Blechacz gra klasyków

Obiecałam haneczce, że w końcu napiszę jednak o najnowszej płycie Rafała Blechacza dla Deutsche Grammophon. To druga z kontraktu, po Preludiach Chopina; następną mają być koncerty fortepianowe tegoż. Tak więc pierwszy raz na szerokim rynku (więc nie licząc pierwszej, wydanej w Polsce płyty) młody pianista miał okazję pokazać się w innej niż chopinowska muzyce.

Na płycie są trzy sonaty klasyków wiedeńskich: Sonata Es-dur Hob. XVI:52 Haydna, Sonata A-dur op. 2 nr 2 Beethovena i Sonata D-dur KV 311 Mozarta. Pierwsze moje wrażenie po wysłuchaniu: strasznie masywny dźwięk jak na klasyków, przyzwyczailiśmy się już do całkiem innej estetyki. Drugie: jakieś to maszynowe. I tak sobie pomyślałam, że Rafał robi tu wszystko, żeby pokazać się z innej strony niż dotychczas, czyli żeby widziano w nim nie tylko subtelnego (czasem może nawet aż za bardzo) chopinistę.

Ale czy to dobrze? Były już głosy bardzo pochlebne. Mnie się to przesadnie nie podoba. Widzę w tym pewną koncepcję, konsekwentnie przeprowadzoną, ale dla mnie to jest jakieś chłodne. Swoją drogą ciekawe jest tu pewne odwrócenie: Haydn i Mozart masywniej zagrani od Beethovena, co jest o tyle usprawiedliwione, jeśli chodzi o tego ostatniego, że została tu wybrana jedna z jego sonat młodzieńczych, dedykowanych Haydnowi i jeszcze trochę haydnowskich w stylistyce. Za to sonata Haydna rzeczywiście rozpoczyna się bardzo dostojnie – ale nie wydaje się, że powinno to być grane tak chłodno. I Mozart też przyciężki, może nawet najbardziej ze wszystkich. Moje poczucie estetyki się tu buntuje. Ale nie wykluczam, że innym może się to podobać; już czytałam gdzieś stwierdzenie, że Blechacz chciał w ten sposób pokazać, że to są już utwory romantyczne.

Tymczasem dostałam od wypowiadającego się tu czasem tego Romka Markowicza opis koncertów Rafała w Nowym Jorku. Pierwsze, co mnie zaskoczyło, a jednocześnie ubawiło, to to, że Romek przypomniał, że dokładnie tę samą sonatę Mozarta nagrał młodziutki Zimerman i nagrał ją genialnie. Ale bardziej jeszcze mnie zaskoczyły jego następne słowa: „Już pierwsze dźwięki Sonaty D-dur KV 311 Mozarta, która otwierała program jego recitalu, udowodniły, że mikrofon niekoniecznie musi być wrogiem wykonawcy. To, co uderzyło mnie od samego początku jego debiutu w Nowym Jorku, to był raczej skromny, trochę matowy i mało nośny ton fortepianu”. No i okazało się, ile może zdziałać mikrofon… i nie zawsze dobrego.

Zacytuję jeszcze inny, dłuższy fragment tekstu Romka na temat Mozarta (jak go znam – Romka nie Mozarta oczywiście – nie będzie miał nic przeciwko temu): „Mozart Blechacza był bardzo ruchliwy, energiczny, na swój sposób elegancki, bardzo – nawet super – precyzyjny i przemyślany do ostatniego szczegółu. W ostatniej części pianista podkreślił nawet element humoru, nie aż tak częsty u tego kompozytora (przynajmniej w sonatach fortepianowych), jak u papy-Haydna, którego Mozart wielbił i czcił. Czego mi więc brakowało? Dlaczego nawet uważne obserwowanie pauz pomiędzy frazami, wciąż powodowało uczucie mojej wewnętrznej zadyszki? Wydaje mi się, że moje wszystkie zastrzeżenia odnoszące się do gry tego doskonałego palcowo pianisty podyktowane są głównie kwestią różnicy estetyki. Moim ideałem Mozarta, ideałem, który wszczepił we mnie mój profesor fortepianu (ale też ideałem wyznawanym przez innych wielkich interpretatorów, jak np. Radu Lupu) jest wygrywanie szybkich nutek, których ta sonata posiada całe krocie, jak gdyby były one szybko graną melodią. Nie, nie mającymi nic do powiedzenia gamkami, ale właśnie melodią. Wydaje mi się również, że innym ważnym aspektem tej muzyki jest zróżnicowanie charakteru: Mozart jest w moim pojęciu przede wszystkim kompozytorem operowym, i klimat opery go nie opuszcza na moment. Konwersacja charakterów nie ustaje: często potrzeba to sobie wyobrazić i  jest to trudne do zrealizowania”.

Całkowicie się zgadzam. Z wyjątkiem tego, że „element humoru nie jest znów tak częsty” u Mozarta. Oj, jest, jest.