Dziecięca improwizacja

I już po pierwszym Spotkaniu z Kreatywnością Artystyczną Dziecka. Jak wciąż podkreślał pomysłodawca i szef artystyczny projektu, czyli Dominik Połoński, chodziło w nim nie o konkurs, nie o ocenianie, ale o docenianie. I wszystkie dzieci zostały docenione, podkreślono to wręczeniem wszystkim jednakowych dyplomów (plus dyplom dla pedagoga) i nagrodami – każde dostało po odtwarzaczu mp3. Wszystkich dalszy rozwój, jak zapowiadano, będzie obserwowany przez organizatorów, a czwórka zostanie wsparta w sposób szczególny – będzie zabierana do różnych ważnych placówek kultury w kraju i za granicą, na spotkania z artystami i co tam się da załatwić za bardzo przyzwoitą sumę pieniędzy pozyskaną od sponsorów.

Dzieci zgłaszały się z całego kraju, były też wstępne eliminacje. Do finałowego spotkania w łódzkim Pałacu Poznańskich ostatecznie przystąpiło 21 dzieci z różnych miast: Łodzi, Krakowa, Częstochowy, Poznania, a także mniejszych miejscowości. Spotkanie rozpoczęło się małym recitalikiem Kuby Jakowicza z pianistą, który nawet nie wiem, jak się nazywa (ma na imię Bartek, tak samo zresztą jak ten, co zwykle z Kubą gra) – zagrali kilka standardowych skrzypcowych przebojów jak Obertas czy Dudziarz Wieniawskiego, Cierpienia miłosne Kreislera itp. No i oczywiście stało się tak: dziewczynki ze szkoły baletowej zaczęły wytańcowywać na pointach, rutynowo, jakby już wcześniej do tych kawałków tańczyły; dzieciaki grające na skrzypcach, a zachęcone do grania, wygrywały jakieś nuty niekoniecznie pasujące do reszty, inne dzieci malowały lub wykonywały kompozycje plastyczne (jeden chłopaczek wykonał z papieru i alufolii „samolot skojarzeń”, szybko go zresztą skończył i potem się już tylko kręcił po sali). Ciekawy był pęd do działania grupowego: jak jedno zaczęło na skrzypcach, to dołączyły się pozostałe, jak jedna dziewuszka wyciągnęła z pudła z przygotowanymi materiałami wstążkę i zaczęła z nią tańczyć, to inne zrobiły to samo. Ale ostatecznie niektóre z dzieciaków przyciągnęły większą uwagę obserwatorów (nie jurorów, jak również podkreślano). Po minirecitalu Kuba został namówiony do poimprowizowania, porozmawiania muzycznego z dziećmi grającymi na skrzypcach i fajnie to wyszło, a jedna z „rozmawiających” także została nagrodzona.

Tak więc poszło na żywioł i tak miało być. Że ten żywioł ulegał w pewnym sensie samoograniczaniu, to też o czymś mówi – przede wszystkim o stylu naszego nauczania (czy raczej braku stylu) i uruchamiania kreatywności.

Poprzedniego dnia dzieci miały warsztaty przygotowujące, a tymczasem odbyło się krótkie, bo złożone z dwóch referatów, seminarium. Prof. Marek Dyżewski wygłosił długą apologię szkół Yamahy, których jest też wiele w Polsce, ale on mówił o szkołach japońskich, wspierając się nagraniami z koncertu, który odbył się kilkanaście lat temu w Warszawie. Otóż ja byłam na tym koncercie i już wtedy mnie uderzyło, że dzieci są co prawda śmiałe i pomysłowe (grały wyłącznie własne kompozycje), ale te pomysły widać od początku były ograniczane, bo obracały się w stylistyce romantyzmu i neoromantyzmu, nie wychodząc poza muzykę filmową, i to w kiepskim guście. Ja bym nie była zadowolona z takiego rezultatu. Co do innych spraw, o których mówił referent, mogę się częściowo zgodzić, ponieważ znam te problemy z osobistego doświadczenia. Otóż potwierdzam, że dobry moment do rozpoczęcia nauki muzyki to ok. 3 lata (ja w tym wieku papugowałam po siostrze, która była już w szkole muzycznej, a także zaczęłam już sama składać nutki w coś własnego; posłano i mnie na nauki, kiedy skończyłam 4 lata), że znakomicie na rozwój ogólny robi improwizacja (robiłam to regularnie na niedzielnych „koncertach domowych”) i że czasem pomysły przy improwizowaniu wychodzą z samego grania (nieraz obsunięcie się paluszka owocowało nowym konceptem i nowymi melodiami). Nie wiem, czy prawdą jest, że słuch absolutny jest – jak twierdzi prof. Dyżewski – jedynie wynikiem odpowiednio wczesnego treningu; odkąd siebie pamiętam, bawiono się ze mną w odgadywanie dźwięków (grane na pianinie powtarzałam głosem, a później także na klawiaturze), czyli tu się zgadza, ale podobno nigdy się nie myliłam, więc chyba jakieś predyspozycje muszą być. Natomiast ograniczanie stylistyki improwizowania i komponowania budzi we mnie protest, i to ostry.

Referat dr Wigi Bednarkowej mówił o koniecznych zmianach w sposobie prowadzenia lekcji i w sposobie oceniania, w celu pobudzenia kreatywności. Ten wpis i tak się już dość wydłużył, więc już tylko wspomnę, co tutaj mnie zaniepokoiło. Otóż referentka uważa, że kiedyś przekazując wiedzę wychowywało się „dziecko dostosowane”, a teraz pobudzając je do działań powinno się wychowywać dzieci kreatywne. Pięknie. Ale jeżeli lekcje miałyby być przede wszystkim (jak zrozumiałam) kolorowe i hałaśliwe, próbujące za wszelką cenę zainteresować odbiorców, mogłyby szybko, jak mi się wydaje, przerodzić się w cyrk, w niezdrowe kokietowanie dzieciaków. Takie pop-lekcje. Jakaś równowaga jednak chyba byłaby zdrowsza. Ale może ja już jestem starej daty? Na pewno – co zawsze powtarzam – wiele tu zależy od tzw. materiału ludzkiego, czyli od nauczycieli. Czy będą potrafili nie tylko kokietować i uruchamiać, ale przy okazji coś rzeczywiście przekazać ważnego, i to skutecznie. Bo choć absolutnie zgadzam się, że nie tylko nauczyciel uczy ucznia, ale i odwrotnie (są dziedziny, w których uczeń jest nawet bardziej zaawansowany), nie warto jednak przeginać w drugą stronę.

A tutaj zdjęcia łódzkie.