Antydepresyjnie
Ludzie jakoś poddają się jesieni – podobno faktycznie coraz więcej jest chorych. Tereska, która jeszcze jest w Warszawie, ale wraca już do Paryża, opowiadała, że co się chciała z kimś umówić, to był chory, więc może rzeczywiście z tą epidemią coś jest na rzeczy? No i z humorkami też różnie, jak się z ludźmi rozmawia. Ja ostatnio byłam jak jaki raróg, kręciłam się po tym światku w całkiem niezłym humorze, przejmując się jedynie, jak zdążę w tydzień napisać trzy teksty (napisałam już jeden, kolejny w podróży na maluszku, trzeci po powrocie), a grypsko, tfu, tfu, dotąd mnie unika. Ale dziś mi się smutno zrobiło, po pierwsze, bo zobaczyłam znajomy nekrolog (cholera, człowiek się starzeje, bo coraz częściej znajome nekrologi widzi), a po drugie, bo zaraziłam się też nastrojem od osoby w dołku, z którą rozmawiałam dziś, a którą bardzo lubię. Nic to, z takimi rzeczami walczymy. Postanowiłam zamiast iść na koncert Moskiewskiej Orkiestry Symfonicznej, gdzie by mnie zasmędzili Czajkowskim i Szostakowiczem, wreszcie wysłuchać w całości Brandenburskich pod Gardinerem. To jedna z pozycji, która mnie, jak mawiam, przywraca do pionu. Antydepresyjny jest też dla mnie Haendel, Mozart nie we wszystkim, Bach też nie we wszystkim, ale Brandenburskie są niezawodne. Bo jak się tu nie uśmiechnąć słuchając słonecznej TROMBY z Drugiego (który mi się zresztą też kojarzy z opowiadaniem będącym przedmiotem mojego pierwszego wpisu na tym blogu) czy przypominając sobie o tym… Przyznam się też, że podczas słuchania wróciłam do naszej rozmowy spod tego wpisu i to już całkowicie poprawiło mi humor.
A nagranie Gardinera? Bardzo fajne, choć też mnie w różnych momentach zaskoczyło i nie zawsze zadowoliło. Najbardziej mnie zdziwiła pierwsza część Szóstego, strasznie pędząca i agresywnie brzęcząca. Później jakoś się wyrównało, ale dla mnie to było o wiele za szybko. Ja Szósty zawsze kojarzyłam z nieco ciemniejszym, zamglonym kolorytem altówkowo-wiolowym. Uwielbiam też środkową część. Ten koncert mnie rozczarował chyba najbardziej.
Pierwszy ma w sobie umiar, który mi bardzo odpowiada, fajne są rogi, których nie odczuwa się tu jak obce ciało, co się nierzadko zdarza; przesmutna druga część nie jest też za łzawa (ładne solo oboju Michaela Niesemanna i violino piccolo wyeksponowanej osobno z nazwiska na okładce Kati Debreceni), świetny rytm trzeciej części, w Menuecie znów szlachetny umiar. Ale jakąż niespodzianką jest moje ulubione ostatnie Trio! Pyszne zaskoczenie po prostu, zwłaszcza w drugiej połowie (prawdziwe TROMBY). Drugi – z trąbeczką wesołą jak trzeba, ale pierwsza część może troszkę za szybka, Trzeci – ze świetną solową kadencją Debreceni (trzecia część znów bardzo szybka). Kati też pięknie się sprawia w Drugim, Czwartym i Piątym, zwłaszcza w drugiej części. Fleciki w Czwartym bardzo miłe, a traverso w Piątym ciekawie wibruje; Malcolm Proud na klawesynie nieźle odgrywa wiadome pszczoły. Ogólnie jednak to też jest nagranie z ADHD – w sumie 1h32′ (41’32” i 50’32”).
