Komu fortepian spadł na głowę?

Właśnie przeczytałam na portalu gazeta.pl wiadomość warszawską, która kazała mi spojrzeć na datę. To naprawdę nie jest żart primaaprilisowy? Ależ nie, napisane wyraźnie: 3 kwietnia.

„Chopin powinien promować Warszawę tak jak Mozart Wiedeń, a Sherlock Holmes – Londyn”. Absolutna zgoda, nie ma innej do tego stopnia rozpoznawalnej na całym świecie postaci, która wiązałaby się z naszą stolicą. Bo Chopin spędził w Warszawie połowę życia, tę, w której się ukształtował. To miasto, ci ludzie, z którymi się stykał, ta muzyka, której tu słuchał, miały wpływ na to, że Chopin był Chopinem.

No i co by można takiego w związku z naszym Wielkim Frycem zrobić? Coś, co byłoby analogiczne do przechadzania się Sherlocka po Baker Street, a jednocześnie byłoby znakiem miasta, jakich i w Polsce nie brakuje, jak w Krakowie hejnał, a w Poznaniu trykające się koziołki. I co wymyślono? Żeby może regularnie – inspirując się znanym wierszem Norwida – wyrzucać fortepian z okna dawnego mieszkania Chopinów na roku Krakowskiego Przedmieścia i Traugutta. Anna S. Dębowska spróbowała sobie wyobrazić taką scenkę: „Codziennie, może co drugi dzień o określonej godzinie tajemnicza ręka wypychałaby pomalowaną na czarno atrapę fortepianu z okna, a ta z głośnym klapnięciem padałaby na bruk. Być może brzękałyby poruszone upadkiem struny, może marsz żałobny urywałby się w pół taktu. Rzecz do ustalenia. W oknie mogłaby mignąć jeszcze rozwścieczona twarz kozaka”. Idiotyczne? Najważniejsze, że – jak mówi szefowa biura promocji miasta – byłoby to „dynamiczne i niekonwencjonalne”.

Chopin spędził w Warszawie lat dwadzieścia i robił bardzo różne rzeczy. Ale czy kiedykolwiek zajmował się wyrzucaniem fortepianów przez okno? Czy zresztą w ogóle stało się to za jego bytności? Po co zamiast genialnego muzyka czcić barbarzyństwo zaborców? Czyżby władze miejskie bardziej identyfikowały się z nimi niż z nim?

Chyba że coś się za tym kryje. „Stołeczna” tytułuje tekst: „Warszawa – miasto spadających fortepianów”. A może raczej: Warszawa – miasto, w którym codziennie ideał sięga bruku? Może rzeczywiście tak jest, może to ma być taka przewrotna metafora?

No bo nie wierzę, że urzędnicy ratusza są tak ograniczeni, żeby taka interpretacja nie przyszła im do głowy…