Chopieje w TWON
W Sali im. Moniuszki rozpoczęła się 14. edycja festiwalu Chopin i Jego Europa. W TWON odbędzie się też większość koncertów, z wyjątkiem kilku w Studiu im. Lutosławskiego i paru na Zamku Królewskim.
Nie są to wymarzone warunki, ale co można poradzić. Filharmonia poszła do remontu i mam nadzieję, że go porządnie wykona, żeby nie zagrażać ludziom. Jak na razie to koncertu na dużej sali opery nawet dało się słuchać – zapuszczona była żelazna kurtyna i przeprowadzone dyskretne nagłośnienie. Zdarza się ono i na spektaklach, więc nic nowego. Gorzej będzie w Salach Redutowych i na zasceniu, gdzie w bocznych sektorach nic nie słychać.
Orkiestra Akademii Beethovenowskiej, która zainaugurowała festiwal, nie od dziś już współpracuje z dynamicznym francuskim dyrygentem Jean-Lukiem Tingaud. Dziś przygotował on z nimi program polsko-francuski, z paroma nieznanymi ciekawostkami. Na początek prawykonanie specjalnego zamówionego u Krzysztofa Pendereckiego na tę okazję kolejnego poloneza. Trzeba powiedzieć, że ten jest mniej zabawny niż ten poprzedni, napisany na otwarcie Konkursu Chopinowskiego. Brzmi bardziej tradycyjnie, choć z pewnymi ostentacyjnymi zaburzeniami, skrzywieniami harmonii, choć łagodnymi.
Mamy Rok Debussy’ego i czuję niedobór Debussy’ego. Dobrze więc, że na tym koncercie znalazły się aż dwa (do trzech w porywach, ale o tym za chwilę) utwory. W Rapsodii na saksofon i orkiestrę wystąpił jako solista nominowany w zeszłym roku do Paszportu „Polityki” Łukasz Dyczko – jest to jeden z jego numerów popisowych, choć popisuje się tu nie techniką, lecz muzykalnością i poetyckością. O ile orkiestra partnerowała mu ładnie, to gorzej wypadła w Popołudniu fauna – tu właśnie poezji zabrakło.
Niewiele jej też było w wykonaniu Koncertu f-moll Chopina przez Szymona Nehringa. Wyglądało to, jakby młody pianista miał trudność w znalezieniu właściwego tonu. Zwłaszcza w I i II części, dość kanciastych; finał był już chyba bardziej w jego guście, choć pod koniec to już było trochę wygrywanie etiud. Orkiestra tym razem nie grała najlepiej, tylko róg w ostatniej części w pełni się spisał. Zdziwiłam się więc słysząc obfite owacje i okrzyki. Ale dzięki nim Nehring zagrał bis: były to Żagle (drugie preludium z I tomu) Debussy’ego. I zagrał je naprawdę ładnie, subtelnie, miękko. Po nich oczywiście już takiej owacji nie było, ale wyznam, że ja dopiero wówczas zaklaskałam.
Ciekawym punktem programu było polskie prawykonanie (podobno) młodzieńczej (choć już drugiej w dorobku) Symfonii C-dur Georgesa Bizeta. Napisał ją mając 22 lata, później ją jeszcze poprawiał, ale nie doczekał się jej wykonania za życia. To utwór z tych, których słuchając można co chwila zdejmować kapelusz kłaniając się znajomym, zwłaszcza z kręgu twórców francuskich – Gounodowi czy Berliozowi, ale też jeszcze nawet Beethovenowi. Wyczuwa się też tu przyszłego twórcę operowego, zwłaszcza w I części, choć dopiero w finale miga gdzieś w tle motyw, który pojawi się potem w Carmen. Interesujący przyczynek; Tingaud nagrał tę symfonię z Narodową Orkiestrą Irlandzką dla firmy Naxos. A na bis był znów Polonez Pendereckiego.
Komentarze
Trudno się z czymś zasadniczo nie zgodzić. Jakość słuchania rzeczywiście lepsza, niż się można było spodziewać, choć siedziałem w amfiteatrze, gdzie zawsze jest najlepiej. Ale boję się tego tyłu sceny, a tu już dzisiaj. Pani Kierowniczka i tak ogólnie bardzo łaskawa, pewno się odrobinkę rozpraszała towarzystwem przesympatycznego maestro Lubimowa siedzącego obok 🙂 Symfonia Bizeta kiedyś mnie bardzo cieszyła (to fugatowe scherzo, tarantella w finale), no ale to było sto lat temu, jak słuchałem nagrania Plassona z Orchestre National du Capitole de Toulouse… Troszkę bardziej precyzyjne i w ogóle… Niemniej dobrze było to zaliczyć na żywo.
