Dwaj mistrzowie, dwa światy

Piękna dwudniowa seria. W poniedziałek w Studiu im. Lutosławskiego Philippe Herreweghe z Collegium Vocale Gent w programie oratoryjno-kantatowym Bacha, we wtorek w Filharmonii Narodowej Marc Minkowski z Les Musiciens de Louvre-Grenoble w Haydnie, Glucku i Rameau. Dwie skrajnie odmienne osobowości, dwie różne atmosfery, dwa rodzaje muzykowania. Sacrum i profanum.

Herreweghe może już nie z takim blaskiem jak kiedyś, ale w skupieniu, absolutnie naturalnie, z prostotą, w sposób zrównoważony. Emocje są, ale pod spodem. Minkowski: emocje na wierzchu, radosna zabawa, błyskotliwość, elektryczność. Wieczne rozbawione dziecko, podczas gdy Herreweghe – dorosły chyba już od urodzenia.

O Herreweghe jakoś ostatnio zaczęły się pojawiać zdania krytyczne, nawet dość mocno: że nudzi, że bez wyrazu, bez dramatyzmu. Mnie zaszokowało, jak przeczytałam takie zdanie o jego nagraniu Pasji wg św. Jana. Ja jestem zdania przeciwnego: dla mnie dramatyzm jego interpretacji w tym się kryje, że wszystko jest spokojnie i dobitnie opowiedziane. Dramatyzm jest w treści, przesadne podbijanie go jest dla mnie w złym guście. I nagle pomyślałam, że, tak jak wszystko w ostatnich czasach się tabloidyzuje, tak stało się chyba także z odbiorem muzyki dawnej. A może z odbiorem muzyki w ogóle?

Za Minkowskim przecież też przepadam, i tę elektryczność jego bardzo lubię, jest to porywające, i ta jego fantazja, pomysły, pogoda ducha. Ale to dość łatwe, od razu trafia. Człowiek siedzi i się uśmiecha. Z Herreweghem chyba tak łatwo nie ma (piszę: chyba, bo do mnie i on trafia w sposób najbardziej bezpośredni). Ale kto w ten świat wejdzie naprawdę, zobaczy, że bardzo warto. Po tym koncercie czułam się jak wykąpana w krystalicznej wodzie. Po występie Minkowskiego – jak po szampańskiej zabawie.

Jedno i drugie jest niezbędne do życia. Dwa światy? Nie. Dwie strony tego samego świata.

PS. Ciekawostka. Znajomy, z którym wracałam z koncertu Minkowskiego, opowiedział mi, że na koncercie byli pp. Tuskowie. Nie afiszowali się, siedzieli sobie skromnie gdzieś tam na balkonie (bynajmniej nie w reprezentacyjnym pierwszym rzędzie). Filharmoniczne szefostwo pewno nawet o tym nie wiedziało. Znajomy, który z nimi rozmawiał, mówi, że to żona namówiła pana premiera na tę eskapadę; oboje wyglądali na zadowolonych. Żony się czasem przydają, nawet czasem do większego zainteresowania mężów kulturą…