Tak mnie zaintrygowało i postanowiłam porównać czasy trwania różnych nagrań, o których sobie swego czasu tu dyskutowaliśmy. Wtedy Gostek wrzucił nam link do czeskiego Musica Florea, który zszedł poniżej półtorej godziny. Nie jest to jednak rekord. O dziwo, palmę pierwszeństwa zdobywa tu Hogwood: 1h26′. Równy czas z Gardinerem ma Antonini, o trzy minuty dłużej wypada Pickett, od Picketta trzy minuty więcej czasu zabiera to Savallowi, a Kuijkenowi 1h40′. 1h42′ gra Suzuki i Marriner, Harnoncourt zaś 1h45′. I co powiecie? Ten Goebel, który tu został okrzyknięty muzykiem z największym ADHD, gra owe koncerty w 1h47′! Nie do wiary…
To co ma Gardiner?
Komentarze
Jak już tak piszę sobie a muzom, to dodam jeszcze, że rano ruszam do Wrocławia, a w sobotę zdecydowałam się jednak zawadzić o Bielsko. Powrót w niedzielę. Dobranoc 🙂
No i nie zdązyłam przed wyjazdem pani Kieroniczki!
„Antydepresyjny jest też dla mnie Haendel, Mozart …” chciałam tylko dodac, że ja też jestem antydepresyjna 🙂 😆 🙂
Miłego buszowania po kraju! 🙂
A ja akurat w głębokiej, psiej depresji. 😥 Ale mam powody…
Okazja złodzieja, jak każdy wie, czyni…
Ktoś wziął i mi świsnął turnedo Rossini!
Na próżno po chaszczach się czołgam i płożę,
przepadło jak smętna dziewica w jeziorze.
Cz może u Włoszki tkwi jakiejś w Algierze?
U Turka we Włoszech? Nie bardzo w to wierzę.
Nie porwał go raczej sewilski cyrulik,
od mięs bowiem woli on zawsze coś z muli.
Otello? Hermiona? Niewinni, dam słowo!
W spór prawny nie wejdę z Elżbietą (królową),
już raczej dam anons do każdej gazety,
że nie mam podejrzeń ja wobec Elżbiety.
Kopciuszek? Armida? Czy Semiramida?
Nie, ją wypytywać na nic się nie przyda.
Lecz… Wiem! Przemyślałem tę sprawę głęboko!
Należy poważnie pogadać ze sroką! 🙄
Sroko, sroko, otwórz dzioba!
Podnieś skrzydło! Co tam chowasz? 😯
Co tam chowa? Co to, kpiny?
Mój kawałek wołowiny! 👿
Mogę coś prozą? 😉
O tych studiach czasoporównawczych Kierowniczki. W życiu bym nie obstawiał Hogwooda, a tu niespodzianka. Aż wziąłem i pociągnąłem te studia dalej.
Alessandrini, Koopman i stary, dobry Leonhardt – wszyscy 1’40” (Leonhardt to to samo co Kuijken? tę płytę sprzed 30 lat mam na myśli). Poniżej 1’35” mam jeszcze cztery niewymienione dotąd, z których np. pani Monica Huggett brzmiała mi wolno i dostojnie. 😯
Najbardziej mnie zadziwił Fasolis – 1’46”, na pierwszy i następne rzuty oka trzymający tempo ekspresu. Może to przez te entuzjastyczne tromby. Czyli wrażenia artystyczne, że tak powiem, nie wytrzymują konfrontacji z zegarkiem. Taka nauka na przyszłość, chociaż jestem ostatnim, który by się obruszał na „zbyt szybkie” tempa.
Jeszcze melduję, że po złoto idzie Pablo Valetti, który nagrał dotąd cztery koncerty i ma międzyczas o 12 sekund lepszy, niż Hogwood. O płycie Gardinera zaś nie mam nic do powiedzenia, bo jeszcze nie posiadam. 😳
Na depresję świetnie też robi poczytanie poezji z archiwum naszego blogu. Aby więc zmóc się z tą przypadłością proponuję napisać czterowiersz doznaniach melomana (melomanki) podczas słuchania muzyki, bycia na koncercie czy w operze. Wierszyk powinien być, rzecz jasna, zabawny i mieć tytuł, mówiący o tym czego dotyczy. Tytuł jest ważny – bo w czterowierszu szkoda miejsca. Odczucia będą pozytywne, wiadomo co dzieje się przy słuchania Bacha czy Haendla w świetnym wykonaniu, ale też np. Oscara Petersona (wtedy się lewituje), ale mogą też być negatywne.
