Biały Maur w zimnym Wrocławiu

Ależ zziębłam w ten piątek we Wrocławiu! Cóż, był to piątek trzynastego, więc nic dziwnego, że akurat na kolejną premierę plenerową piękne to miasto stało się polskim biegunem zimna, choć zwykle jest odwrotnie… Aż dziw, że jeszcze na dodatek nie padało (choć w dzień i owszem), niebo się całkowicie przetarło, tylko było polarnie. Wszyscy się opatulali w koce i kaptury, ja miałam na szczęście ciepłą kufajkę, ale w gołą głowę i w nogi było mi zimno. A tu jeszcze taki sadyzm: spektakl rozpoczął się dopiero o 22, kiedy było już całkiem zimno, po czym trwał aż do 1:30 (ciekawe, ile osób zostało na późniejszym bankiecie – ja uciekłam do hotelu) z trzema przerwami po 20 minut! Wszyscy pędzili do stoisk z żywnością i napojami, których było jakoś niedużo, i rozgrzewali się albo staniem w kolejce, albo kradnąc ciepełko z grilla, na którym pieczono kiełbaski i świńskie nogi… Doprawdy, nie sposób u nas organizować imprez plenerowych – nigdy nie ma gwarancji, że się uda.

A tu sprawa poważna – Otello. Zazdrość, podejrzenia, choroba… Verdi osłabił w stosunku do Szekspirowskiego oryginału ideę „konfliktu cywilizacji”, choć Otello wciąż jest „Maurem”. Czyli – muzułmaninem, nie Murzynem, jak zwykło się stereotypowo go sobie wyobrażać. W inscenizacji Michała Znanieckiego nie ma on twarzy pomalowanej na czarno, lecz jest ciemnośniady, ogorzały – jak to wojskowy, który większość życia spędza na morzu.

Jago z kolei z całą swą demonicznością nie jest wcieleniem diabła, jak się zwykło o nim myśleć. W jednej z pierwszych scen, w których się pokazuje, dość dokładnie tłumaczy, za co się na Otellu mści (i pośrednio także na Kasju) – za to, że Otello dał Kasjowi stanowisko, które wedle niego właśnie jemu się należało. Banał nad banały. Z tragicznym skutkiem.

Czy w przemianie Otella jest jakaś prawda psychologiczna? Bo to nie jest zwykła zazdrość, to jest przecież obsesja. Owszem, takie obsesje się zdarzają. Ale jeśli człowiek popada w tę chorobę, w uzależnienie od swoich urojeń, to nie przebudzi się z nich – inaczej niż Otello w finale, który już po śmierci Desdemony nagle zrozumiał, że się pomylił.

A Desdemona? Reżyser w wywiadzie dla „Rzeczpospolitej” podkreśla, że nie jest ona bynajmniej biedną, słabą niewinną kobietką, tylko postacią silną. Świadomie wybiera Otella – Innego, i z miłości dla niego opuszcza ojczyznę. Poddając się zaś szaleństwu męża wie po prostu, że nie ma odwrotu. Przecież na wygnanie udała się z nim dobrowolnie.

Cała akcja rozgrywa się w ustawionej na Wyspie Piaskowej wielofunkcyjnej konstrukcji przypominającej wielki tort czekoladowy. Armaty (i sztuczne ognie) strzelają, tłumy pędzą przez mostek i murawę, młodzi ludzie żonglują chorągwiami – zwyczaj typowo włoski. Potem jest coraz intymniej, coraz mniej postaci, choć jeszcze w jednym momencie się pojawiają – gdy przybywa poselstwo dożów weneckich. I tu rozbrzmiewa bardzo interesująca muzyka baletowa, która jest bardzo rzadko wykonywana i aż trudno uwierzyć, że napisał to Verdi.

Głosowo oboje główni bohaterowie – Brytyjczyk Ian Storey w roli tytułowej i Nomeda Kazlaus jako Desdemona – nie byli szczególnie olśniewający. Jest jednak ktoś, kto przyćmił w tym spektaklu wszelkie inne wrażenia – to Vittorio Vitelli jako Jago. Prawdziwie demoniczny, znakomity aktorsko i głosowo. On właściwie „zrobił” to przedstawienie. W sumie warto było zostać do końca, choć widownia bardzo się przerzedziła i w związku z tym zrobiło się jeszcze zimniej…