulecia niepodległości wśród fanów zespołu? Hm, nie wiem, czy to jest dziś na tyle duża grupa, żeby się opłacało…
Nawiasem mówiąc na późniejszym spotkaniu – a propos kaczej zupy – któryś z chłopaków powiedział, że zamiast przemówienia Jaruzelskiego myśleli też o wykorzystaniu jakiegoś przemówienia Kaczyńskiego, ale nic odpowiedniego nie znaleźli 😈
Co zaś do zawartości, to aż tak do końca jej nie neguję, momenty były, ale jak dla mnie tonęły w morzu bełkotu.
@ a cappella – ależ miło było wtedy, 10 lat temu… 🙂 Nie wiem, czy dziś byłoby to do powtórzenia, w końcu człowiek nie młodnieje, ale kto wie?
Dopiero obejrzałam Pobutkę. Jaka młodziutka Annette Sachs – żona Piotra Lacherta, pianisty i kompozytora (brata Hanny Lachert z Filharmonii Nowojorskiej). Na YT dużo jest ich dawnej wspólnej ciekawej działalności z dziedziny teatru muzycznego.
O zawartości można jeszcze dodać, że tło dźwiękowe lwowskich symfoników było bardzo ładne i przyjemne dla ucha, ale to było tylko tło, tak jak do roli (lekko pokancerowanego) tła został zredukowany Panufnik (szkoda, że to nie był Lutosławski, może tak łatwo by się nie poddał).
Czy byłoby do powtórzenia?
— Jeśli Ktoś ma kondycję wystarczającą do wytrzymania w nieklimatyzowanych środkach komunikacji publicznej (vide Biecz 2015) – to mu nic niestraszne! 🙂
Znaczy… z długością trasy i tempem przesadzać nie należy; my w sobotę nie ociągaliśmy się z powodu… ciekawostkowych zaangażowań wieczornych (których imię „Tribute to Violetta Villas” 😉 )… lecz przecież można kiedyś wymyślić wyraj z dojazdem wyżej, krótszą ale jednak górską trasą, spokojnym popiknikowaniem, itp.
Podstawa, żeby się terminy zgrały, co ani w naszym przypadku, ani zwłaszcza Pani Red nie jest łatwe. Lecz myśleć będziemy 😎
O, to miło 🙂
A Pani Kierowniczka zdjęła sankcje z Biecza czy dopiero się zastanowi? 😉
Szanowny Panie @JCY
Dziękuję za miłe słowa pod moim adresem i za wielką uwagę w słuchaniu Kodów. Po to się takie festiwale robi, aby móc spotkać tak wyrazisty komentarz jak Pana. Wnosi on do naszego dialogowania więcej niż niejeden entuzjazm. A że jest krytyczny, jest tym samym mi bliższy, bo zajmuję się świata poznaniem, a natura poznania jest krytyczno-sceptyczna. Przez to pozwala poprawić różne nasze wspólne i własne błędy różnej rangi i natury.
Piszę więc tutaj na gościnnych stronach bloga p. Redaktor nie po to, aby polemizować z Pana odczuciami osobistymi z natury rzeczy u ludzi zróżnicowanymi – jak te dotyczącymi odbioru spójności estetycznej, formy czy energetyki muzyki. To święte prawo każdego mieć tu swoje zdanie. Piszę po to, aby wspomnieć o okolicznościach natury koncepcyjnej, bardziej obiektywnych niż ów pakiet odczuć własnych. Proszę więc o wzięcie pod uwagę, że utwór miał swoją premierę, nikt go znał wcześniej. Z premierami jest związane ryzyko znane wszytkim ich organizatorom. Oczywiści, że ryzyko to trzeba szacować. Jak to szacowanie wyglądało w tym przypadku? Na podstawie znajomości Laibacha i Panufnika napisałem PRZED FESTIWALEM w komentarzach do każdego wydarzenia ( są na stronie Kodów) i w kilku miejscach powiedziałem ( na przykład do Dziennika Wschodniego, co łatwo znaleźć) o nieprawomocności zamysłu zestawienia dwóch różnych światów: grubej krechy prowokacji i dosadności Laibacha i subtelności, zrównoważenia i powagi Panufnika. Potężny zgrzyt był więc zapowiadany i zakładany. Dlaczego jednak do tego zgrzytu dopuściłem? Bo wiedziałem, że zespół Panufnika nie zniszczy – jego metier nie jest do tego zdolne, nie posiada stylistyki do rzetelnego przetworzenia materii stworzonej przez Kompozytora. Czułem, że Panufnika tam po prostu nie będzie. I praktycznie nie było poza wszak nie Panufnika Bogurodzicą i też archetypicznymi sygnałami trąbek. Mistrz nie ucierpiał oprócz może poprzez uwikłanie jego nazwiska w sprawę. Nie zręczność czysto muzyczna ( choć w ramach konwencji była ona bardzo profesjonalna) jest bowiem właściwością Laibacha, a pisanie zawsze grubą kreską polemik i oświadczeń w sprawach społecznych. Warstwa publicystyczna a nawet granie kiczem – uważam, że był to w znacznej mierze kicz odgrywany – były według mnie warte ryzyka właśnie w jubileusz Kodów, aby nie był on za oczywisty i poniekąd narcystyczny. Jak przywołany siedzący obok Pana chłopak uważam, że w znacznym stopniu koncert Laibacha to „parodia i ironia”. Dodam, że też niejednoznaczność. Jednak zamierzona – także przez mnie w odniesieniu do „tektoniki” jubileuszowego Festiwalu.
