Swanee River czas zacząć

Uśmiałam się dostając do rąk tę książeczkę. I tak, jak często tu na blogu zastanawiam się, do czego nam służy układanie wierszyków, to i teraz się zastanowiłam, dlaczego właściwie wszystkim chyba znany Marek Gaszyński, którego głównie kojarzymy z popem czy, jak to się wówczas mówiło, bigbitem, postanowił napisać trzynastozgłoskowcem ni mniej, ni więcej, tylko historię początków polskiego jazzu?

Nie zawsze jest to trzynastozgłoskowiec regularny, czasem zmienia rytm, czasem powiększa się do czternastu zgłosek. Autor twierdzi: „Chciałbym, by ten długi wiersz, wzorowany na wielkiej poezji mistrza Adama, był czymś innym niż tylko opowieścią o jazzie tamtych lat, by był on samodzielnym utworem jazzowym”.

Nie bardzo wiem, gdzie tu widzieć analogię z utworem jazzowym, ale cóż, licentia poetica. Nie jest to oczywiście, jak się można spodziewać, poezja najwyższego lotu, przypomina miejscami wierszydła pisywane przez uczniów w szkole, ale co jest w niej zajmujące, to obraz opisywanych lat, pamiętanych przez bardzo młodego wówczas autora, dla którego jazz był pierwszą miłością. I choć tę miłość zdradził, to – czy o początkach polskiego rocka napisałby poemat Pan Tadeusz Rock? Pewnie nie.

Pan Tadeusz Jazz opierał się początkowo na pomyśle kalki z Mickiewiczowskiego Pana Tadeusza, z cytatami włącznie („Właśnie dwukonną bryką wjechał młody panek…”), a bohater tytułowy – to młody warszawski jazzman, który w 1946 r. wraca do Polski z Londynu i wpada zaraz w epokę socrealizmu i zejściu jazzu do podziemia. W pierwszym roku postalinowskiej odwilży (1954) bohater trafia do orkiestry Jana Cajmera, a jeżdżąc z nią po kraju zarabia na bikiniarskie ciuchy:

„Krawat jest najważniejszy – krawat klimat czyni./Może palma wysoka lub atol Bikini?/Koszula kolorowa, okrągły kołnierzyk -/ta ładnie dopasowana, znaczy dobrze leży./Szeroka marynara z samodziału, z wełny,/rękaw trochę przykrótki, lecz krój ramion pełny/i skarpetki w krateczkę – tego nie ominiesz!/Teraz buty zamszowe – na grubej słoninie. (…) Fryzura to plereza albo mandolina,/ma taką Gerard Phillipe, to bożyszcze kina”.

No, długo by te smaczki cytować. Potem już jest coraz mniej o literackim bohaterze, a zaczyna się o postaciach autentycznych z Tyrmandem na czele. Wreszcie pierwszy festiwal jazzowy warszawski (po dwóch sopockich), czyli późniejsza Jamborka:

Swanee River czas zacząć – Roman Waschko rusza,/z teatru na ten wieczór pożyczył kontusza./Kuryl wąsa podkręca, już rękę podnosi,/tuż obok żona Wanda, ją do pary prosi./ I marsz sunie dostojnie, nowoorleański,/bo hymnem Jazz Jamboree jest amerykański/temat Stephena Fostera, dawny, ludowy;/Tyrmand go gdzieś odnalazł, przywrócił jazzowi”.

Ale już naciera rock and roll (1959) i zarażają się nim też jazzmeni. „Nawet Krzysztof Komeda, sam mistrz modern jazzu,/już w roku pięćdziesiątym siódmym miał od razu/dla rock and rolla miejsce u siebie w programie./Razzle Dazzle grał w tempie szybkim niesłychanie,/potem See You Later i Rock, Rock Everybody/i – jak mawiał pan portier – zaczęły się schody,/bo potem, na koncertach jazzowych Komeda/gra Bacha, ludzie rocka chcą, no i bieda./(…) Tyrmand to człowiek mądry; pojął należycie,/że rock, to jest zjawisko, które niesie życie”. I na roku 1960 książka się urywa. Dlaczego? Bo potem to już był inny świat…