Oto wzory:
Koncert Filharmoników Berlińskich
Nie chciała iść, lecz gdy już tam była
Ścisnęło ją w gardle, po cichu zawyła.
Takiego upojenia w końcu tam doznala,
Że wyszla na ulicę i się zataczała.
Wieczór w operze
Na wrażenia estetyczne się nastawił i duchowe,
Lecz gdy nie było to tam, nie wtedy, nie ci bohaterowie,
Wyszedł na czworakach, do bramy się schował
I tam literalnie wszystko zwymiotował.
Nie mam talentu jak spora gromadkka tutaj, więc zostawiam im pole do popisu.
Czy ja mam jeszcze jakieś Brandenburskie nie uwzględnione w konkursie grania na czas? Chyba to wszsytkie z posiadanych, a nawet więcej…
Ale, żeby nie było w temacie — Pobutka!
Te sekundy to należałoby ze stoperem liczyć, bo to co napisane na okładce płyty nie jest w pełni miarodajne – często wlicza się w czas trwania jakąś pauzę po danej części i gdy idzie o pojedyncze sekundy, może to mieć znaczenie 🙂
Pożarł łotr 1,5 godziny temu. A pisałem, że z Brandenburskimi u mnie odwrotnio niż z innymi dobrze znanymi utworami muzyki klasycznej. Cieszy każdy nowy sposób wykonania, a zbliżony do znanego musi przekonać do siebie. Brandenburskie jak stadardy jazzowe trochę. Nie potrafie wyjasnić, dlaczego.
Bieżnia przebarwna, jak na stadionie
cała publika w emocjach tonie,
orkiestry siedzą wzdłuż długiej osi,
sędzia pistolet w górę podnosi
a dyrygenci huku czekając
(a może skąd tam wyleci zając?),
batuty razem podnoszą w górę
i ból falstartu czują przez skórę.
Wreszcie huknęło i dźwięk muzyki
zalał widownię, w odzewie ryki
dzielnych kiboli pysznych ansambli
przybyłych z Wiednia, Niemiec i Anglii.
W pierwszym koncercie szybszy Gardiner,
w drugim Valetti najwartciej płynie.
I tak do końca się przepychali,
nerwy na wodzy, uszy ze stali
te kakofonię wytrzymać mogły,
a o zwycięstwie nie żadne modły
lecz szybkość ręki decydowała
i funkcja czasu najbardziej mała.
Lecz kto zwyciężył, o tym sza cicho,
bo taki sukces to niezłe licho.
Bach z jazzem może się kojarzyć. Niekoniecznie z Hondą, co prawda. Ale:
http://www.youtube.com/watch?v=IBFqTe1VVqg
Kojarzy sie na pewno. Modern Jazz Quartet znany z tego najbardziej, ale i innych jazzmanów nie brakuje. MJQ chyba nawet próbował grać prawie klasycznie. Ale mogłem pomieszać, jak mam w zwyczaju.
PK do Wrocławia, a stamtąd wspomnień tyle. Pierwsza wizyta w operze, koncert tzw. „Orkiestry Glenna Millera”, pierwsza opera chińska. I imprezy jazzowe. Klub studencki „Pałacyk”, a tam i koncerty i jam session. Jeździłem tam ze Świdnicy, małego miasteczka. Na jazz zawsze z wybitną wówczas (na polskie warunki) pianistką jazzową, później znaną autorką m.in. od Brylla. Ale to wszystko jeszcze przed maturą.
errata: autorką muzyki
Miało byc antydepresyjnie. Bobik poszedł pod prąd, bo jak nie wpaść w depresję po takiej stracie. Piotr modzelewski ta pół na pół. Więc spróbowałem tak właśnie antydepresyjnie i co? Wymiotło wszystkich w efekcie.
