Odkrycia z POR-em

Wielokrotnie już okazywało się, że Polacy umieją się sprężać w trudnych warunkach. W sytuacji, w jakiej znalazła się Polska Orkiestra Radiowa, ciężko jest pracować – ale chyba gra ona lepiej niż kiedykolwiek. Był to, można powiedzieć, koncert polsko-szwajcarski: kompozytorzy pół na pół, albo raczej trzy czwarte szwajcarskie (Czesław Marek przez większą część życia mieszkał w Zurychu), skrzypek Piotr Pławner dużą część życia spędził w tym kraju, no i dyrygent z Berna – Kaspar Zehnder, młody i energiczny.

Program rozpoczął się dziełem Arthura Furera (nie mylić z Beatem Furrerem) Caeciliana na wielką orkiestrę, stworzonym w 1987 r. (kompozytor miał wówczas 63 lata), a brzmiącym, jakby napisał go Paul Hindemith. Potem utwór, na który czekano najbardziej tego wieczoru: zapomniany I Koncert skrzypcowy op. 11 Emila Młynarskiego z roku 1897. Najciekawsza jest historia tego utworu: kompozytor otrzymał zań jedną z pięciu głównych nagród na konkursie kompozytorskim Paderewskiego w Lipsku, dzieło zostało wykonane przez znakomitego skrzypka Stanisława Barcewicza i pod dyrekcją kompozytora w Warszawie i od tamtej pory go nie grano. Młynarski był już wówczas bardzo czynny jako dyrygent i do własnej muzyki nie miał głowy, choć z czasem rozwinął swój warsztat – powstały kilkanaście lat później, ok, 1916 r., II Koncert skrzypcowy, spopularyzowany ostatnio przez nagranie Nigela Kennedy’ego, ma już zupełnie inną stylistykę, chwilami bliższą impresjonizmowi nawet. Na temat, w jaki sposób partytura I Koncertu się zachowała, dużo jest w ostatnim „Ruchu Muzycznym”, gdzie pisze o nim Kacper Miklaszewski (i rozmawia z Piotrem Pławnerem). A sam utwór? Cóż, jeszcze dość grzeczny, jak wczesny Karłowicz może, są pewne gesty, które można skojarzyć z Wieniawskim albo nawet z Brahmsem, ogólnie jest dość efektowny, ale w sumie niewiele z niego zapamiętałam.

Dla mnie większym odkryciem była muzyka Czesława Marka, w Polsce dziś kompletnie nieznanego, który wyjechał stąd podczas I wojny światowej i od 24 roku życia mieszkał w Szwajcarii (z roczną przerwą 1929-1930 na Poznań). Zmarł w 1985 r., mając 94 lata. Ciekawe, że od dziesięcioleci już nie komponował (przestał podczas II wojny). To taki casus jak genialnego Amerykanina Charlesa Ivesa, który też gdzieś koło pięćdziesiątki zamknął swoją twórczość, nie wiadomo dlaczego. Ale to jedyne podobieństwo. Muzyka Marka – a wysłuchaliśmy Czterech medytacji op. 14 z 1911-13 r. – płynie łagodnie, ale jest wyrazista, robi wrażenie, zapamiętuje się ją. Język muzyczny przypomina nieco łagodniejsze w nastroju utwory Richarda Straussa, ale idzie jakoś dalej. Na pewno chciałabym posłuchać jeszcze nieraz tego utworu. IV Symfonia „Deliciae Basilienses” Honeggera była powrotem do nastrojów neoklasycznych, ale z szerzej zakrojonym dramatem. W sumie niezwykle ciekawy koncert, a publiczność (w przerwie kuluary rozprawiały o sytuacji studia i orkiestry) przyjęła program z entuzjazmem. Aha – Piotr Pławner po wykonaniu utworu Młynarskiego bisował Kaprysem polskim Grażyny Bacewicz. Mam nadzieję, że Bacewicz stanie się znów modna.

Dla wygody – tu także link do petycji w sprawie Studia im. Lutosławskiego.