Wczoraj: byłam, nie byłam…
Nie byłam:
…w Katowicach na koncercie Philippe’a Jaroussky’ego (zwanego tu czule Żarusiem). Nawet nie mogłam słuchać przez radio. I właśnie otrzymałam kolejne potwierdzenie, że powinnam żałować. Moja siostrzenica właśnie mi zeznała, że też była nim zachwycona, jego pięknym głosem, wirtuozerią i miłym obejściem. Że orkiestra nie do końca była precyzyjna, ale ogólnie nie było źle. No i że poza walorami artystycznymi wydarzenia miał miejsce szczególny happening: Jaroussky’emu została wręczona lampa górnicza na pamiątkę poprzedniego występu. To rzeczywiście warto było zobaczyć 🙂
…w Warszawie (a wcześniej, w piątek, w Bielsku) na koncercie Tomasz Stańko Quintet – właśnie rozpoczęła się trasa promująca nową płytę Dark Eyes. (Już wszędzie opowiedział, że chodzi o czarne oczy tej pani). Płytę jednak mam i bardzo mi się podoba. Jest melancholijna (coś dla Hoko) i już wywołuje takie poetyckie opisy moich kolegów po fachu, że ja się może powstrzymam… W każdym razie nasz trębacz w pełnej formie, trąbka jak zwykle pięknie chrypi. No i w sumie nie jest to jakaś bardzo trudna muzyka, tak mi się przynajmniej wydaje. Nie żadna komercha oczywiście, ale też nie żadna awangarda. Po prostu przyjemna do słuchania. (Dodam jeszcze, że jeśli tylko czas pozwoli, to za rok nie opuszczę już Jesieni Jazzowej, bo to bardzo dobry festiwal. Głównie grywają tam artyści z ECM, co zrozumiałe, zważywszy bliskie związki Tomasza z tą wytwórnią, ale jak widać może się zdarzyć i taki Rubalcaba, zupełnie nieeceemowski, a jaki świetny. Przyjechał zamiast Cecila Taylora, który zresztą też nie jest z ECM związany.)
Byłam zaś w Łodzi. Dziś tam wystąpił właśnie Artur Ruciński z pianistką Anną Marchwińską. A wczoraj prowadziłam z nim spotkanie w tejże Filharmonii Łódzkiej. Właśnie ukazała się jego nowa płyta z Polską Orkiestrą Radiową pod batutą Łukasza Borowicza. Są na niej pieśni Karłowicza (akompaniament w zgrabnym orkiestrowym opracowaniu Jacka Rogali) i kilka arii operowych, w tym znane publiczności Opery Narodowej. Np. aria księcia Jeleckiego z Damy Pikowej; właśnie dowiedziałam się, że na taką rolę mówi się „rola dyrektorska” – praktycznie ma się do zaśpiewania jedną arię, a można nią zrobić duże wrażenie. Jest też Walenty z Fausta – kolejna rola dobrze zapamiętana przez publiczność. A na koniec aria markiza Posy z Don Carlosa Verdiego – to rola, której Ruciński dotąd nie grał, a o której marzy. I można mu tego życzyć, bo sądząc po tej interpretacji zanosi się na dobrą kreację.
W najbliższym czasie będę?…
…mam nadzieję, że na koncertach w Filharmonii Narodowej: 7, 8 i 9 grudnia Isabelle Faust z Alexandrem Melnikovem mają grać wszystkie sonaty skrzypcowo-fortepianowe Beethovena, 12 grudnia gra Christian Tetzlaff (Koncert skrzypcowy Brahmsa). 15 grudnia zaś wystąpi tu Venice Baroque Orchestra z znaną nam Rominą Basso! (Nie wiem jednak, czy już wtedy nie wyjadę… gdzie, to zapodam, jak się wszystko wyjaśni). A 11 grudnia w Archikatedrze św. Jana wystąpi Hilliard Ensemble i polski kwartet smyczkowy Apollon Musagete.
Komentarze
Pobutkę trzeba wrzucić, a lampa* gdzie?
