Pasja w filharmonii, pop w kaplicy
Dwa dni festiwalowe, dwa koncerty – można powiedzieć – całkowicie sobie przeciwne w charakterze.
Pasja Janowa z Les Musiciens du Louvre-Grenoble pod Markiem Minkowskim. Bardzo na serio, uczciwie zrobiona, głęboko przeżyta rzecz. Inna sprawa, że ja akurat w przeciwieństwie do entuzjastycznie się wypowiadających pod poprzednim wpisem nie odleciałam, nie wracałam do domu zygzakiem, nie czułam się powalona i spałam tej nocy jak suseł. Cóż, była to dla mnie po prostu jedna z propozycji i to wcale nie taka, która mi najbardziej odpowiada, choć absolutnie doceniam – właśnie uczciwy, szczery stosunek do dzieła. Marc Minkowski był absolutnie przekonany do tego, co robił (jak zazwyczaj zresztą) i dzięki temu był w stanie przekonać i innych. Dla mnie było to bardzo specyficzne wykonanie Bacha, bardzo teatralne i dramatyczne – uosobieniem tego charakteru, personifikacją jego wręcz, był Ewangelista Markus Brutscher, bardzo sprawny głosowo i aktorsko nawet niemal przesadny, wprowadzając bardzo kontrastowe nastroje. Jest takie pęknięcie w Pasji, że im dalej posuwa się akcja, im bliżej kulminacji dramatu, tym więcej przerywników kontemplacyjnych, uspokajających. Przy tak udramatyzowanej koncepcji wydają się one trochę sztucznym zatrzymywaniem biegu rzeczy. Ja osobiście wolę zupełnie inne podejście do tego utworu, bardziej kontemplacyjne właśnie, a fragmenty bezsprzecznie dramatyczne, bo przecież i takie są, zrobione jakby z pewnego dystansu. Bo czym dla nas dziś jest pasja? Czy mamy ją oglądać jak w reality show (strasznie realistycznie brzmi u Minkowskiego np. scena biczowania), czy ma być dla nas tematem do przemyśleń? No właśnie.
I dlatego ten – jak kiedyś wyraził się Piotr Kamiński – Bach „czarnoziemny” o wiele mniej mi odpowiada. A Pasja Minkowskiego właśnie taka była. Już sam wstęp wzbudził mój protest. Przypomnę tu link, który podał już Brunnet pod poprzednim wpisem. Porównajmy go teraz z innym linkiem, który tu wcześniej wrzucił PAK. Może jeszcze z tym, tym i nawet z tym (jak lubię Herreweghe’a, tak tym razem wykonanie jest dla mnie za wolne). Co jest tu ważne? Są smyczki jak chmury kłębiące się nad Golgotą i, na pierwszym planie, instrumenty dęte, których linia buduje rysunek dla mnie wstrząsający. Rytm jest zwykle wyrazisty, ale nie wybijany. Minkowski wybił rytm przesadnie, każąc jeszcze na „raz” i „trzy” hałasować klawesynowi, a całkowicie niemal schował dęte. Wszystko razem jest od początku dość donośne i jest jakimś ciężkim marszem, zapewne na Golgotę właśnie. To dla mnie łopatologia. Gdy wchodzi chór, nie ma efektu. A powinien wyłonić się nagle z tych chmur i być jednym wielkim wołaniem. No, tak. Może ktoś z Was powiedzieć, że się czepiam. Trochę tak, bo każdy ma swój własny idealny obraz dzieła. Ale w gruncie rzeczy nie jestem przeciwko temu wykonaniu, wzięło mnie, i owszem. Tyle że traktuję je, jak już powiedziałam, po prostu jako jedną z możliwości (i niewątpliwie bardzo interesującą) interpretacji tego wieloznacznego i wielkiego dzieła.
