Reżyser z dyrygentem

Myślę, że – jak na ten blog – smutny temat MJ został już załatwiony, starły się różne zdania, łącznie z porównaniem go do Mozarta (może ze względu na pozycję ojca w początkach jego kariery?) i przeciwnie, ze stwierdzeniem, że był „obrzydliwy” – i dużo więcej już do napisania nie mamy. Idąc więc za życzeniem Gostka wrócę na górę-kulturę, do tematu, który wciąż mi się czkawką odbija po ostatnich wrażeniach z paryskiej opery, jak też i przy okazji śledzenia wątku na temat reżyserii operowej, który ostatnio rozwijał się na Trubadurze (i w którym dzielnie bronił sensu Piotr Kamiński). Innym pretekstem jest dla mnie fakt, że wczoraj w ramach cyklu kinowych pokazów operowych obejrzałam Don Giovanniego z Covent Garden.

To znana realizacja sprzed roku, ukazała się nawet na DVD, dużo jest jej fragmentów na YouTube. Jest dobrze śpiewana i grana, w warstwie reżyserskiej nie ma dosłowności, ale i „uwspółcześnień”, został znaleziony złoty środek. A Antonio Pappano, dyrektor muzyczny Royal Opera House (i dobry dyrygent), najwidoczniej pozazdrościł Gelbowi z Met i w ramach tego spektaklu (w przerwie oczywiście) wystąpił w roli gospodarza przeprowadzającego wywiady z dyrygentem Charlesem Mackerrasem i reżyserką Franceską Zambello (było też „oprowadzanie” po kulisach opery).

Otóż właśnie wywiad z reżyserką był dla mnie po prostu uderzający. Zwłaszcza że Pappano z Zambello już wcześniej współpracowali (np. przy Carmen) i właściwie mówili też o tej własnej współpracy. Zambello powiedziała mniej więcej coś takiego: bardzo lubię ściśle współpracować z dyrygentem od samego początku pracy nad spektaklem. Lubię, jak dyrygent inspiruje moje inscenizacyjne pomysły (tu Pappano dodał, że też lubi to w drugą stronę) , a najlepiej, żeby dojść ostatecznie do tego, by koncepcja spektaklu była całkowicie wspólna, by dyrygent z reżyserem stali się jednością.

Oni to mówili, a ja krzyczałam w duchu: yes, yes, yes! Tak być powinno zawsze i wszędzie! Bo opera to właśnie taki gatunek. Wszystko ma się splatać, wszystko ma działać spójnie! No i mieć sens oczywiście, wynikający z muzyki. Bo o tym też oboje wspomnieli: że to muzyka jest podstawą. Nic dodać, niż ująć.

Dlaczego taka prosta prawda przegrywa ostatnio tak często z wykwitami teatru reżyserskiego? Dlaczego muzycy kładą uszy po sobie i nie krzyczą, że król jest nagi? Jak to się stało, że tak totalnie skapitulowali, że dopuścili do władzy ludzi nie znających się na muzyce, czyli na tym, czym się przecież w operze zajmują?

W tym świetle zmiany w Operze Narodowej jednocześnie mnie cieszą i martwią. Cieszy mnie, i to bardzo, zapowiedź coraz większej różnorodności repertuarowej, przypominania dzieł XX wieku i wystawiania także XXI wieku. Cieszą też bardzo perspektywy, jakie pojawiły się przed baletem, bo to już dawno mu się należało. Martwi, i to coraz bardziej, sama struktura teatru. Dyrektorem artystycznym jest reżyser, dyrektor baletu ma osobną pozycję. NIE MA DYREKTORA MUZYCZNEGO! Tak było praktycznie w ostatnim sezonie. Na nowej wersji strony Opery Narodowej widnieje jeszcze jako pierwszy dyrygent Evgeny Volynsky, choć w zapowiedziach coraz więcej Tadeusza Kozłowskiego, który jest przyzwoitym muzykiem (i przez wiele lat niedocenianym w Warszawie), ale ma przecież Łódź. No i wychodzi na to, że muzycy mają nie przeszkadzać, muzyka – w MUZYCZNYM teatrze – jest na ostatnim miejscu! Cenię zdolności, entuzjazm i horyzonty Mariusza Trelińskiego, niektóre jego realizacje bardzo mi się podobały, ale ostatnio pokazał, że jest w stanie ciąć sobie muzykę Glucka, jakby była muzyczką do jego własnego monodramu, a nawet podkładać pogodną uwerturę pod scenę samobójczą. Jeżeli taki jest jego obecny stosunek do muzyki (wcześniej to aż tak nie uderzało), to naprawdę zaczynam się bać, co będzie dalej.

PS: uzupełnienie. Już wiadomo, że od jesieni kierownictwo muzyczne ma objąć Tadeusz Kozłowski. Jaka będzie jego pozycja? Zobaczymy…