Bo lampa była. Za wyniesienie były brawa. Ale (jak na mój wzrok i VIII rząd) nie była to lampa górnicza. Gdyby nie bezbarwne szkiełka powiedziałbym, że roratni lampion. Ale może ja jestem nowomodny…
Możliwe jest też, PAK-u, że moja siostrzenica nie zna się na lampach górniczych – wszak jest z Warszawy, choć w Katowicach studiuje 😆
Ja nie znam się również na roratnich lampionach, więc zapewne i ona nie 😉
Fajna wścieklica z tej Diany Damrau 😀
Ja też nie mogę uchodzić za eksperta, ale lampa górnicza kojarzy mi się, bądź to z lampą Davy’ego, bądź też z karbidówką…
… a to było raczej coś w tym stylu.
Uprzejmie informuję, że była to lampa typu roraty (rzecz na czasie – ale czy w naszych czasach dzieci chodzą jeszcze na roraty skoro świt?) – z pewnością nie górnicza. Ale pamiętam, że te lampiony były robione z tektury, bibułek, folii – natomiast katowicki suwenir był solidną konstrukcją z drewna (a górnicze lampki są metalowe).
Czy PK przypadkiem na jakieś skaczące zwierzątka się nie wybiera? 🙂
60jerzy:
Zależy gdzie. U mnie ogłoszono, że dzieci mają chodzić na 18:30 (z lampionami, sam wczoraj spotkałem dwoje dzieci z lampionami pakowanych do samochodu), a „jeśli są przeszkodzone” na 6:30.
Na skaczące zwierzątko PK jużkilka razy się wybrała. Bo ja zawsze, widząc Kierownictwo, skaczę na nie w sposób, przyznajmy, nie za dobrze wychowany, ale to z radości niepohamowanej. 😆
Mam ten katowicki suwenir na jakimś zdjęciu. Niekoniecznie ostrym… Będę chyba musiał udostępnić… 😉
(Ale nie mam przy sobie — może wieczorem.)
PS.
Zwierzątko skacząco-merdające 😉 🙂
O tak, Bobiczku, potwierdzam 😀
60jerzy – a na jakie skaczące zwierzątka miałabym się wybrać tym razem? 😯
Pomyślmy…
Z najlepiej skaczących to są pchły…
😉
Już się domyśliłam – chodzi o żaby. Tym razem niestety nie 🙁
Bobiku – z wynurzeń dotychczasowych wynika że nie tylko na PK.
Ale skoro Bobik jest pieskiem rasy brytfan, to Jego niepohamowaność jest zawsze radosna
PK – 🙁
No też żałuję. Ale mam inne podróże w pobliżu 🙂 Na pewno na święta znów z rodzinką do Włoch (tym razem meta we Florencji). Być może też wcześniej jeszcze gdzieś…
No, Becio postawił mnie na nogi 😀 Udało się posłuchać dwójki 😀
Opera w Sydney też w pobliżu jakichś skaczących zwierzątek… 🙂
Aha, żeby nie było nieporozumień – za groźnego brytfana ja czasem chcę uchodzić, ale to tylko taka kreacja literacka. Tak naprawdę jestem rasy coundellecq. 😆
…aka łagodny rondel 😀
Kondel, który wylizuje rondel 😉
Witam. Od paru dni zajentyS. Akurat praca bez przestojów się trafiła. Dzisiaj tylko trochę popisałem u łasuchów z okazji konkursu. Z Bobikiem ciekawie. Może kondelek wylizujący rondelek, a może brytfanek łaknący maczanek. Myślę, że morfologicznie kondelek, ale organoleptycznie brytfanek, to znaczy kondelek wylizujący raczej brytfanki niż rondelki. Czy można turnedo Rossini przyrządzic w byle rondelku? A w brytfance chyba można.
Czy brytfanki, czy rondelki –
Lubią bardzo je kundelki 😀
A mnie się sytuacja wyjaśniła. Dalszy wyjazd (który miał być przed Włochami) mi się przesunął, co ma o tyle dobrą stronę, że będę mogła dojechać do Krakowa na Rinalda – a groziło mu już, że to wydarzenie opuszczę 🙂
Tak czy inaczej zżera mnie rzadkie u mnie uczucie zazdrości. Wyglądało, że będzie w tym roku Toskania, a stanęło na razie na Barcelonie i okolicach Pampeluny mniej więcej. Tyż piknie. Może jeszcze się wciśnie później Prowansja z bazą w Montpellier. Wiem, że to Langwedocja-Rousillion nie Prowansja, ale to dla mnie wsio rawno. Nie całe L-R i Prowansja, ale Monpellier i Prowansja. Pozdrawiam do jutra.