Co do Poloneza Pendereckiego to…. W zasadzie jak można coś w miarę grzecznie napisać o czymś takim? Może to nie jest błąd Opatrzności, że wielu wybitnych kompozytorów nie żyło zbyt długo? Brahms jak pisał okazjonalną Uwerturę Akademicką (a gdzie temu polonezikowi i poprzedniemu polonezowemu straszydłu do niej) miał 46 lat, nie dożył 85-ciu, a jedynie 64, ale w końcu życia wychodziły mu takie rzeczy jak Vier ernste Gesänge, 4 Symfonia, utwory z klarnetem… Szostakowicz dociągnął do 69-ciu, lubił pasjami zgrywy i wygłupy, ale Tahiti Trott był dobry w 1927 r., a pod koniec mamy trzy ostatnie Kwartety, dwie ostatnie symfonię i Sonatę altówkową. Liszt dożył 75 lat – jak był młody, to produkował konfekcję i błyskotki, ale późne utwory, to jest Nuages gris, Via Crucis itp. I można by tak wymieniać długo. Ten Polonez nie był ani kunsztowny, ani zabawny, ani oryginalny. Takie coś, mając program Sibelius i parę godzin, od biedy skleciłbym chyba i ja. Po starym wielkim mistrzu (w rozumieniu jak w książce Wallisa „Późna twórczość wielkich mistrzów”) oczekujemy jednak czegoś więcej, niż tylko rutyniarskiej chałturki. To po prostu nie wypada, nie przystoi. To żenuje.
Przelotem:
Wrażenia PK z Nehringa identyczne z moimi z koncertu w S1 podczas Trzy-Cztery. Chopin (II Sonata) nieogarnięty, Debussy dużo lepszy. Wtedy też grał część preludiów.
Co do poloneza Pendereckiego… Nasz sędziwy Maestro wydaje się kroczyć ścieżką odwrotną do ścieżek zwykle obieranych przez starych mistrzów. Nie popada w pełną mądrości zadumę i smutek nad przemijaniem. Jego muzyka staje się coraz lżejsza. Może dziecinnieje? Może niedługo doczekamy się rytmicznego klaskania…?
…w każdym razie zawsze wychodzę z założenia, że kompozytor ma prawo pisać co mu tam ptaszki do ucha zaćwierkają, a nam nic do tego. Penderecki nie musi (już) nikomu niczego udowadniać. Możemy się nie zgadzać z obranym kierunkiem, najwyżej wzruszyć ramionami i uśmiechnąć się pobłażliwie. Nie możemy wciąż żądać Fluorescencji.
Dziś nie jestem w nastroju do jakichś połajanek czy dyskusji. Wracam właśnie z pogrzebu Tomasza Stańki. Pojawiły się na nim postacie z różnych środowisk – od Kuby Wojewódzkiego po Jerzego Stępnia… odnotowały to różne serwisy, ale żaden chyba nie zauważył, że – co prawda cicho i incognito, ale jednak – specjalnie przyjechał sam Manfred Eicher. Wpadł na parę godzin dosłownie, po południu wyjeżdża.
Były mowy, w tym bardzo emocjonalne – Tomasza Tłuczkiewicza i Pawła Brodowskiego, no i na koniec córki Tomasza, Ani. Ale najważniejsza była muzyka – uroczystość w Domu Pogrzebowym rozpoczęła się i zakończyła jego nagraniami i po raz pierwszy widziałam, że kiedy grabarze zabierali kwiaty i wynosili zdjęcie (koło urny leżał też kapelusz, jeden z kolekcji, który później założyła Ania), nikt nawet nie ruszył się z miejsca, bo wszyscy chcieli dosłuchać do końca. Dopiero kiedy zabierano urnę, podnieśliśmy się.
A nad grobem zagrał Henryk Miśkiewicz z kwartetem Mateusza Smoczyńskiego – chyba nie był to dokładnie skład Atom String Quartet. Zagrali oczywiście muzykę Tomasza – ten utwór, w opracowaniu Krzysztofa Herdzina.
Jeśli chodzi o OAB, to problemem może być fakt dość intensywnego zarobkowania…Jak nie muzyka filmowa, to nagrania kompozytorów rodzaju Ihaba Darwisha (ZEA). Pewnie pomogłaby dotacja (ostatnio AUKSO i Amadeus), ale nie jest to nawet instytucja samorządowa…
Na chwilę jeszcze wracając do Tomasza Stańki i Manfreda Eichera, to ten drugi wrzucił na YouTube taką piękną kompilację:
https://www.youtube.com/watch?v=GOJ4KJz97xo
(jeden z komentarzy pod nią cytuje moje ostatnie zdanie z wpisu po śmierci TS – nie powołując się na źródło, ale niech mu tam)