Weekend ze śpiewem
Tak się złożyło, że i w sobotę, i w niedzielę byłam na recitalu wokalnym z fortepianem. Ale to były koncerty bardzo od siebie różne, choć miały odrobinę wspólności repertuarowej.
W sobotni wieczór udałam się do Promu Kultury na Saskiej Kępie – wystąpił tam bas-baryton Daniel Kotliński, człowiek o nader bogatym życiorysie, najmniej znanym w Polsce. Poznałam go swego czasu w dwóch jego wcieleniach – jako menedżera, którym został z dobrym skutkiem, kiedy miał problemy zdrowotne uniemożliwiające mu śpiew (trwało to dziewięć lat) i jako śpiewaka, ale w tej drugiej roli, powiem szczerze, nie miałam dotąd wiele okazji: raz w sopockiej Operze Leśnej w Złocie Renu (przez siebie zresztą zorganizowanym) i dwa razy w Bad Kissingen – za pierwszym razem był chory i nie bardzo mu wyszło, za drugim mogłam być tylko na próbie, kiedy śpiewał odwrócony od widowni w stronę orkiestry. Teraz wreszcie była okazja, żeby lepiej go posłuchać, i to w dość intymnych warunkach, ponieważ koncert nie odbył się w sali, lecz w przestrzeni wydzielonej z hallu. Koncert był transmitowany przez Radio dla Ciebie i jest zapowiedzią płyty, którą solista właśnie zamierza nagrać wraz z towarzyszącym mu przy fortepianie Marco Balderim (wyda ją DUX).
Program był w całości poświęcony Francesco Paolo Tostiemu (1846-1916), znanego głównie z gatunku zwanego romanza da salotto, który na potrzeby tego koncertu (jakoś nie spotkałam się dotąd z tym terminem) został nazwany arią salonową. Czy słusznie? Są to po prostu pieśni (w niektórych przypadkach można nawet powiedzieć: piosenki), melodyjne i wdzięczne, ocierające się o muzykę popularną, ale niejednokrotnie pisane do słów wybitnych poetów. We Włoszech są ogromnie lubiane; u nas Tostiego właściwie prawie się nie zna, a przy tym traktuje lekko pogardliwie, jak powiedzmy piosenki neapolitańskie, które – tak jak właśnie romanze da salotto – znajdowały się w repertuarze najwybitniejszych śpiewaków, zwłaszcza tenorów, bo jako że Tosti sam był tenorem, to pisał głównie dla siebie. A że był też cenionym pedagogiem śpiewu (uczył nawet brytyjską królową Wiktorię), to wiedział, jak się na głos pisze.
Bas-baryton musi śpiewać w transpozycji i muszę powiedzieć, że spodobał mi się Tosti w tej wersji. Tenor, co tu dużo mówić, czasem ociera się o „wyczynowość”, co sprawia, że łatwo może znaleźć się blisko kiczu. Baryton tego nie ma, więc wszystko brzmi bardzo naturalnie, bezpretensjonalnie, choć pan Daniel górny rejestr też ma brzmiący (a nieraz jednak trzeba było go użyć). Co jest też godne podziwu, to to, że był w stanie zapowiadać swój koncert, a że jest typem gawędziarza, to z przyjemnością rozwodził się najpierw nad swoimi włoskimi pedagogami (Giorgio Favaretto, Rolando Panerai), a później nad kolejami życia Tostiego, który był dość barwną postacią. Łączenie zapowiedzi ze śpiewem nie jest łatwe (co solista sam w pewnym momencie wyznał), więc też świadczy o świetnej technice. Obok techniki były i emocje, ale nie przesadne.
