Maestro czy Monster?

„Karajan dyrygował tak, jakby sprawował jedynie czułą, ale pełną dystansu opiekę nad orkiestrą, do której miał pełne zaufanie. Czy zawsze był taki subtelny i oszczędny, czy wiek to na nim wymusił?” – spytała wczoraj haneczka. No cóż, wrażenie subtelnego uduchowionego maestra ten człowiek umiał robić, i w ogóle pozować, jak mało kto (zwłaszcza odkąd odkrył dla siebie zen i medytacje). Na koncercie noworocznym Filharmoników Wiedeńskich, orkiestry, przed którą przecież tak często stawał (przez lata całe był dyrektorem Opery Wiedeńskiej, którą również ta orkiestra obsługuje; łączył tę posadę z dyrekcją Filharmonii Berlińskiej oraz Festiwalu w Salzburgu i jeszcze kilkoma innymi), oczywiście miał do niej pełne zaufanie – mogłaby to wszystko zagrać bez niego, miała to we krwi. No i nie stawał przecież przed zespołami, do których nie miał zaufania, musiały być przygotowane na tip top. To była oczywista oczywistość.

Dziś mija stulecie jego urodzin. Obchodzi je Austria, obchodzi je świat, wznawia się dziesiątki jego płyt, wydaje się rejestracje na DVD. Karajan, najbardziej masowy z produktów XX wieku, który robił wszystko, by stać się marką tyleż powszechną, co maksymalnie luksusową, wciąż rządzi – półkami sklepów płytowych. W Internecie działa strona jego fanów, założona pięć lat temu przez wielbiciela z Wielkiej Brytanii (gdzie Karajan działał w latach 1948-60 współpracując z londyńską Philharmonia Orchestra i dokąd zawsze chętnie powracał).

Ale już w styczniu pojawił się zgrzyt. Norman Lebrecht, brytyjski krytyk-instytucja, związany z „Evening Standard” (wcześniej z „Daily Telegraph”), tyleż błyskotliwy co kontrowersyjny, opublikował na łamach tejże gazety felieton pod znamiennym tytułem The monster and his myth. „Choć trudno w to uwierzyć, stary potwór powrócił. Idziesz jakimś paryskim bulwarem, a on wyłania się z bilboardów w tej pozie z zamkniętymi oczami, naśladującej uduchowienie, która wywoływała zmieszanie i wprawiała w złość tylu jego muzyków”. Lebrecht z pasją oskarża Karajana nie tyle nawet o dyktaturę nad światem muzycznym (kolekcjonowanie stanowisk, ok. 900 nagranych płyt), ale o propagowanie wstecznictwa kulturowego, pogardę dla modernizmu, zatrzymanie się pod względem gustu w epoce nazistowskiej, która go na szczyt wyniosła. (To prawda, trudno mu nie pamiętać, że w 1935 r. zapisał się do NSDAP, by ułatwić sobie karierę – i jeszcze w tym samym roku dostał posadę Generalmusikdirektora miasta Akwizgran, a cztery lata później stanął na czele Opery Berlińskiej, mając zaledwie 27 lat. Ale po ośmiu latach musiał partię opuścić, ponieważ poślubił kobietę o żydowskich korzeniach.) Uważa, że jego sztuka dyrygencka nie wniosła nic nowego, że wszystko prowadził w podobny sposób – i że cały ten dzisiejszy szum wokół jego rocznicy służy przede wszystkim firmom płytowym, którym może uda się opchnąć remanenty, zwłaszcza na nowych azjatyckich rynkach, co zresztą będzie łabędzim śpiewem tych wytwórni (Lebrecht jest autorem książki opisującej kryzys rynku fonograficznego).

Na stronie fanów dano artykułowi odpór, wytykając Lebrechtowi błędy rzeczowe (te zdarzały się mu ponoć nie raz i nie dwa). Zastanawia jednak konkluzja-insynuacja odpierającego Johna Hunta: „Można by się zastanowić, czy oskarżenie Lebrechta byłoby tak surowe, gdyby Karajan był Żydem?” Niesmaczne nad wyraz. Zwłaszcza w świetle tego, że w skróconej biografii dyrygenta na tej stronie dziwnym trafem brak daty przystania do nazistów…

Z drugiej strony jednak Lebrecht przesadził. Bo w programach koncertowych Karajana  znajdowały się też rzeczy współcześniejsze niż ulubiony Richard Strauss. Nagrywać jednak najbardziej lubił dzieła romantyczne i neoromantyczne (Mozarta i Bacha też nagrywał, ale to masakra…) i w operze również jego gust przedstawiał się bardzo konserwatywnie. Festiwal w Salzburgu jeszcze w rok po jego śmierci (akurat zdarzyło mi się tam wtedy zajrzeć) miał w sobie pewną karajanowską zatęchłość. Choć prywatnie maestro był wielbicielem wszelkich technicznych nowinek, zapalonym lotnikiem, żeglarzem, miłośnikiem motocykli i sportowych samochodów – i to on przyczynił się do rozwoju i upowszechnienia CD.

W każdym razie wiedział, jaka muzyka „leży” mu najlepiej. I ją należy mu zostawić – ten gęsty niemiecki sos pasuje tylko do określonych potraw. Ale do nich znakomicie. To nie był humbug, Karajan naprawdę był kimś, i to nie tylko dlatego, że starał się na to wyglądać. Czy inaczej danoby mu w rządy pół muzycznej Europy? I czy inaczej dla niego właśnie, człowieka o korzeniach greckich, a raczej macedońskich (nazwisko rodzinne brzmiało kiedyś Karajannis lub Karajoannes), zrobionoby ten jeden jedyny wyjątek: przyznanie prawa do używania „von”?