Też bardzo atrakcyjne i też mogę pozazdrościć 🙂 Do Barcelony najchętniej już bym wróciła (jeszcze tyle rzeczy w mieście i okolicach do obejrzenia…), a za południową Francją tęsknię już od dawna (no, Cannes, tak, ale to co innego, poza tym tam głównie robota i Pałac Festiwalowy). Kiedyś jeździłam, także po L-R, z chórem i na samą myśl o tych okolicach ogarnia mnie nostalgia…
Ale z Toskanii bardzo się cieszę. Tym bardziej, że – wstyd się przyznać – we Florencji jeszcze nigdy nie byłam 🙂
Nieostry ten lampion…
Żaruś 😉
Kiedy mowa jest o zielonych stworzeniach skaczących od dziś w Paryżu pod batutą MM, to ja zielenieję z zazdrości 😉 Tymczasem pozdrawiam z Łodzi, gdzie konferencja „Muzyka i muzyczność w literaturze” – bardzo sympatycznie 🙂
Szczególnie sympatycznie zapowiada się referat „Muzyka i gruźlica”. 😯
Czy to jest o głodnych artystach, czy może o publiczności rzężącej w filharmoniach? I jak się ma do literatury? 😕
Ostrzezenie. We Florencji nalezy wystrzegac sie wszystkich ristorante, trattorii oraz innych zakladow zbiorowego zywienia jesli w karcie maja zestaw pod nazwa Tourist Lunch. Bobik swiadkiem.
Generalnie nalezy wystrzegac sie wszystkich jadlospisow pisanych w jezyku angielskim. Nawet bisteca fiorentino nie nadaje sie wtedy do spozycia.
Natomiast wlasny papier toaletowy wysoce zalecany, ewentualnie kuweta ze swiezym piaskiem. 😈
Nie. To wtedy gdy gruba spiewaczka w nocnej koszuli rzezi: Alfredooooo, Alfredoooooo, a moja Stara siedzi zalana potokiem lez. .
Na gruźlicy wprawdzie nie byłam (inna sekcja 😉 ), ale z tego co wiem, chodziło o postaci u Iwaszkiewicza i o muzykę, którą tworzyli / odtwarzali oni w ostatnim stadium gruźlicy. Z pewnością spłycam i upraszczam, niech będzie mi wybaczone.
Potwierdzam, że pod względem kulinarnym Florencja była najgorszym przeżyciem z całej Toskanii. Na szczęście było gdzie sobie to odbić. 🙂
„Płytę jednak mam i bardzo mi się podoba.”
Ja też mam i wcale nie uważam, że jest to płyta tylko dla Hoko. Mi na przykład też się baaardzo podoba 😆
No to się cieszę, Quake’u 🙂
Wracam właśnie z sympatycznego bardzo minizlotu – spotkałam się z Alllą 🙂 Wyciągnęła mnie do Jazzowni Liberalnej – miłej knajpki na Rynku Starego Miasta, gdzie chodziły filmy o jazzie, (pierwszy z nich o Duke’u), ale też głównie plotkowałyśmy, a nie oglądałyśmy, a Duke grał nam do kotleta (a raczej do pasty 😉 ).
Mnie też, jak już niejednokrotnie wspominałam, szkoda zielonych zwierzątek. Ale liczę na to, że jakąś reckę tu będziemy mieć 😉
Ciekawa jestem, czy nadal jest ten greps z żabą, która najpierw przepycha się przez orkiestrę, zaczepia kilka osób po drodze, a potem atakuje MM i odbiera mu batutę 😉 No ale to nam Jerzy, mam nadzieję, zrelacjonuje, jak i wiele innych smakowitych szczegółów 😉
Beato, a jakże, jest żabka! Najpierw siedzi w górnej loży nad orkiestrą i robi miny, sugerujace, że to ona powinna tu dyrygowac zdecydowanie.. Potem złazi do dolnej loży i stamtąd , po linie , spuszcza sie do kanału orkiestrowego, gdzie gramoli sie między muzykami, maca ich zieloną łapką po głowach , gmera im w nutach itp. Na końcu zabiera M.M.batutę i kończy muzyczny fragment, dosc nieudolnie, tak, że koncertmistrz jest bliski zawału.. 🙂 Pyszna scenka !