Wymiotło na spacer, na słońce, cieszyć się pięknym dniem, zanim nastanie szaruga. Dzięki Twojej inspiracji, Stanisławie 🙂
O, przepraszam, mnie nigdzie nie wymiotło, tylko wskutek zapracowania (musiałem zgłosić na policji kradzież turneda) dopiero teraz wmiotło. 🙂
Poczytałem i depresja mi trochę przeszła, chociaż potrawa się nie odnalazła. A potem przypomniałem sobie, że mam jeszcze w zapasie carpaccio i już mi się całkiem zrobiło błogo. 😆
Piękne słońce? U nas tak sobie. Chwilę poświeci, a zaraz potem chmury. Ale zza biurka widzi się tylko od czasu do czasu, więc może i było pieknie.
U Bobika widzę preferencje polędwicze. Zresztą zamiłowanie do turnedo zdradzał niejednokrotnie. Marek Przybylik w swoim dziele zauważa w roku 1989, że Polacy zdecydowanie preferują wieprzowinę, a wołowina u nas od niej nawet tańsza, gdy w krajach zgniłego zachodu bardzo droga. To była prawda, tylko kawałek zachodniej wołowiny grubości 4-5 cm można lekko poglaskać byle czym i po krótkiej obróbce termicznej rozpływa się w ustach. Nasza ówczesna tymczasem wymagała bardzo intensywnego traktowania pałą milicyjną lub czymś równorzednym (tj. tłuczkiem stalowym) i nie mogła być grubsza niż 1-1,5 cm. Jeślim w czymś przesadził to niewiele.
Istotnie, bardzo niewiele, Stanisławie. A jak chodzi o moje preferencje polędwicze, to w ogóle. 😆
Mam nadzieję, że PK dziś nam daruje wpłynięcie na kulinarnego przestwór oceanu. Kulinaria są zdecydowanie antydepresyjne, więc akurat pod tym wpisem jakoś tam zahaczają o merytoryzm. 😉
Zgadzam się co do wołowiny. Też jestem polędwicza i ciągle nie mogę trafić na właściwe źródło zaopatrzenia w mięso, które wystarczyłoby pogłaskać i potrzymać chwilę nad świecą.
Wszak PK sama zagląda do łasuchów, do których przeciez i ja sie zaliczam. Tam z kolei od czasu do czasu o muzyce. To taki rodzaj symbiozy. Zgłodniawszy od tych tekstów udaje się na posiedzenie, gdzie co najwyżej kawę można. Pozdrawiam do poniedziałku
Pozdrawiam i ja, acz nie do poniedziałku, już z hotelu. Zaraz zapewne udam się do restauracji wegetariańskiej 😉 Humor mi poprawił się wydatnie, albowiem siedząc w pociągu napisałam już lwią część tekstu do numeru świątecznego. Wiwat maluszek! wiwat!
Alllo – na pewno jesteś antydepresyjna, fakt 😀
Tych, co w depresji psiej, głaszczę po łebku. Co do ludzkiej, to zależy, czy ktoś lubi głaskanie po łebku 😉
A wracając do merituma, to bardzo ciekawa rzecz to subiektywne odczucie tempa…
Ja po ostatnich zetknięciach z Gardinerem miałam nadzieję, że te Brandenburskie będą wreszcie ideałem, na który wciąż czekam. Ale ideałów nie ma 🙁
Przyłączam się do wiwatów na cześć lwiej części, maluszka i restauracji wegetariańskiej (oby nie na wyrost!) 😀
W porównaniach czasu trwania należałoby wziąć pod uwagę kadencję w trzecim (lub jej brak) i eee… powtórki są tam jakieś?, że tak dyletancko zapytam.
Dyletancko? 😯
Są powtórki, a jakże, jest i kadencja w Trzecim, jak wspomniałam. Pędzą. Nie da się ukryć. Zwłaszcza ten Szósty nieznośny.
Beato, ja tak sobie szumnie powiedziałam „restauracja”. A zamierzałam wpaść – i wpadłam – do baru „Vega” na Rynku, do którego mam sentyment jeszcze od czasów ho, ho. Nie jest to bardzo wytworne, ale trochę lepsze od „Green Waya”. Zupka dal, naleśniki ze szpinakiem (przypieczone na chrupko, z sezamem), surówka, zielona herbatka. Tyle.