Trzy pieśni Tostiego (w tym dwie z programu sobotniego) znalazły się też w programie recitalu Piotra Beczały w Operze Narodowej. Artysta zaśpiewał je na zakończenie pierwszej, włoskiej części koncertu (bez najmniejszego cienia kiczu), której reszta składała się z pieśni kompozytorów o pokolenie młodszych, urodzonych w latach 70. XIX wieku: Stefano Donaudy’ego, Ermanno Wolfa-Ferrariego oraz Ottorino Respighiego – ten ostatni był najciekawszy. W drugiej części zabrzmiała muzyka polska: Sześć pieśni Szymanowskiego z op. 2, kilka pieśni Karłowicza (w tym jedna do wiersza Kazimierza Przerwy-Tetmajera wykorzystanego również przez Szymanowskiego – jakże inne były, Szymanowskiego bardziej depresyjna, Karłowicza – bliżej muzyki lżejszej) i wreszcie parę hitów Moniuszki z Prząśniczką i Krakowiaczkiem włącznie. Solista był w znakomitej formie, Helmut Deutsch na fortepianie był w porządku, ale chwilami (zwłaszcza w Respighim i Szymanowskim) chciałoby się, żeby był mniej akompaniatorem, a bardziej pianistą, tyle tam jest ciekawych rzeczy do wygrania… Trzeba też powiedzieć, że Beczała ma idealną dykcję – każde słowo, także z polskiej części, dało się zrozumieć. Można? Można.
Na zakończenie tylko był zgrzyt. Kiedy artyści schodzili ze sceny po bisie (Pamiętam ciche, jasne złote dnie Karłowicza z pięknie wytrzymaną ostatnią wysoką nutą), zatrzymał ich dyrektor Waldemar Dąbrowski i oświadczył, że jego obowiązkiem w tym momencie jest zaproszenie na scenę ministra kultury, wicepremiera, prof. Piotra Glińskiego. Takiego buczenia dawno nie słyszałam, część ludzi nawet wyszła w tym momencie z sali. (Choć byli i tacy, co komentowali to słowami: co za hołota…) Minister osobiście odznaczył solistę złotym medalem Gloria Artis, co mu się oczywiście od dawna należało, ale czy koniecznie musiało się to odbyć w ten sposób, a nie np. w zaciszu ministerstwa? Artysta był wyraźnie zaskoczony, powiedział to nawet, ale instynkt dyplomaty podsunął mu w chwilę później najwłaściwsze słowa: że on jest po to, by łączyć, nie dzielić, i cieszy się, że może to robić. Dostał wielkie brawa i na tym sprawa się skończyła.
Komentarze
Minister Gliński powinien dostać medal dla najlepszego błazna, pracuje na to od dawna.
Pobutka!
https://www.youtube.com/watch?v=RsdtJcABxxo
Ale ci, co komentowali to mieli na myśi tych buczących?
*myśli
No oczywiście.
Właśnie usłyszałam anegdotę z otwarcia wielkiej wystawy Katarzyny Kobro i Władysława Strzemińskiego w Centre Pompidou. Nie dość, że wicepremier przyjechał (nader rzadko to robi), to jeszcze uparł się koniecznie przemawiać. Na wernisażach we Francji jest obyczaj, że się nie przemawia, więc personel Centre został wprowadzony w niezłe dygotki z szukaniem odpowiedniego nagłośnienia dla Oficjela. Oczywiście chodziły też za nim łebki z ochrony, więc dodatkowy obciach. Też oczywiście spotkał się z protestem, ktoś ustawił się w pierwszym rzędzie ze znaczkiem „Konstytucja”, a część osób demonstracyjnie wyszła, w tym relacjonujący, więc nie wiem, co powiedział, ale domyślam się, że nic wybitnego. Tak więc Hoko chyba ma rację…
A może towarzysz profesor chciał tylko zademonstrować, że umi po fracuskiemu – coby ździebko poprawić (dość nadwerężony pod tym względem) wizerunek partii 😛
francuskiemu
Spaliłem własną złośliwość. Nawet już nie wiem co chciałem powiedzieć…. 🙁
Gostek chyba spasował 😛 To może ja…Jaki by p. minister nie był (masochista?), to ci, na których frak naprawdę dobrze leży, nie miotają „hołota” z tak, w sumie, błahego powodu. To jest zawsze kwestia wyważenia, czy demonstracyjna krytyka nie jest w istocie mniej kulturalna od faux-pas, które jest jej przedmiotem. Nie wiem, kto zacz, ale wyszło takie trochę „wysferzanie się”, moim zdaniem, chłopaka z podwórka. Pozdrawiam.