Sam sobie zazdroszczę,.
Raporcikjakowyś z małym poślizgiem dostarczę, gdyż następnego dnia wylatuję skoro świt, a żadnego maleństwa nie biorę, bo moje maleństwo (chociaż rónież samobieżne) jest ciężkie, duże, wypasione i – szczerze powiedziawszy – nie mogę już na nie dłużej patrzyć. Cóż, niech odpocznie sobie kruszynka parę dni od pana – jemu też się jakieś mikołajki należą.
A prócz żab kicam na Maurycego.
Widzę, że więcej nas z zadyszką dojedzie do Krakowa – ja będę miał powtórkę jak z czerwcowego „Mieszczanina”.
Mapap-o kochana, ja proszę, ja błagam – mówić, pisać, że nudne, smętne, same projekcje plus basen z Bastylii wypełniony owsianką. Inaczej skręci mnie do wtorku. I pozdrawiam serdecznie 🙂
Pobutka!
Tutaj Monsieur Grenouille tylko parę razy łebek wychyla 😉
Mapap: dzięki za potwierdzenie w sprawie żaby 🙂 Uwielbiam, kiedy ona tak chwilę się waha, a potem gramoli się po linie. A już mina MM pozbawionego batuty i gest, którym ją odzyskuje – bezcenne 😆 http://www.youtube.com/watch?v=uXb_K_pb6R4
Co Wy? Dlaczego czepiacie się Firenze? Jeśli można zauważyć „Tourist lunch” lub „Tourist menu”, nalezy uciekać natychmiast. Wszędzie, absolutnie wszędzie. Florencja nie jest tu niczym gorszym od innych pięknych miast. Trzeba szukać czegoś daleko od centrum, albo zapytać wtajemniczonych florentyńczyków o coś dobrego w centrum – z zasady dobrze ukrytego przed okiem turysty.
I w dobrych przybytkach można trafić menu w języku angielskim i to jeszcze nie dyskwalifikuje. Ale o czym ja piszę. Pani Kierowniczka, jeśli dobrze zrozumiałem, ma we Florencji rodzinę, więc musi znać tam przybytki godne polecenia i podzieli się z nami tą wiedzą.
Jeżeli nie zależy Wam na luksusie czy choćby elegancji, ale chcecie coś spałaszować smacznie i w miłej atmosferze, choć dla niektórych może zbyt familiarnej, polecam Trattoria Mario przy głównym placu targowym. Można tam zjeść tylko lunch, kolacji chyba nie dają. Są tam turyści, bo lokal na widoku, ale miejscowi też tam chodzą. O ile pamiętam, należą do Slow Food.
Hm, jak zwykle, pomieszałem. PK z rodziną do Florencji a nie do rodziny we Florencji. Ale i tak jest, czego zazdrościć.
Jest chyba we Florencja polska grupa związana z kulturą i szkolnictwem wyższym. Też powinni wiedzieć, gdzie pójść coś przekąsić. Kiedyś szukając hotelu znalazłem reklamę hotelu, w którym kręcono „Pokój z widokiem”. Nawet nie taki drogi.
Znalazłem Trattoria Mario w Internecie:
http://trattoria-mario.com/docs/history.html
A co do kolacji, to mieszkając w apartamencie mamy zwyczaj robić ją sobie w domu – każde innego dnia dyżuruje, co oznacza, że wymyśla, co by zjeść, reszta pomaga 🙂 Tak było rok temu w Bolonii. Ten system działa dobrze, bo wszyscy lubimy kucharzyć i dobrze (acz nie za dużo) zjeść 😉
Trattorię Mario otworzył Romeo z Amelią, szkoda, że nie z Julią 😆
Łotr zrobił się przebieglejszy niż dotąd. Wystarczy na moment spuścić z oka i wszystko znika.