Ale potem połaziłam trochę – Wrocław już całkiem robi się Breslau! Jest duży, porządny jarmark świąteczny, na Świdnickiej i połowie Rynku. W bufecie „Pod Krasnalem” wypiłam Gluhwein, a jakże (czyli poczciwego grzańca), z kubka-buta z namalowanym ratuszem i napisem: Jarmark bożonarodzeniowy, Wrocław 2009. Za kubek płaciło się kaucję 10 zł i można go było za tę cenę zachować na pamiątkę, ale ja już za dużo mam pamiątek 😉 Potem na dach „Krasnala” wyszły jakieś dzieciaki i zaczęły cichutko miauczeć (mikrofon sie im zepsuł) jakieś pioseneczki…
Człowiek chyba zawsze musi brać ze sobą aparat, bo tyle rozkosznych kiczów by się dziś złapało…
Mam godzinkę na wytrzeźwienie. No, ale nie muszę z tym przesadzać, bo Opowieści Hoffmanna zaczynają sie bądź co bądź w knajpie…
Chyba się niejasno wyraziłem…. (jak to czasem u mnie).
Chodziło mi o to, że jeśli zespół nie bierze którejś powtórki, to utwór skraca się znacznie, nawet jeśli pędzą (vide Gould, który u Bacha nie brał powtórek). Tę mikro-kadencję w trzecim niktórzy wycinają, a niektórzy sobie troszkę pogrywają, więc kilkadziesiąt sekund dodatkowo się może uzbierać.
No przecież to oczywista oczywistość 😀
Przepraszam, że się wtrącam w kwestii formalnej: z tymi Brandenburskimi to chyba jednak około 1h30′, bo wszystkie sześć w 1’30” chyba byłaby przesada.
Nawet Minkowski na czekoladowym haju by nie dał rady…
Słusznie i naukowo 😆 Teraz mi się nie chce poprawiać, zwłaszcza, że muszę wyjść, ale nie omieszkam zrobić tego potem 😉
Się nie chce! A przez ten czas to ktoś może wyrobić sobie mylny pogląd i po ptokach.
Wyrobienie poglądu to jeszcze nie wszystko. Potem trzeba go jeszcze postawić w cieple, żeby wyrósł, upiec i dopiero wtedy się nadaje do konsumpcji. 🙄
i właśnie, czy postawić na 1h30′ czy na 1’30” ma znaczenie
Zasadnicze!
W tym przypadku każde „się nie chce” poważnym zakalcem grozi. 🙄
Z ustaleń Pana Piotra wynika, że nie ma takiego pieca, który upiekłby w 1’30”. Nawet polanie czekoladą nie pomaga. Czyli chyba jednak 1h30′ Tylko żeby pogląd się nie przypalił, bo będzie do wyrzucenia.
to póki co tylko przypuszczenia, bo Pani Kierowniczce się nie chce machnąć kontrasygnaty
Przypalony pogląd? Hmmm….
Czyżby po raz kolejny nobody expects spanish inquisition? 😯
Antydepresyjnie? 😉
http://www.youtube.com/watch?v=tgbNymZ7vqY
No dooobra, już poprawiam…
Tylko żeby nie było na mnie! To Piotr Kamiński zaczął! 😀
Już poprawiłam. Ale jest z tej pomyłki korzyść taka, że dzięki niej dowiedzieliśmy się od Pana Piotra, że nasz ulubiony MM ma napęd czekoladowy 😆
Wróciłam z Opowieści Hoffmanna. Podobało mi się połowicznie. Zrobione po bożemu, ale Zawodziński poszalał z dekoracją, czasem dowcipnie, czasem nadmiernie, ogólnie zapewne kosztownie 😉 Głosów kilka było świetnych: Joanna Moskowicz jako Olimpia (już parę lat temu zwróciłam na nia uwagę w Łodzi; nie dość, że ma głos, to jeszcze ładna i z poczuciem humoru), Eva Vesin jako Giulietta (ją z kolei słyszałam w Walkirii jako Zyglindę), Anna Bernacka jako chłopięcy Nicklausse, Mariusz Godlewski jako demoniczny Dr Miracle, a później Dapertutto, a show ukradł pracujący tu zaledwie od września Aleksander Zuchowicz – co za vis comica! Ogólnie dało więc radę przeżyć 🙂 Szkoda tylko, że raczej zawiódł gość śpiewający role tytułową, Alexandru Badea z Rumunii – głos jakby z pobrzękującą blaszką. Może miał zły dzień.
