Mroczne oblicze Prokofiewa

Marsz z Miłości do trzech pomarańczy, Symfonia klasyczna, Romeo i Julia… jeśli znamy tylko te utwory, to tak jakbyśmy nie znali Prokofiewa.

Kompozytor nie doczekał się premiery Ognistego anioła za życia. Najpierw długo nad tą operą pracował, później była odrzucana, w ZSRR oczywiście jej „religiancka” tematyka ją dyskwalifikowała. I dziś rzadko się ją wykonuje – jest piekielnie trudna, a słowo piekielnie jest tu adekwatne. Bo to piekielna opera. Nie wiadomo, czy ognisty anioł, który ukazywał się głównej bohaterce Renacie, nie jest aby diabłem. Piekło zgotowała za to kochającemu ją Ruprechtowi, dając przed nim koncerty histerii i pomiatając nim, każąc mu zabić niewiernego kochanka, by odwołać rozkaz, kiedy już pojedynek został wyznaczony. Itd. itp., a to wszystko trzeba odegrać i zaśpiewać. Nie ma litości dla solistów. Obciążające to jest nie tylko dla techniki, ale i psychiki. W licznych wywiadach reżyser spektaklu, Mariusz Treliński, mówi o złej sile tej muzyki.

Zła siła to może nie jest najlepsze określenie, raczej intensywne, mroczne emocje, obsesyjność, transowość – one targają tą muzyką tak jak bohaterami. Pięknie powiedział po spektaklu dyrygent Kazushi Ono, że cały spektakl jest jakby nieustającym crescendem, aż do samego końca. I tak właśnie go poprowadził. To genialny muzyk. Orkiestry chyba jeszcze nigdy nie słyszałam tak grającej. To ten sam dyrygent, który prowadził premierę Króla Rogera w Paryżu w reżyserii Warlikowskiego, i wówczas także to, co brzmiało z kanału, rekompensowało wszystkie idiotyzmy tej realizacji. Dzisiejszy spektakl nie był aż tak tragiczny, ale też jego pstrokacizna mi przeszkadzała – ile razy można dzielić scenę a la Katie Mitchell, i to zaraz po jej własnej realizacji na tej samej scenie. Drugi raz zresztą Treliński dokonuje podobnego zabiegu na scenie – po raz pierwszy było to w Tristanie i Izoldzie. To już nudne. Ile mogą się kobiety u niego ciąć po nadgarstkach, ile jeszcze może pokazać się neonów czy białych milczących postaci?

Jeszcze taka specyfika tego wystawienia: dramaturżka Małgorzata Sikorska-Miszczuk wymyśliła, że w IV akcie Renata podcina sobie żyły tym razem ze skutkiem ostatecznym. Pomijając różne fiki-miki, które pojawiający się w tym akcie Mefistofeles robi ze znikającym i znów zjawiającym się ciałem, konsekwencja tego jest taka, że akt piąty, klasztorny, jest retrospekcją. Jeśli wcześniej nie przeczyta się programu, to można się zdziwić, dlaczego martwa Renata nagle znajduje się w klasztorze, a właściwie, jak się okazuje, w internacie. A jeśli się to już wie, to dziwi to trochę, bo skoro bohaterka już umarła, to po co retrospekcja i dlaczego to ona ma być puentą dzieła. Wszystko przez to, że reżyser nie chciał, żeby było tak jak w Matce Joannie od Aniołów, choć to podobieństwo historii ma źródło w faktach historycznych. Bunt mniszek przeciwko Inkwizytorowi jest przejmująco w muzyce oddany. Tyle że realizatorzy wymyślili jeszcze jedną atrakcję: oto właśnie ten Inkwizytor ma być jeszcze jednym wcieleniem owego anioła czy też spotkanego w przyszłości Henryka, w tym wcieleniu niby jakoś krzywdzącym czy odrzucającym Renatę. Czym jest finałowe wysłanie bohaterki na stos, nie bardzo w tym kontekście wiadomo. Ale to drobiazg.

Najważniejsza jest tu jednak muzyka. Po przerwie starałam się mniej gapić się na scenę i raczej słuchać, i zrobiło mi to bardzo dobrze na odbiór. Polecam. Choć niestety Kazushi Ono już nie poprowadzi pozostałych czterech spektakli. Przejmie je Bassem Akiki, może uda mu się zachować poziom. W lipcu spektakl jedzie na festiwal do Aix-en-Provence.