Gdyby Mario otworzył z Julią, pewnie byłby to teraz przybytek typowo turystyczny, więc sobie załóżmy, że Amelia miała Julia na drugie i tak na nią wołano.
Ten sposób jadania stosujemy od dość dawna. Robimy proste obiadokolacje i śniadania. Ale przy szczególnej okazji, jeśli wypadnie, szukamy taniej i smacznej restauracji. Mario na uroczystość się nie nadaje, niestety.
Z takich miejsc jak Mrio poleciłbym na przykład pizzerię w Conversano niedaleko Bari, ale jej nie znalazłem w internecie. Ciekawe. W centrum miasta zapytaliśmy o pizzerię przechodnia. Długo się zastanawiał i w końcu wszedł do pobliskiego baru. Po wyjściu zaczął nam tłumaczyć, jak znależć polecany lokal. Było to bardzo blisko, ale na wskazanej ulicy nie znaleźliśmy pizzerii.
Zapytaliśmy na głównej ulicy kogoś innego. Wskazał tę samą uliczkę. Za drugim razem znaleźliśmy lokal wyglądający na wręcz zakonspirowany. Pizza była znakomita. Zakres cenowy pizzy 2,20 – 3,50 Euro. Było to 4 lata temu. Wystrój bardziej stołówkowy ale bardzo czysto. Wino bardzo tanie i całkiem przyzwoite. Myśleliśmy, że to była jedyna pizzeria w tym mieście. Teraz znalazłem tam sześć pizzerii, ale tej naszej nie ma.
Muszę tu wyjaśnić, że my z Mordechajem tacy głupi nie jesteśmy, żeby nie umieć dobrej knajpy znaleźć, albo nie wiedzieć, co w niej zamówić. Tylko że na Florencję mieliśmy raptem jeden dzień i czas nas poganiał, więc nie bardzo mogliśmy się zająć poszukiwaniami – trzeba było brać to, co pod łapą. A przy głównych turystycznych szlakach praktycznie wszystkie knajpy działały według zasady „najgorsze żarcie za największe pieniądze”. Na dodatek byliśmy w towarzystwie diabetyczki, która w pewnym momencie oświadczała, że jak natychmiast czegoś nie zje, to nam w szybkich abcugach opuści ziemski padół, co zmuszało do błyskawicznych decyzji knajpianych. W efekcie w moich wspomnieniach z Florencji, na którą wcześniej tak się cieszyłem, co rusz przewija się tłok, naciągactwo, nieuprzejmi kelnerzy, obrzydliwa strawa, brudne sraczyki i te numery. 🙁
Chyba że to wszystko zaliczę po prostu do dantejskich scen i uznam, że sprytni Florentyńczycy w ten sposób dają turystom dogłębnie poznać, czym jest piekło. 😉
No bo to bez sensu – Florencja w jeden dzień 😆
Ja byłam jeden dzień w Rzymie i nie uważam, że tam byłam naprawdę 😉
Bobiku, Dantego wygnano z Florencji. Co prawda tylko na dwa lata, ale jeszcze dołożono grzywnę, której nie zapłacił, więc skazano go na śmierć, co skłoniło poetę do unikania powrotu. Dla jasności dodam, że to wszystko uczyniła mu nie partia przeciwna politycznie, tylko przeciwna frakcja tej samej partii. Nihil novi (termin dotyczy zupełnie czego innego, ale akurat pasuje).
Czemu bez sensu? W trzecim kręgu Dante był (chyba) pierwszego dnia 😉
Florencja w 1 dzień? Do tego wizyty w nędznych barach… Bobiku, Mordechaju, nie byliście we Florencji. Chyba, że popatrzyliście z Piazza Michelangelo na miasto, to możecie powiedzieć, że Florencję widzieliście. W ogóle jeden pobyt, choćby bajdłuższy nie starczy, bo zawsze coś ważnego jest w remoncie i niedostępne. A jeszcze Fiesole i Prato to też na dobrą sprawę Florencja. Ile czasu trzeba spędzić w iluś tam muzeach i kościołach. Taka Santa Maria della Carmine na przykład. Freski Massacio i Masolino z najbardziej znanymi fragmentami „Grosz Czynszowy” i „Wygnanie z Raju”. Znane z tysięcy reprodukcji, ale czym są reprodukcje? Freski powstawały długo, pracy przyglądało się wielu ludzi i wielu młodych chłopców zapragnęło zostać malarzem. Ale spośród nich tylko Botticelli stał się sławny.
