Węgierski fenomen

Muszę się z Wami podzielić niezwykłym wydarzeniem muzycznym, w jakim miałam możność uczestniczyć wczoraj. Otóż pisałam już tutaj, że bracia (a raczej bratanki) Węgrzy otwarli właśnie w Warszawie nową siedzibę swojego instytutu kulturalnego. Z tej okazji na Zamku Królewskim odbył się koncert młodego (34 lata) muzyka, który ponoć w świecie jest rozrywany i p. István Gordon, dyrektor Instytutu Węgierskiego, bardzo ten fakt podkreślał ciesząc się, że jednak udało się im go zdobyć na ten wieczór. To Félix Lajkó, węgierski (ponoć też o korzeniach romskich, w co trudno na oko uwierzyć, bo blondyn) muzyk z Wojwodiny, czyli z Serbii, obecnie mieszkający w Budapeszcie, grający na skrzypcach i cytrze. Tutaj jest jego strona internetowa, gdzie można posłuchać jego muzykowania w prawym górnym rogu. Jest też dużo tego na YouTube. Na przykład tutaj gra sobie w plenerze, tutaj w duecie z altowiolistą Antalem Brasnyó, tutaj znów solo, ale na koncercie, a tutaj towarzyszy śpiewaczce na cytrze. (Teraz nie ma bródki, a włosy z długą grzywą opadają mu poniżej nosa.)

Trafiłam na koncert na Zamku dzięki mojej węgierskiej znajomej, która wyrażała się o nim tak entuzjastycznie, że po prostu musiałam go usłyszeć. Noemi jest architektką i kocha muzykę, a na jej guście się dotąd w żadnej z tych dwóch dziedzin nie zawiodłam, tym bardziej, że lubię muzykę węgierską. Ale jak nazwać to, co robi Lajkó? Pojęcia nie mam. To jest po prostu jego własne pogranicze różnych kierunków, zdecydowanie o podłożu ludowym węgiersko-bałkańskim, ale i pomieszane z jazzem, bluesem i ogólnie folkiem innych narodów, ale też odczuwa się wyraźnie jego zakorzenienie i w klasycznym graniu – jest absolwentem budapeszteńskiej Akademii Muzycznej. Tak że w jego wirtuozerii pobrzmiewa i jakiś Paganini z Sarasatem i innymi wirtuozami skrzypcowymi.

W sumie jest to człowiek kulturowego pogranicza, choć to, co robi, najbliższe chyba jest folkowi. Noemi mówi, że pytała różnych polskich znajomych, czy o nim słyszeli – i nikt nie znał tego nazwiska. Ja zresztą też nie, ale nie znali nawet kolekcjonerzy muzyki etnicznej, a większość tego typu melomanów bardzo ceni sobie kierunek węgierski. Jednak w Polsce zna się raczej to, co sprowadzane jest na Nową Tradycję, a tam często muzycy węgierscy występują – bardzo znakomici, ale też czystsi gatunkowo. Lajkó jest samotnym myśliwym, nie dającym się oprawić w ramki i wsadzić do szufladki.

To po prostu żywioł. Co on wyrabia, to trudno uwierzyć. I to, co gra, nieustannie zmienia, jest prawie nieobliczalny. Wpada po prostu w trans; do tego stopnia, że sprawia wrażenie autystycznego, a nawet przez chwilę wydawało mi się, że może jest niewidomy… Na Zamku wystąpił w duecie ze wspomnianym Antalem Brasnyó i to też była wyższa szkoła jazdy. Brasnyó trzymał altówkę pionowo, tak, jak się gra sekund w kapelach ludowych (np. w góralskich), i tak znakomicie śledził poczynania kolegi, tak mu towarzyszył, jakby byli jednym organizmem, a przecież to jest w przeważającej mierze improwizacja, umawiają się wcześniej na konwencje i na jeszcze parę rzeczy, ale poza tym to już jest ratuj się kto może. Upewnił się o tym zagadnąwszy ich mój redakcyjny kolega Tadeusz Olszański (który mówi po węgiersku jak po polsku, bo miał matkę Węgierkę) na pokoncertowej lampce szampana.

Żal tylko, że nie dowiedziała się o nim szersza publiczność – koncert był zamknięty, za zaproszeniami. Ale czy publiczność przybyłaby na nazwisko, którego nie zna? Najwyższy więc czas je poznać. Lajkó nagrał kilka płyt i podobno każda jest inna, w trochę innym gatunku. Od ludzi z Instytutu mam obiecaną najnowszą.