Rano zrywam się i w drogę do Bielska. Nie wiem jeszcze, jak w tamtejszym hotelu z Internetem.
Czekoladowy napęd… No, może być, ale jestem przekonany, że gdyby MM przeszedł na napęd polędwicowy, to dopiero byłoby czego posłuchać. 😉
Eee, nie byłby takim słodziutkim miśkiem… 😆
Miśkiem, miśkiem… Prawdziwa Artysta nie musi być miśkiem. Może mieć wzrok dziki, suknię plugawą i zęby złowrogie. I jatagan w zanadrzu. Żeby móc w szybkich abcugach z jednolitego kawałka polędwicy zrobić tatara… 🙄
Może. No, ale jak nie musi… 😆
Słodycz jest przeceniana, wytrawność niedoceniana 😉
A ja dzisiaj po Katarzynie Dudzie w Paganinim. Momentami bardzo mi się podobało, momentami mniej. Ale Bacewicz na bis świetna. Oczywiście oklaski między częściami, a jakże. Ale za to bez powstania na koniec 😯
Przez to nie wiem, czy było dobrze, czy beznadziejnie, zupełnie się pogubiłam 🙂
Ta czekolada to jakiejś niesamowitej musi być jakości… Ja jako napęd wokalny stosuję rodzynki w czekoladzie 🙂 Pani Kierowniczko, czy dzisiaj na przedstawieniu muza wylazła z beczki?
No cóż, jak nie wstają, to nie wiadomo 😆
Idę już spać, znów rano się zrywam. Dobranoc 🙂
Znaczy, rano na pewno będą dobrze grali, bo Pani Kierowniczka wstanie… 😆
Pobutka!
Po pierwsze primo, nie pobutka, tylko pobódka, po drugie primo, to dido. Lepsze na pobudzenie 😉
http://www.youtube.com/watch?v=d05zbvtGhtE
Nie wiem, na jaki napęd toto działa, choć pewnie jeszcze na landryny – ale za to jak działa!
http://www.youtube.com/user/valoutour
Panie Piotrze, właśnie wczytuję się po raz kolejny we wspomnienia Christy Ludwig i od razu o Panu pomyślałam, czytając to: „Reżyser operowy musi być muzykalny, umieć czytać nuty, nie powinien stać z librettem w ręku, nie wiedząc, kiedy muzyka daje śpiewakowi więcej lub mniej czasu na grę. Niestety są i tacy reżyserowie, którzy właściwie wcale nie lubią muzyki, w ten sposób powstają produkcje wbrew muzyce. Te uchodzą dziś za „nowoczesne”” Ale jej się w pewien sposób udało, aż tak wiele tej „nowoczesności” nie zaznała, przynajmniej na własnej skórze. Zamieszcza też b. ciekawą korespondencję z Wielandem Wagnerem, dokument ich trudnej współpracy, Hassliebe 😉
Strasznie to wszystko musi być ciekawe…
Melduję się z Bielska, gdzie trafiłam do jakiegoś super duper hotelu, Internet w kablu jak się patrzy, górki z okna widać (tu rozmarzona kufa) – no, zostałabym tu na dłużej. Tylko do centrum kawał i trzeba poruszać się taksówkami 😆
W pociągu do Katowic udało mi się skończyć tekst 😀
Słoneczko właśnie wyszło, więc wyskoczę na mały spacerek, póki jeszcze jest jasno…
Beata pyta, czy wczoraj muza wylazła z beczki. Nie. A gdzie wylazła? 😆
O tej muzie z beczki to „wyczytałam” wczoraj u P. Piotra w „1001 operze”: „W winiarni Lutra sąsiadującej z teatrem Duchy wszystkich szlachetnych trunków oczekują gości. Wyskakuje wieko od beczki, pozwalając wyjść Muzie. Muza czeka na swego protegowanego, poetę Hoffmanna, jego los ma się bowiem rozstrzygnąć tu i teraz”. Może Muza wydobyła się wczoraj w formie eterycznej 🙂
Muza/Nicklausse, czyli p. Anna Bernacka w chłopięcej postaci (bardzo to do niej pasuje, ona jest trochę taki typ), cały czas była z Hoffmannem jako jego wierny druh. Muza jako Muza damska (inna osoba w tej roli) pojawiła sie raz na krótko pod koniec.
