Kot tańczy tango

Wszyscy go lubią, wszyscy go dziś grają. Może nawet go zbanalizowali przez nadpodaż. Ale jego muzyce w każdym niemal wykonawcy udaje się obudzić trochę dzikości. Astor Piazzolla. PWM właśnie wydał jego autobiografię w dwóch formach: książkowej (wyznania kompozytora spisywał dziennikarz Natalio Gorin; pół książki zajmuje jego komentarz oraz wypowiedzi muzyków, którzy z nim współpracowali) oraz audiobooku, gdzie fragmenty książki czyta – bardzo ekspresyjnie – Waldemar Malicki (który sam mawia, że Piazzolla zmienił jego życie), a przedzielone są one utworami Piazzolli: cztery z nich w wykonaniu jego samego z zespołem, sześć – w interpretacji muzyków polskich, w tym samego Malickiego, ale i m.in. … Kevina Kennera.

Nie jest bardzo długa ta autobiografia, ale ciekawa. Pokazuje osobę niezależną i drapieżną. Aníbal Troilo, do którego orkiestry zawitał osiemnastoletni Astor, nazwał młodziutkiego bandoneonistę Kotem – właśnie z powodu wiecznego chodzenia własnymi drogami i z niepohamowanego pędu do psikusów, czasem dość okrutnych. Astor, co ciekawe, choć dziś kojarzymy go jako najbardziej argentyńskiego z argentyńskich twórców, najważniejsze lata dzieciństwa i dorastania spędził w Nowym Jorku we włoskich dzielnicach – najpierw w Greenwich Village, które wtedy jeszcze nie było dzielnicą artystów, lecz dość podejrzanym miejscem; potem w Little Italy. Oboje Piazzollowie-rodzice, zwani Nonina i Nonino, byli przecież Włochami, choć urodzonymi w Argentynie. Astor był chłopakiem zadziornym i naparzał się z innymi bandami małolatów. „Gdybym się uparł, to być może zostałbym najlepszym gangsterem w Nowym Jorku” – stwierdził we wspomnieniach. Poczucia własnej wartości z pewnością mu nie brakowało. Był niskim mańkutem z jedną nogą krótszą, a umiał nie tylko się bić, ale nawet stepować.

Pierwszych lekcji muzyki udzielał mu w tymże Nowym Jorku stary Włoch, ale jedyne, czego go naprawdę nauczył, to przyrządzanie sosu do spaghetti. Później Astor zafascynował się jazzem, ale gdy wśród ojcowskich płyt trafił na tango, zakochał się w nim totalnie. Pojechał do Buenos Aires, grał w różnych zespołach. Ale fachowe studia przyszły później: najpierw u wybitnego kompozytora Alberta Ginastery, a potem w Paryżu u słynnej Nadii Boulanger. Miał szczęście: żaden pedagog nie zabił w nim prawdziwego Piazzolli, przeciwnie: oboje kazali mu go pielęgnować. No, a poza tym trzecim jego nauczycielem, jak mawiał sam Piazzolla, było Buenos Aires.

Coraz to wraca w tych wspomnieniach żal, że jest przez wielu niezrozumiany, że mimo iż zrewolucjonizował tango, to wielu słuchaczy po koncertach prosiło go: Maestro, może by pan zagrał jakieś tango? Z drugiej strony nazywany bywa Chopinem tanga, bo zrobił z tangiem coś, co Chopin z polskimi tańcami ludowymi: podniósł je w najwyższe rejony artystyczne. A przy tym wszystkim pozostał dzikim kociskiem z podejrzanych dzielnic.

To teraz posłuchajmy prawdziwego Piazzolli. Adios Nonino – utwór-epitafium na śmierć ojca. Milonga del Angel i Muerte del Angel. Chin Chin i Michelangelo. I jeszcze Verano Porteño. A jakby kto znał hiszpański, to wywiad. A nagrań na YouTube jest jeszcze dużo.