Ale naprawdę nie ma co narzekać. Następnego bowiem wieczoru w Wieliczce mieliśmy do czynienia z czymś na swój sposób w tym kontekście zdumiewającym: z koncertem popowym. Do tego festiwalu, do tego miejsca zwłaszcza (nastrojowa kaplica św. Kingi, z której pamiętamy wydarzenia bardzo głębokie i uduchowione) pasował on jak pięść do nosa. Maniera Christiny Pluhar, widzącej tarantelle nawet tam, gdzie ich nie ma (czyżby efekt trwałego ukąszenia tarantuli?), Philippe Jaroussky śpiewający przepięknie, ale poddający się błahej konwencji upodabniającej do siebie dzieła religijne i świeckie i upraszczającej je interpretacyjnie (nawet Monteverdi wydawał się jakiś prymitywny). Bez wątpienia świetni muzycy z Doronem Sherwinem na cynku na czele. Ale był to koncert zdecydowanie popowy, co podkreślili jeszcze muzycy przerabiając Monteverdiego na bis w swingujące dowcipasy. Ludność zachwycona, krzyczy „brawo”, zrywa się z miejsc. Ja jakoś nie, blogowe koleżeństwo też. Wyszliśmy z lekka zdegustowani. Pocieszyły nas plany na przyszłość rozsnute przed nami przez Szanowną Dyrekcję Festiwalową 😉 oraz słuchane po drodze w samochodzie Wariacje na temat Walca Diabellego w opracowaniu Uri Caine’a, z udziałem Concerto Köln (tu można posłuchać małych próbek). Jaki to wspaniały muzyk, doprawdy… Już jestem ciekawa, co zrobi z Chopinem!
Komentarze
Zagrali wspaniali muzycy
a wyszła kaplica w solnicy…
Już jest Niedziela.
Uprzedzałam:
http://www.youtube.com/watch?v=_D3T_r2OB3Y&feature=PlayList&p=C95C930BFAFEC837&playnext_from=PL&playnext=1&index=25
Wszystkiego najlepszego!
Pobutka.
PS.
A już zastanawiałem się, czy nie pokusić się o nową Christinę na płycie… Brrr… Odstąpcie pokusy, wyrzekam się was!
No to jak już Et resurrexit, to nie można się obyć bez tego. Z miejsca bachowskiego:
http://www.youtube.com/watch?v=lXVMKbens_4&feature=related
A co do Kryśki, to przecież może też się podobać…
Na tej nowej płycie Kryśki polecenia godni są tradycyjni śpiewacy korsykańscy – to śpiew bardzo szczery, a przez to i ciężar całości wzrasta.
Wszystkim Dywaniątkom ciepło i z Krakowa: Wesołych Świąt 🙂
O Pasji Janowej w interpretacji Marca Minkowskiego:
W piątek spotkałam urzeczywistnienie mojego idealnego obrazu bachowskiej Pasji. Pewnie dlatego mną tak ten koncert wstrząsnął i wszystko w środku umeblował na nowo. Wielki teatr pasyjny w najlepszym tego słowa znaczeniu – odtwarzanie wydarzeń w sposób sugestywny i przemieniający uczestników. Pełnia, odwaga konsekwentnego pójścia niegładką ścieżką, rozmach narracji i eksploracja wszystkich ich poziomów (wielki szacun również za głębię kontemplacji w chorałach), obezwładniający ciężar całości i wypełnienie formy. Uderzająca prawdziwość i powaga przekazu. Dawno nie widziałam ludzi tak wstrząśniętych po koncercie. Owacje miały temperaturę adekwatną do wykonania – wrzenie. No i ja od piątku już innego Bacha nie potrzebuję, ten wypełnił mnie w całości. Nie chcę go fałszywie anielskiego, przeestetyzowanego, pchniętego w eteryczność. Dlatego perspektywa Mszy h-moll w przyszłym roku, a potem Pasji Mateuszowej właśnie w tym a nie innym wykonaniu po prostu mnie uszczęśliwia.
Ha! 😀
Ja już wiem. To jest rzeczywiście Bach epoki reality show. Widocznie dziś potrzebne są takie środki.
