Butterfly z akompaniamentem

Przygotowania do wczorajszego koncertu-spektaklu Madamy Butterfly na Placu Defilad z inicjatywy Teatru Studio trwały ponoć 11 miesięcy. Próby na miejscu były zaledwie dwie. Czy było warto?

Pomysłodawcą był dyrektor teatru Roman Osadnik, który prywatnie jest miłośnikiem opery, to zresztą on był jednym z pierwszych w Warszawie, którzy „przytulili” transmisje z Met (wciąż się tam odbywają). Zamarzyło mu się stworzenie z Placu Defilad audytorium jak na letnich festiwalach operowych. Ustawiono więc scenę i widownię, na której zmieściło się ponad 5 tysięcy widzów. Oczywiście nie da się tej widowni porównać np. do teatru letniego w Bregencji, gdzie widowiskowa akcja rozgrywa się na jeziorze, może prędzej do Torre del Lago, gdzie amfiteatr co prawda również znajduje się na brzegu jeziora, ale ono nie bierze udziału w przedstawieniu, jest wybudowana scena.

Ale i tak coś takiego w środku Warszawy było pewnym szaleństwem. I zachodziła obawa, że brzmienie opery będzie zakłócane licznymi odgłosami miejskimi – przejeżdżającą karetką, ryczącymi motorami, które uwielbiają jeździć wieczorem. I co? Było jeszcze gorzej. Środek drugiego aktu, zwłaszcza moment, gdy Butterfly śpiewa Un bel di vedremo, został zagłuszony przez rąbankę disco. Na tle rozlewnej frazy pucciniowskiej – łup, łup, łup (potem jeszcze kilka razy włączały się samochodowe alarmy). Skończył się ten koszmar o północy, więc finał był już bardziej słyszalny, ale co tak naprawdę zepsuło nastrój, nie wiadomo. Ludzie z obsługi mówią, że udali się szukać źródła hałasu i nie było go w pobliżu i nie dało się zidentyfikować jego miejsca – podejrzewany jest festiwal Co Jest Grane przy Zamku Ujazdowskim. Nawiasem mówiąc, podobno w Barze Studio podczas koncertu również swojej muzyczki nie wyłączyli.

To wszystko niestety nakładało się na fatalne nagłośnienie orkiestry (grała Sinfonia Varsovia pod batutą Marcella Mottadellego) – może lepsze dla siedzących pośrodku widowni, ja siedziałam na boku, poza zasięgiem kolumn, i kiedy zaczął się wstęp orkiestrowy, myślałam, że zaraz wyjdę. Śpiewaków jednak na szczęście było słychać. I jeżeli było warto, to przede wszystkim dla Aleksandry Kurzak. Jak się okazało, to był jej oficjalny debiut w tej roli, ponieważ planowany występ w Neapolu nie odbył się z powodu choroby artystki. W zeszłorocznej, zalinkowanej recenzji z koncertu Kurzak na dziedzińcu Wawelu niespecjalnie byłam przekonana do siły jej dźwięku w tej roli, wczoraj jednak, choć byli tacy, co właśnie na to narzekali, ja dałam się tym razem przekonać, może właśnie z powodu kontekstu. W pojedynku łup-łup-łup z Un bel di vedremo wygrała jednak aria. Kurzak jak zwykle była też znakomita pod względem aktorskim. Wspaniale wypadł też Andrzej Dobber jako Sharpless – z jednej strony podziwiało się głos, z drugiej również aktorstwo. Podobnie też pochwaliłabym Karola Kozłowskiego jako Goro – świetna przy tym emisja, każde słowo dało się zrozumieć. Roberto Alagna nie było może olśniewający, ale na poziomie. Do tego jeszcze emocjonalna rola Suzuki – Moniki Ledzion-Porczyńskiej i wyrazisty epizod wuja Bonzo – Łukasza Koniecznego.

Było to wystawienie semisceniczne, czyli właściwie koncert z elementami inscenizacji: w głębi sceny i na bocznych telebimach poza zbliżeniami na aktorów pojawiały się także projekcje obrazków głównie abstrakcyjnych, ale nawiązujących z grubsza do kultury japońskiej. Bohaterowie również poruszali się po scenie, ale często zaglądali do nut.

W sumie więc: takie przedsięwzięcie z rozmachem od czasu do czasu Warszawie się należy, ale może lepiej w innym miejscu. A jeśli już tutaj, lepiej sprawdzić, czy tego dnia nie odbywa się jakiś głośny festiwal na wolnym powietrzu.