W sprawie Muzy mam już jasność 🙂
Próbuję napisać coś na konferencję ogólnie o wspomnieniach Christy Ludwig i wciąż utykam we wciągających szczegółach 😉 Odważnie i bez cierpiętnictwa mówi o ciemnych stronach zawodu – długoletniej walce o stabilną technikę (jako mezzosopran długo miała kłopot z wysokimi dźwiękami), ciągłym lęku o głos, kryzysach wokalnych, wpływie menopauzy. Chociaż zawsze twardo stąpała po ziemi, nawet jej przytrafił jej się moment podatności „na czary”. W 1962 roku w Berlinie Christa dostała list od nieznajomego, który pisał, że niebawem straci głos, bo ma złą technikę. Zaoferował swoją pomoc, twierdząc, że jest astrologiem. Po długim wahaniu zdecydowała się z nim spotkać, a on szybko ją omotał, wykorzystując jej lęk o głos. Codziennie stawiał jej horoskop, raz nawet, kiedy ten był bardzo niekorzystny, Christa odwołała występ. Dawał jej drogie „lekcje śpiewu”. Wisiał też na jej darmowych biletach do Opery, a kiedy Christa wróciła z Walterem Berry, swoim pierwszym mężem do Wiednia, pojechał za nimi, mieszkał trochę u nich, jadł i znów chodził za darmo do Opery, tyle że Wiedeńskiej. Oczy otwarły jej się, kiedy przy kolejnych występach w Berlinie w książeczce programowej opery odkryła ogłoszenie, w którym „Astrolog” reklamował się jako nauczyciel śpiewu, do którego chodzili nawet Christa Ludwig i Walter Berry…
Niektórzy to umieją się urządzić 😆
Ciekawa też jest jej największa „wtopa” nagraniowa – właśnie „Opowieści Hoffmanna”. Zaproponowano Chr. Ludwig nagranie partii Matki w akcie o Antonii (nagranie było wcześniej gotowe, miało być ścieżką do filmu, a że z filmu nic nie wyszło, postanowiono podmienić niektórych spiewaków i zrobić płytę). Przychodzi pewnego dnia do studia, a tam ani orkiestry, ani dyrygenta, ani innych śpiewaków (a Matka śpiewa przecież głównie w tercecie). Wkładają jej na uszy słuchawki i do uszu śpiewa jej koleżanka, którą postanowiono podmienić… Christa musiała zmałpować, łącznie z wahnięciami tempa, wleźć w buty po poprzedniczce. A efekt okazał się fatalny, brzmiała jak Myszka Miki. Barwa nie do poznania, wycięte alikwoty. Obiecano jej, że zajmą się tym technicy. Wymusiła powtórkę nagrania pod groźbą wycofania się. Niestety okazało się, że dla potomności i tak została Mysz (nieco uszlachetniona, ale ciągle mysz). Płytę Christa wepchnęła na dno szafy…
Wycofując się już na zdystansowane pozycje, by spojrzeć na Christę z lotu ptaka 😉 nadmienię jeszcze, że przez wiele lat przed występami rytualnie popijała wapno z witaminą C. A wcześniej lubiła się czasem pożywić makaronem z oliwą z oliwek (podobno Caruso stosował). To tyle tytułem napędu 🙂
A PK dobrego wieczoru w Bielsku (i dobrej kolacji) 😀
Dzięki 🙂 O kolacji nawet nie myślę, najadłam się na obiad 🙂 Bardzo ciekawa zupa z dyni po orientalnemu, na drugie warzywa z rusztu z kozim serkiem. No i zachęcona pochwałą Stanisława na blogu łasuchów spróbowałam tegorocznego beaujolais nouveau – faktycznie w tym roku całkiem pijalne 🙂
Christa cudowna postać. Opowiadała nieraz, że Izoldę miała zrobioną, zapiętą na ostatni guzik, pod nadzorem Zinki Milanow i matki-śpiewaczki. Aż któregoś dnia wstała rano, spojrzała w lustro, puknęła się w głowę – i już potem śpiewała tylko swoją Brangenę…
Miała też ciekawy kryzys życiowy na tle mężów. Nie ukrywała tego w wywiadach, więc żadnych sekretów nie zdradzam. Walter Berry zajmował się głównie poza domem. Kiedy wzięła drugiego męża (z którym była w Polsce), wyznała potem, że przez jakiś czas musiała przestać śpiewać, bo odkryła pewne aspekty kobiecej egzystencji, których wcześniej nie podejrzewała. Sapienti sat.
