Czy Don Juan miał sumienie?

Byłam właśnie na istnej ciekawostce przyrodniczej, a raczej muzycznej. W Warszawskiej Operze Kameralnej odbyła się premiera dzieła niejakiego Gioacchino Albertiniego pt. Don Juan albo ukarany libertyn. Coś Wam to przypomina? No właśnie. Rzecz w tym, że pan Albertini (1748-1812) mieszkał w Polsce, miał żonę Polkę i tu właśnie prawdopodobnie skomponował wymienioną operę – zresztą pod skądinąd znanym tytułem Don Giovanni. Na polski przetłumaczył libretto i dał powyższy tytuł nie kto inny, tylko Wojciech Bogusławski. Jej premiera warszawska odbyła się w Teatrze Narodowym w 1783 r., na cztery lata przed praską prapremierą arcydzieła Mozarta… Po Warszawie operę ujrzały jeszcze sceny Wilna, Kalisza i Poznania, wszędzie była przyjmowana z entuzjazmem. I dlatego właśnie, kiedy w końcu w 1789 r. tego Don Giovanniego, który przeszedł do historii, wystawiono w Warszawie, afisze anonsowały: „z nową muzyką pana Mozarta”.

Dzieło Albertiniego jednak bynajmniej nie zostało przez Mozarta wyparte w Warszawie na stałe – wystawiono je znów w 1790, a potem jeszcze w 1803 r. Za każdym razem kompozytor trochę je przerabiał. Przed tymi przeróbkami musiał tego Mozarta słyszeć i się nim przejąć, bo w tym, co słyszałam (a była to prawdopodobnie jedna z późniejszych wersji, odnaleziona we Włoszech), pojawiło się parę niemal cytatów…

W Warszawie śpiewano rzecz po polsku. Współcześnie opracowała tekst Joanna Kulmowa (zachowała się treść libretta autorstwa Bogusławskiego, ale nie w wersji do śpiewania, więc trzeba było ją zaadaptawać). Oryginalne libretto napisał prawdopodobnie Giovanni Bertati, skądinąd ceniony wówczas librecista. Janusz Ekiert napisał w programie, że z niego „całe ustępy przepisywał – czyli po prostu kradł – Lorenzo da Ponte, pisząc swoje słowa dla Mozarta”. No tak, ale co to za kradzież, kiedy na tych samych motywach z czegoś takiego sobie powstaje rzecz genialna?

Bo akcja opery Albertiniego jest dość zagmatwana. Wszystko jest inaczej: zaczyna się od tego, że Don Juana i jego sługę Ombrina (odpowiednik Leporella czy Molierowskiego Sganarela) ratują Lisetta i Tiburzio, odpowiadający chyba Zerlinie i Masettowi. Don Juan natychmiast zaczyna uwodzić Lisettę, ale ona, kiedy już ma się poddać, nagle przegląda na oczy i odrzuca go. Potem jest scena z Donną Anną i jej ojcem Komandorem (tylko te imiona postaci pobocznych się zgadzają); ona ma być wydana za kogoś tam za mąż, ale kocha Juana. Nie ma narzeczonego (u Mozarta – Ottavia). Jeszcze jest Donna Isabella, odpowiednik Mozartowskiej Elviry, porzucona żona.

Don Juan przychodzi, by porwać Annę, ale ona, choć mu sprzyja, porwać się nie chce. Dalej już idzie jak trzeba – przychodzi Komandor i zostaje zabity. Potem Anna chce zemsty – ale nie chce jednocześnie. Juan ma być wygnany z kraju za zdradę wobec Isabelli, ukrywa się więc na cmentarzu. Najpierw spotyka tam Annę, której chęć do zemsty na jego widok całkiem już przechodzi, tym bardziej, że on się kaja przed nią uniżenie. Kiedy ona odchodzi, w niego wstępuje jakaś szajba i zaprasza posąg Komandora na ucztę. Komandor przychodzi, ale go nie porywa, lecz zaprasza do siebie; Juan musi przyjść znów na cmentarz…

Pokićkane to i kupy się nie trzyma. A jeszcze Juan przez cały czas labidzi, że ma złe przeczucia, że wie, że zostanie ukarany za grzechy, że sumienie go gryzie. A przy Komandorze udaje twardziela. Czy to ma jakikolwiek sens?

Nie, da Ponte niczego nie ukradł. Bo to dopiero on naprawdę tę historię stworzył.

A muzyka? Cóż, taka jak libretto.