Santa Maria Novella. Żelazny program każdej wycieczki. Ale dzieła tam wymalowane nie są zaliczane do tych największych. Freski Ghirlandaia. Znawcy mówią o nim, że to malarz ustępujący znacznie tym największym jemu współczesnym. Może Santa Fiva w katedrze w San Gimignano jest wielkim dziełem. Ale w Santa Maria Novella terminował u Ghirlandaia młody Michelangelo Buonarotti. Każdy kamień w tym mieście to kamień milowy w historii sztuki.
Haneczko, to nie fair. Wszak Bobik wyraźnie zaznaczył, że znalazł się wraz z Mordechajem w trzecim kręgu ze względu na dolegliwość współtowarzyszki a nie dlatego, że obaj byli opojami i żarłokami. Widać jednak byli potraktowani, jak w trzecim kręgu należało. Ale nadal nie widzę w tym sensu.
Wszystko się zgadza, Stanisławie. Nie mogąc wrócić do Florencji, Dante z tęsknotą wspominał tamtejsze zakłady zbiorowego żywienia (tymczasem przenoś moją duszę… itd.), co zaowocowało opisem piekła. A w jakiś czas później Florentyńczycy zadali sobie retoryczne pytanie „coś ty Italii zrobił Alighieri…?” i doszli do wniosku, że nic takiego, co by przeszkadzało w zbijaniu forsy na sławnym współobywatelu. I postanowili, że tradycja przeżywania mąk piekielnych w knajpach zostanie zachowana po wsze czasy, a duch poezji Dantego (no, dokładniej, ten piekielny jej wycinek) będzie unosił się nad stolikami. 😆
W San Gimignano to oczywiście Święta Fina nie Fiva.
Muszę tu wprowadzić trochę ładu konwersacyjnego! 😎
– Pewnie, że Florencja w 1 dzień bez sensu. Ale tak zadecydowała siła wyższa w porozumieniu z okolicznościami.
– W trzecim kręgu znaleźliśmy się z Mordechajem dlatego, że akurat wokół nas nie było innego. Winien był ponownie spisek siły wyższej z okolicznościami.
– Santa Maria della Carmine osiągnęliśmy już na ostatnim tchu i okazało się, że nie wpuszczają (remont, o ile pamiętam). 👿 Czyżby siła wyższa w zmowie z… ?
– Kamieni milowych w ten 1 dzień tyle pokonałem, że przez następny tydzień cae łapy miałem plastrami pooklejane. Tego już nie zwalam na siłę wyższą tudzież okoliczności, bo sam sobie byłem winien. Nawet jak reszta wycieczki już rozsądnie padła, ja jeszcze oddaliłem się w celu dalszego obwąchiwania.
Chociaż to może też siła wyższa? Syndrom Stendhala? 😉
Bobiku, mogło być, jak piszesz. Ale florentyńczycy doszli do wniosku, że nic takiego dopiero w czerwcu 2008 roku. Wtedy to rada miejska Florencji podjęła uchwałę unieważniającą wyrok z 1302 roku
Stanisławie, to tylko w sensie prawnym sprawa została zamknięta w 2008 roku. Do tego, że na Dantem da się kapitał zbijać, Florentyńczycy doszli już znacznie wcześniej. 😉
Bobiku, Twoje poświęcenie godne uznania. Widać, że obwąchiwaliście z zaangażowaniem, bo Santa Maria della Carmine z drugiej strony rzeki i jeszcze trochę w bok od głównego ciągu prowadzącego do Ogrodów Boboli i Palazzo Pitti. A te remonty to rzeczywiście wyprowadzają z równowagi, choć są niezbędne czasami. Jak to miło Florencję powspominać.