Zdrowa, mocno po ziemi chodząca osoba. No a jak śpiewa Wenus i Kundry – to dozwolone od lat 18. Nikt temu nigdy nie dorównał.
I pomyśleć, że zaczynała wiosną 1945 roku w Gießen, śpiewając amerykańskie szlagiery dla żołnierzy amerykańskich w kasynie, w zamian za papierosy (raz nawet trafiło się wiadro masła kakaowego), odziana w sukienkę uszytą z flagi hitlerowskiej (czerwoną z białymi rękawami zakończonymi na czarno). Dziesięć lat później stała już na deskach Opery Wiedeńskiej jako Cherubino, a dyrygował Karl Böhm…
No i potrafiła odmówić samemu Karajanowi, właśnie tej Izoldy. A Böhm, kiedy powiedziała mu, że Karajan chciał ją zaangażować jako Izoldę, oburzył się: „A to przestępca!” A po chwili zastanowienia: „Ze mną mogłabyś ją zaśpiewać!” 😉
Swoją drogą „zupa z dyni” – niebezpieczne danie.
No, wreszcie ktoś potwierdza moją opinię o dyni. Pomijając już nawet tę historię z Klaudiuszem, dynia po prostu z natury rzeczy jest warzywem wysoce podejrzanym, co zawsze twierdziłem i twierdzę dalej. 🙄
Nikt nie przekona mnie do dyni!
Czy mieszka w Ełku, czy też w Gdyni,
czy antonowem czy concordem
lata, ja i tak skrzywię mordę
na dyni obłość dyluwialną
i na dystrakcję jej fatalną
i na dysleksję dynamiczną,
którą przeraża nawet liczną
gromadę fanów dysfmorfizmu.
Tu sięgnę szybko do truizmu:
kto się w dyspepsji nie chce szpony
dostać i tkwić w nich niestrawiony,
czy mieszka w Suchej, czy w Małkini,
niech z dala trzyma się od dyni! 😯
http://upload.wikimedia.org/wikipedia/en/d/d8/Pumpkin2007.jpg
Czy jest tutaj Booooobik?
Dynia to przedmiot doskonały!
Bo, jak wiadomo, doskonałą
Formą jest przecież każda kula –
Nią wszak jest dynia, choćby małą.
A te kolory, jakie miewa!
Żółty lub też pomarańczowy!
W taki słoneczny wprawia nastrój,
Znika depresja i ból głowy.
I jeszcze smaczna jest do tego,
Jeśli się wie, jak ją przyprawić…
Kto cenną tę ma umiejętność,
Humor mi może wnet poprawić! 😀
To rzekłszy udaję się na dalsze posiady towarzyskie. Koncert był cudny, potem go opiszę.
Głowaból leczyć zupą dyniową? 😯
Ją można raczej przypłacić głową… 🙄
Jakoś nie przypłaciłam głową, przeciwnie 🙂 Świeżo po konwersacji z pianistą (i po buziaczku danym przez niego całej naszej piątce na dobranoc) muszę sklecić zaraz słów kilka.
No nie, żebym ja musiał szczekać w charakterze Pobutki…? 😯
Obawiam się, że tak karygodne zaniedbanie obowiązków służbowych przez PAK-a bez nagany z wpisaniem do akt się nie obejdzie. 🙁