Nie mnie interpretować za jakim patriotyzmem się Laibach opowiada, ale łącznie go – tak jak Pan to robi – z wprost rozumianą okolicznościową rocznicą wyrażoną w manierze „pompso” jest kompletnym nieporozumieniem, co świadczy co najwyżej o tym, że w kodowaniu swoich intencji zespół albo się „zakiwał”, albo nie dosyć klarownie wyraził. Dezynwoltura była zawsze jego właściwością. Całokształt może też nie trafić do każdego. Kody mają kilka różnych publiczności i dawno zrezygnowałem z adresowana ich do jednego wyobrażonego odbiorcy. Cieszę się, że w przypadku innych wydarzeń był Pan na Kodach „u siebie”.
Okolicznościowe podsumowania wszystkim twórcom Kodów się należą, na czele z Janem Bernadem. Podsumowania te zrobimy w formie konferencji na Kodach nr. 11 – jeśli będzie to mi dane. Jedenastka to liczna w numerologii „krzywa” – i takie liczby wolę. Sporo wkoło liczb równych i słusznie wszak obchodzonych. Ufam więc, ze Kody będą nadal dla Pana raczej przykładem łączenia myśli i estetyki niż symbolem „kiczu i dna”. Jeszcze raz dziękuję za i wnikliwe i fantazyjne Pana słowa – osoby, dla której KODY są czymś najwyraźniej ważnym. Pański,
Jerzy Kornowicz
PS.
Chętnie bym się z Panem spotkał w realu, aby pogadać do syta. Może do się to jakoś zrobić?
Szanowny Panie Prezesie,
Dziękuję za obszerną i całkowicie dla mnie czytelną wypowiedź w reakcji na mój wpis. Rzadko publicznie okazuje emocje, ale tym razem byłem po prostu wkurzony i rozczarowany. Inaczej sobie wyobrażałem zamknięcie festiwalu, choć połączenie Laibacha z Panufnikiem od początku postrzegałem jako karkołomne wyzwanie, ze którego, jak słusznie się obawiałem, zespół się wywinie jak zawsze, brutalnie zamazując cienką kreskę grubą. Niestety, krawędzie tej grubej kreski są po obu stronach niewidocznej już cienkiej. Dla artystów to wygodne (w zależności od okoliczności [czyt. zarzutów] stwierdzą, że byli po tej, a nie po tamtej, stronie), z mojego punktu widzenia – cyniczne. Chałturnicy zameldowali wykonanie zadania! Jesteśmy w szczególnym momencie historycznym (stulecie ma tu niewiele do rzeczy) i od artysty, który deklaruje zaangażowanie głębsze niż estetyczne, oczekiwałbym czegoś głębszego i klarowniejszego. Nie chodzi jednak o mnie, jestem, wydaje mi się, odporny na pranie mózgu i bełtanie w głowie. U mnie groch z kapustą, jak słusznie napisała pani Kierowniczka, wywołuje najwyżej reakcję fizjologiczną. Mam wrażenie niestety, że u wielu gaz idzie w głowę. A ci nań odporniejsi po prostu nie bardzo wiedzą, co myśleć i co powiedzieć – vide wczorajsza recenzja w lubelskiej GW.
Na spotkanie z Pan zawsze chętnie jestem gotów. Obu nam KODY, i nasza kultura narodowa :), leżą na sercu, więc mielibyśmy o czym pogawędzić.
Pozdrawiam, JCY
Pozostaję zatem do kontynuacji, pozdrowienia, JK
@JCY
1. Dziwią mnie pretensje, że na koncercie grupy Laibach grała grupa Laibach, a nie Urszula Sipińska czy John Cage.
2. Bardzo łatwo uniknąć dyskomfortu w obcowaniu z „Kiczem, Obciachem, Dnem, yyyy” – wystarczy zwolnić miejsce i wyzwolić się od „smutku, zażenowania, złości, chwilami obrzydzenia”.
3. Zawziętość w samoudręczeniu skutecznie stępia władzę sądzenia, zwiększa podatność na głupie sugestie i prowadzi do zupełnie niekontrolowanego wycieku obelg. Tymczasem spacer uspokaja.
4. To niestety coraz bardziej powszednie, że „chłopak” zrozumiał, a profesor JCY jakby mniej.
5. Swoje wątpliwości Pan JCY może skierować również do Slavoja Żiżka, który – choć profesor i nałogowy lewak – podobno rozumie.
6. Starogrecka eironeia spośród wielu znaczeń oznacza również oszukiwanie przez udawanie głupszego. Podstępnym Słoweńcom, po tym jak omamili dyktatora Korei Północnej, równie skutecznie udało się oszukać JCY.
7. Zamiast oddawać się autoprezentacji organizatorzy skoncentrowali się na prezentacji muzyki. To rzeczywiście grzech niewybaczalny. Jednak dzięki JCY ich nachalna skromność została słusznie skarcona i pryncypialnie wychłostana biczem krytyki.
8. Jeżeli jednak JCY ma nieodpartą potrzebę wręczenia kwiatów, to nie powinien się powstrzymywać.