Lalka w lalce

Byłam w sobotę w Operze Narodowej na premierze Opowieści Hoffmanna Offenbacha w reżyserii Harry’ego Kupfera, i była to pierwsza premiera od ponad roku w tym miejscu, z jakiej nie wyszłam z poczuciem absolutnego zdegustowania. Nie byłam też – mówiąc szczerze – absolutnie zachwycona, ale na pewno tym razem nie było żenady. W końcu Kupfer to marka europejska, choć już lekko przechodzona (72 lata, acz świetnie się trzyma). W Polsce jeszcze nie reżyserował, ale za to wystawił prapremierę Czarnej maski Pendereckiego w Salzburgu (1986), a w 2002 r. w drezdeńskiej Semperoper – Diabły z Loudun, które zresztą miały być pokazane też w Warszawie, ale do tego niestety nie doszło.

Realizacja Opowieści jest w stylu obowiązującym w teatrach zachodnioeuropejskich od gdzieś dwudziestu lat, stylu, z którego czerpie i Treliński, i Warlikowski, i Konina. Wielu zwolenników poprzedniej dyrekcji teatru poczuło się swojsko widząc czarne i srebrne garnitury, czarną ceglaną ścianę z oknami, wielkie efekciarskie rekwizyty przesuwające się po scenie (jak na mój gust za często) czy migające kolorowymi światełkami machiny a la lata sześćdziesiąte. Ale przynajmniej facet wiedział, o co mu chodzi i o czym wystawia spektakl. Poza tym śpiewacy byli naprawdę przyzwoici (większość pożyczona z zagranicy, bo kto z naszych to zaśpiewa?!), zwłaszcza Amerykanka Georgia Jarman, która dostała ambitne zadanie odegrania wszystkich trzech kobiet życia Hoffmanna: Olimpii (akt I), Giulietty (akt II) i Antonii (akt III). Często te role powierza się różnym śpiewaczkom, są one bowiem trudne i forsowne. Zwłaszcza Olimpia.

Bo Olimpia jest lalką. Trzeba więc umieć nie tylko zaśpiewać koloraturę tak wirtuozowską, że aż mechaniczną, ale i pokazać, że to jest koloratura mechaniczna, zachowywać się jak lalka. Hoffmann zakochuje się w podsuwanej mu przez szarlatana Spalanzaniego lalce: wystarczy mu widok pięknego damskiego ciałka, śliczny śpiew o ptaszkach i miłości, powtarzanie w konwersacji „tak, tak” i umiejętność tańczenia walca, której zresztą nasz biedny bohater mało nie przypłaca życiem (swoją drogą niezły to obraz faceta, który tak dał się omamić, ale nie pisała tego przecież złośliwa baba, tylko również facet mający pełną świadomość, że im naprawdę niewiele czasem trzeba).

Aria Olimpii sprawia więc szczególne trudności. Ostatnio na „Mezzo” puszczają ją ciągle w zwariowanym, ale wdzięcznym wykonaniu Patricii Petibon z fryzurką a la Pippi Langstrump (niestety kiepska jakość dźwięku na YouTube). Dla tej śpiewaczki jest to zresztą chyba koronna rola: na YouTube jest jeszcze jej zupełnie inna Olimpia. Ale co ja poradzę, od pewnego czasu ta aria kojarzy mi się jeszcze inaczej. I tu muszę wrócić do Kasi Kozyry.

W ramach swojego cyklu W sztuce marzenia stają się rzeczywistością zrealizowała też scenkę pt. Diva – reinkarnacja. Mając w pamięci zarówno różne tłuste podstarzałe divy, jak również „słynną inaczej” Florence Foster Jenkins, o której tu swego czasu mówiliśmy, nauczyła się arii Olimpii tak, jak była w stanie. W jej nauce śpiewu dzielnie ją wspiera Grzegorz Pitułej, zwany przez nią Mistrzem, który też w tej scence akompaniuje jej na fortepianie. Oczywiście niemożliwe jest nauczenie się koloratury przez osobę, która nigdy nie śpiewała i nie ma w tym kierunku specjalnych inklinacji – ciało usztywnia się w rutynowo wykonywanych czynnościach i trudno mu się rozluźnić, co jest niezbędne w grze i śpiewie. Pamiętam, jak próbowałam Kasię uczyć grać na fortepianie – największym problemem była sztywność rąk. Podobnie jest z głosem. Ale do celu, o jaki chodziło Kasi, to zupełnie wystarczyło.

Pokazali to w CSW dwa lata temu – i zobaczyliśmy coś wstrząsającego. Wjechała klatka przykryta płachtą, tak jak przykrywa się na noc klatki z papugami. Płachtę odkryto – i stała tam gruba naga baba, w której nikt by nie rozpoznał szczupłej, a nawet chudej Kasi. I ta straszna kukła wydała z siebie arię Olimpii (można kawałeczek obejrzeć klikając na napis movies pod drugim zdjęciem)… Tak więc kobitka w wieku średnim udawała lalkę udającą starą babę, która udaje młodą śpiewaczkę, która udaje lalkę, która udaje młodą dziewczynę. Spiętrzenie iście szatańskie, ukazujące niezliczoną ilość warstw i odmian ludzkiej próżności…

Ale jeszcze bardziej szatańskie dla mnie było, że moja koleżanka Dorota Jarecka, która napisała entuzjastyczny tekst o tym wydarzeniu, uznała, że Kasia „może bez wstydu wyjść na scenę i poprawnie zaśpiewać arię”. Pewnie, że jest lepsza od Madame Foster Jenkins, a już na pewno – i to nieskończenie – od Dody Elektrody 😉 – przede wszystkim naprawdę ma słuch. Ale przecież nawet powyższa próbka pokazuje niedociągnięcia charakterystyczne dla osób, dla których po prostu było już za późno na naukę. Jak widać jednak, przyzwyczajono nas już do bardzo różnego śpiewania…