Wariacje na tematy

Mam za sobą dwa teatralne wieczory: jeden operowy w Łodzi i drugi baletowy w Warszawie. Oba tematy dobrze znane, co do każdego z nich realizatorzy mieli ambicję, żeby pokazać je inaczej. A to dziś znaczy: ubrać historie w jeszcze inne historie.

Nie było to może aż tak, jak dzieje się w ostatnich spektaklach operowych Krzysztofa Warlikowskiego, który wręcz snuje opowieści zupełnie innej treści. Tu jakieś odległe bazowanie na oryginalnych treściach było, różnice dotyczyły interpretacji i zmiany sztafażu.

Włoszka w Algierze Rossiniego w reżyserii Michała Znanieckiego. Podziwiać tempo pracy: co chwila nowa premiera, dopiero co była Łucja z Lammermoor w Operze Narodowej (trochę nijaka zresztą). Ta realizacja jest lekka i dowcipna, choć pomysłów może w niej za dużo na minutę. Ale ogólnie zgadzają się one z rossiniowskim buffo, w którym co jakiś czas, zwykle na koniec aktu, wszyscy śpiewają w zawrotnym tempie o tym, jak im się w głowie kręci i miesza, no po prostu zwariować można. Rossini kochał absurd, więc dodatkowe absurdy znosi, ale w rozsądnych dawkach. Reżyser zainspirował się miastem, w którym rzecz wystawił, i umieścił akcję w starym studiu filmowym, tak więc zawijasy akcji, czasem i tak mało zrozumiałe, stają się po prostu filmowymi gagami. Gagi mnożą się i piętrzą, i może lepiej, że zakrywają nie zawsze piękne śpiewanie większości solistów (w paru momentach wręcz ratują sytuację). Nie jest idealnie pod względem muzycznym, ale przynajmniej jest śmiesznie. A przy tym właściwie wszystko z samej treści jest zachowane.

Pan Twardowski Ludomira Różyckiego w inscenizacji i choreografii Gustawa Klauznera. Dziełko samo w sobie błahe, cepeliada dla dzieci, choć gdy kompozytor zapominał o cepelii, trochę się wyprawiał w stronę impresjonizmu – w końcu był to rok 1921. Ale ogólnie jest dość zachowawcze – cóż, każdy naród ma takiego Pietruszkę, na jakiego zasłużył (mówię to oczywiście w sensie nawiązywania do podań ludowych, bo przecież treściowo te dzieła nie mają nic wspólnego, no, chyba że tam jarmark, a tu rynek krakowski). Choreograf ubrał wszystkich „współcześnie” (nawet lajkonik jest z pleksi), ale to akurat mniej istotne, choć zabawne jest zestawienie takiej muzyki z maksymalnie uproszczoną dekoracją. Ciekawe jest co innego: Klauzner postanowił wyemancypować (sic!) postać Pani Twardowskiej. Przede wszystkim Twardowski nie jest starym alchemikiem, ale młodym poetą chyba, w każdym razie przerzuca różne kartki i pokazuje je żonie. Ona zaś jest współczesną dziewczyną, wyrazistą osobowością, nie wiedźmą, jak w mickiewiczowskiej balladzie, tylko kimś w rodzaju Małgorzaty dla Mistrza. I finał przypomina trochę właśnie odejście Mistrza i Małgorzaty – ucieczka przed światem, ukazanie się drogi w zaświaty (nie na Księżyc, gdzie zwykle się wysyła Twardowskiego), ale ostatecznie wybór drogi w bok, na pozycje wypoczywających obserwatorów świata.

Tak więc opowiadając nam jedną historię równolegle panowie opowiadali nam drugą, ale związaną z pierwszą. Widać tak już musi być… Michał Znaniecki powiedział raz, że jeśli ktoś chce opowiedzieć swoją historię, niech ją sobie sam napisze. No i słusznie. Ale taki  jest dziś czas, że niczego się nie opowiada wprost, tylko poprzez parabole i wariacje. Ciekawe, czy tak już pozostanie?