Ludwig Van

Właśnie odbywa się w warszawskim Centrum Sztuki Współczesnej, już po raz czwarty, festiwal Ad Libitum. To bardzo interesująca sprawa, bo zawsze zawiera mocny element edukacyjny: młodzież ze szkół muzycznych ma możność zapoznać się z dziełami XX i XXI wieku, z którymi zwykle nie miałaby nawet szans mieć do czynienia, zważywszy konserwatyzm większości nauczycieli. Co więcej, często są to utwory zawierające element improwizacji – a tego też w szkołach prawie nie bywa, choć moim zdaniem każdy muzyk powinien treningi z improwizacji odbywać. Kiedyś była ona stale obecna, w czasach baroku nigdy nie grało się nut dokładnie tak, jak były zapisane, klasycy improwizowali kadencje do koncertów solowych itp.

Nie mam niestety czasu w tym roku, żeby móc poobserwować ten festiwal, nakładają mi się inne wydarzenia (np. dziś Joshua Bell, w piątek Agrippina w Krakowie, w sobotę premiera Ernaniego w Poznaniu), ale przedwczoraj byłam na wydarzeniu, które mnie przyciągnęło nazwiskiem Mauricia Kagla i pokazem jego filmu sprzed równo 40 lat pt. Ludwig Van. Nie znałam tego filmu w całości, tylko gdzieś widziałam fragmenty początkowe, no i oczywiście wielokrotnie o nim czytałam; znam też partyturę kompozycji pod tym samym tytułem, która stała się pokłosiem tego filmu.

Otóż ten czarno-biały, 90-minutowy film jest po prostu pyszny, wciąż świeży i aktualny. Wydało ją na DVD wydawnictwo Winter&Winter; nie wiem, czy jest tam opcja włączania napisów angielskich, w każdym razie na pokazie nie było ich, a myślę, że dobra znajomość niemieckiego zdecydowanie wpłynęłaby na lepszy mój odbiór. Jest tam bowiem m.in. cała sekwencja niby-poważnej dyskusji, w której bierze udział sam Kagel, a także poważni muzykolodzy, teoretycy ówczesnej awangardy – Otto Tomek i Heinz-Klaus Metzger (plus jeszcze parę osób), i snują z kamiennymi twarzami (bo to ewidentne żarty) napuszone rozważania o wkładzie Beethovena do muzyki współczesnej.

Film powstał na dwustulecie urodzin Beethovena, przypadające w 1970 r. Oglądało mi się go jeszcze lepiej świeżo po wizycie w Bonn i domu rodzinnym Becia. Na początek aktor grający kompozytora (obraz z kamery sugeruje, że patrzymy jego oczami, czasem widzimy z góry czubki jego butów „z epoki”) przyjeżdża pociągiem na stację w Bonn, idzie prosto do swego pomnika, a potem do swojego domu przechodząc przez Bonngasse, na której jeszcze nie ma owych wizerunków wielkich ludzi, bo jest rozkopana. Wchodzi do muzeum, spotyka przewodnika, jest oprowadzany (widać m.in. trąbki Maelzla, a także alkowę, gdzie Beethoven się urodził; tak jak dziś, jest pusty, tylko maska tam leży), a potem przechodzi do jakichś innych tajemniczych pomieszczeń. I tu zaangażowali się też inni artyści, związani z ruchem Fluxus: „kuchnię” Beethovena zaprojektował sam Joseph Beuys, „łazienkę” z wanną wypełnioną setką Beciowych łebków – Dieter Roth, a komórkę na strychu – Robert Filliou. Potem jest podróż statkiem po Renie z defilującymi muzykami grającymi transkrypcję Marsza żałobnego z fortepianowej Sonaty As-dur op. 26, potem jeszcze różne sekwencje, układające się w logikę koszmarno-komicznego snu. Całości towarzyszą dość wariackie transkrypcje (dokonane przez samego Kagla) na mieszany zespół kameralny, głównie utworów fortepianowych, ale nie tylko: w finałowej sekwencji rozgrywającej się w zoo słoń robi kupę przy chórach z IX Symfonii (jeszcze nie była hymnem; dziś pewnie byłoby niemożliwe nakręcenie czegoś takiego – aktualnych hymnów się nie obraża). Jednym słowem – okrutne żarty z niemieckich świętości, z zadęcia i nadęcia, strojone przez erudycyjnego przybysza z Argentyny. Ale Niemcy to łyknęli bez bólu, i to wspaniale o nich świadczy. (A Kagel spędził w Niemczech, z sukcesami, resztę życia.) Wielka szkoda, że nie ma w sieci więcej fragmentów tego filmu, tylko ten jeden, ale i on oddaje klimat całości i to, co Kagel robi zarówno z Beethovenem, jak z kulturową otoczką wokół niego. Jak już jesteśmy przy Winter&Winter, przypomnijmy sobie o wiele łagodniejsze żarty z Wagnera, jakie robił Uri Caine na płycie tego samego wydawnictwa – a było to prawie trzydzieści lat później (1997).

Z filmu wyniknął utwór. W jaki sposób? Otóż poruszając się w wyimaginowanych wnętrzach domu Beethovena w pewnym momencie trafiamy na gabinet (można go tu zobaczyć na zdjęciu), w którym wszystkie meble, podłoga, ściany i sufit są wyklejone partyturami Beethovena. Partytura kompozycji muzycznej Ludwig Van – to po prostu dokonane przez Kagla zdjęcia różnych detali tego gabinetu, opatrzone didaskaliami: im bardziej zniekształcony widok nutek, tym bardziej odkształconym dźwiękiem należy je grać itp. Instrumenty, ilość powtórzeń, tempo – dowolne. W drugiej części koncertu w CSW grupa młodych muzyków wykonała ten utwór (tzn. przedstawiła jedną z niezliczonych możliwych jego wersji). I tu już żartów się nie czuło, tylko siłę tej muzyki, która budzi masę skojarzeń, ulotnych, jak ulotne są poszczególne motywy, ale bardzo mocnych; wszystko jednocześnie rozpływa się w aurze – nostalgii? Nie wiem. Tutaj bardziej żartobliwe i teatralne wykonanie z ojczyzny Kagla.

Żarty żartami, ale bez Ludwiga Van nie byłoby 1898.