Ale to brzydko o nich świadczy, że kapitał zbijali, a o rehabilitacji wcześniej nie pomyśleli. Ktoś to jednak w końcu naprawił.
A ile ja dostaję cennych wskazówek na drogę… 😀
Pani Kierowniczko, na razie piszemy o duchach. Czy to może być wskazówka… Hm, tych duchów tam unosi się mnóstwo i rzeczywiście rozmiar korzyści z pobytu może zależeć od tego, ile się tych duchów wyczuje.
Wyczuje i wchłonie. Jeśli po powrocie będzie można napisać „Przywiozłam ducha Florencji” ze sobą, to bedzie to.
Ale jak przywiozę tego ducha tutaj, to biednej Florencji co zostanie?
Jeszcze się mogę przyznać, że do Ogrodów Boboli wdarłem się na krzywy ryj, czyli za friko, czyli za jeden uśmiech. Strażnik pozwolił mi bez kupowania biletu wejść na dziedziniec Palazzo i się „tylko rozejrzeć”. No to się rozglądałem i nagle zauważyłem, że ten strażnik gdzieś sobie poszedł, zjawił się jakiś zmiennik, więc szybko wmieszałem się w tłum i dałem dyla w ogrody. Nietstey, zbyt długo obwąchiwać nie mogłem, bo byłem umówiony z Resztą Wycieczki. 🙂
Jak przywieźć ducha Florencji?
Pierwszego dnia ukatrupić rodowitego florentczyka butelką, wcisnąć do butelki jego ducha, przez resztę pobytu we Florencji spacerować z butelką w ręce, starając się nie rzucać w oczy florenckiej policji, przywieźć butelkę z duchem do domu, odkorkować.
Żywić nadzieję, że nikt nie będzie chciał przywieźć z wojaży ducha Warszawy…
No to ja nie chcę żadnego ducha przywozić. Pokojowy-żem stwór… 😉
Można jeszcze stanąć nad brzegiem Arno z wędką i próbować ducha złowić. Jak się nie uda, to jest na podorędziu pociecha, że inni wędkarze, mimo że rodowici, też na ogół odchodzą z pustymi rękami. 😉
Nie trzeba nikogo zabijać. Wystarczy tam po prostu pobyć i poogladać, nieco powdychać. A ten duch się mnoży, więc go nie ubywa. Warto więc przywieźć. Można w butelce. On taki sprytny, że i w butelce z winem się schowa. Dlatego, jak się po powrocie pije przywiezione chianti, czuje się tego ducha zwielokrotnionego.
Pamietam czasy, gdy do ogrodów Boboli nie było biletów. Ale wtedy wszystkie muzea państwowe i komunalne (w tym Ufficci) były praktycznie darmowe. Na granicy płaciło się ryczałtem 500, a później 800 lirów. I w jednym i w drugim wypadku było to pół dolara. Wchodziło sie na to Do Borghese, Forum Romanum, zamków w Mantui i Urbino, wszystkich galerii we Florencji, Akademii w Wenecji, wszystkiego w Palermo, Capodimonte w Neapolu, wszystkiego w Pizie i dość już tego wyliczania. Benzyna dla turystów wypadała po około 25 centów za litr. To były czasy. I do tego turystów było całkiem mało. To se ne vrati.
Ech, Stanisławie… Czytać hadko. 😥
Stanisławie, rozpłakałeś Bobika 🙁
Żebyż jeszcze nie było tego tchnącego nieubłaganym realizmem zakończenia „to se ne vrati”… 😥
Fajnego kota znalazłem 🙂
http://icanhascheezburger.files.wordpress.com/2009/10/funny-pictures-kitten-has-drum-set.jpg
Hoko 😀
😯
(chciałam zrobić takie oczka jak ten kotek 😆 )
Nawet nie próbowałam 😆
a 12 i 13 na Juliuszu Cezarze w Łodzi !?
Wybieram się, i owszem, 12-go 🙂
to się zobaczymy :), albo raczej pani mnie 😛
Czyżby na scenie? 😉
tak 🙂 taka kolorowa, wariacka rola 🙂
Już jestem ciekawa 🙂