To był jakiś starszy pan, na którym leżał garnitur, nie frak, i musiał pamiętać minioną epokę 😛
@ ścichapęk – nie, przemawiał po polskiemu z kartki i miał tłumacza.
Przyjmując za dobrą monetę zaskoczenie odznaczonego… —
— A to tak w ogóle można? — Wparować na scenę (estradę, katedrę, do laboratorium w trakcie eksperymentu, …) i odznaczyć, wyróżnić, wpiąć w klapę… bez uprzedzenia, bez wstępnej akceptacji — faktu, momentu, sposobu, kontekstu, w tym osoby i grupy żyrującej honor, fizycznie przekazującej…
Wszak ktoś mógłby chcieć np. zaprosić najbliższych. I móc postawić warunki: tak albo w ogóle, teraz albo później, z fanfarami albo kameralnie.
(Bo na przykład mama, której w największym stopniu zawdzięczam to, co osiągnąłem, jest w tym momencie chora).
Niezależnie, czy to Orzeł, Krzyż czy Gloria (nawet złota). –
– To jest pytanie, czy odznaczany jest podmiotem (bądź – w najgorszym razie – współpodmiotem) czy raczej przedmiotem* całego tego procederu.
I czy dla podobnych procederów są u nas procedury.
Może ktoś wie… 🙂
____
*jak widzimy, dotkliwość uprzedmiotowienia można z powodzeniem stopniować
@a cappella – a jak czysto i klarownie wyartykułowane, co i mnie po głowie chodzi 🙂
No tak, w tym dokładnie rzecz…
Choć, jak wspomniałam, to odznaczenie należało mu się od dawna.
Aha, czyli, jak rozumiem, gwizdano i „hołotą” rzucano w interesie „uprzedmiotowionego”. Żeby Mu się na tej scenie, wobec MKiDN, lepiej stało i słowa łacniej dobierało. A i polityczny refleks wreszcie przećwiczyło. Teraz już wie, że go ma… Gdyby chodziło o mnie (co mi zresztą nie grozi, jako wiecznie młodemu i świetnie zapowiadającemu się), to akurat w tym punkcie byłbym z siebie zadowolony. Czy wdzięczny publiczności, która NA PEWNO miała na względzie złagodzenie mojej przykrości z powodu złamania zasad bon-tonu i oficjalnych procedur, a nie bezkosztowe dowalenie Glińskiemu, z którym następnie nie ma większej styczności i większego interesu?…Czy zwycięski koń jest wdzięczny przeszkodom po ukończeniu Wielkiej Pardubickiej? Ewentualnie, mniej drastycznie: czy spadochroniarz wykonujący swój pierwszy skok jest wdzięczny temu, który, w chwili zawahania, wypycha go za drzwi?. Tyle że skoczek tego lotu się spodziewa, uprzednio się nań zdecydował. Nie jest więc bohaterem z przymusu.
No właśnie, tu raczej był przypadek protestu przeciw wypychaniu kogoś, kto się nie spodziewał tego akurat w tym momencie – ale już popadamy w jakieś sofizmaty, więc może starczy.
Agora locuta:
http://wiadomosci.gazeta.pl/wiadomosci/7,114884,24108895,wybuczany-piotr-glinski-upomnial-publicznosc-ale-ludzie-pamietaj.html#a=66&c=154&s=BoxNewsLink