Mnie nie. I nie odczuwam – jak by to w skrócie nazwać, nie wiem… – powiedzmy spokojniejszych, bardziej kontemplacyjnych wykonań jako „przeestetyzowanych”, „pchniętych (dlaczego pchniętych) w eteryczność” i (dlaczego fałszywie?) „anielskich”. Może to też kwestia wieku – ja nie potrzebuję wrzenia, żeby coś przeżyć. Przeciwnie, wrzenie mi przeszkadza. Jest w nim coś z fanatyzmu, a fanatyzmu zawsze się bałam i boję coraz bardziej. Bo widzę po tym, co się dzieje na świecie, a nawet po forach internetowych, że znów mamy czas narastającego fanatyzmu…
Ja MM bardzo, bardzo lubię, cenię, podziwiam i – powtarzam raz jeszcze – doceniam tę jego interpretację. Ale pozostawianie właśnie tej jednej interpretacji dopiero byłoby fałszem. Bo nie ma jednego Bacha i jednego spojrzenia na Bacha…
Dla mnie Pasja Janowa nie jest reality show, a nawet nie dramatem, tylko głęboką refleksją i smutnym spojrzeniem na wielki dramat… I nawet wczoraj wspominałam koleżeństwu, że dla mnie ideałem Ewangelisty nie jest przedramatyzowany Brutscher, tylko opowiadający ze zrozumieniem Mark Padmore.
No cóż, nie musimy być wszyscy jednego zdania, możemy się pięknie różnić. Także od tego ten blog jest.
A teraz idę na festiwalowe śniadanko wielkanocne. Wesołego Jajka! 😀
Panie Beato, mam (y – była nas cała sala Pleyela w Paryżu) dokładnie te same odczucia. Ja także chcę słuchać Pasji jako opowieści o czymś, co zdarzyło się wczoraj, o czym muszę się dowiedzieć koniecznie, bo to kwestia życia i śmierci, i co mi opowiada ktoś, kto jeszcze się trzęsie ze wzruszenia, przerażenia i zachwytu. Taki Bach jest piękny i straszny, a nie ładny i niegroźny.
Aha : w nagraniu z Hamburga i na wczorajszym koncercie dęte w pierwszym chórze doskonale słyszalne.
PMK
Droga Pani Doroto: niezależnie od sporów estetycznych, z Padmore’m jest jeden problem obiektywny, ten sam zresztą co z Bostridge’m. Obydwaj, zarówno w Ewangeliście jak w pieśniach niemieckich, mają brzydki, obcy akcent. Nie każdemu to przeszkadza w równym stopniu, w ariach razi mniej, ale w partii Ewangelisty to z pewnością duży mankament.
Ukłony
PMK
Z tym Bachem „reality show” to w moim odczuciu jednak krzywdzące stwierdzenie. Wspaniały teatr nie jest „reality show”, tylko wzniesieniem się na maksimum możliwości wyrazowych, zagęszczeniem tego wyrazu. To co robił Markus Brutscher to było wykorzystanie możliwości, jakie daje teatr, a nie reality show. I zupełnie nie widzę związku dobrego teatru z fanatyzmem.
A anielskość fałszywą i przeestetyzowanie widzę w wielu wykonaniach. To właśnie taka chęć, żeby ładnie brzmiało, żeby było przyjemnie, żeby słuchaczowi było wygodnie i miło. Nic to, że w poprzek opowiadanej historii. Choć, jak napisał wyżej Pan Piotr, jest to opowieść o życiu i śmierci, kwestiach ostatecznych, esencji ludzkiej kondycji. Dystansowanie się, odsuwanie na bezpieczną odległość, żeby nie zabolało, jest dla mnie nieporozumieniem.
PS 1. Jakby Pan wiedział, panie Piotrze, jak często Ewangeliści przyprawiają mnie o ból zębów wymową… A Markus z Christianem podobno w nieskończoność rozstrząsali jej najdrobniejsze niuanse. Dla mnie ich występ to była wielka lekcja i dowód, jak wypowiadany tekst się odwdzięcza siłą przekazu, kiedy nadać mu własciwy ciężar, podejść do niego z doglębną uważnością i szacunkiem.
PS 2. Miałam wrażenie, że te dęte w pierwszym chórze to była kwestia odnajdowania się całego zespołu (w tym śpiewaków) w akustyce zmienionej po wejściu publiczności.
Ja nie miałem wrażenia, że szukali jakiegoś „balansu” w nowych warunkach, bo znając MM, nie sądzę, żeby on takie rzeczy odkładał na potem, zależnie od okoliczności. Nie wiem oczywiście, co słyszeliście w Krakowie, ale myślę, że po prostu taki „balans” chciał mieć, bardziej stopiony.
Co do wymowy, bez najpiękniejszego możliwego słowa nie ma w ogóle sztuki wokalnej. Profesor Bardini mówił, że gardzi śpiewakami, którzy gardzą słowem. Nasłuchałem się ostatnio przeróżnych nagrań polskich pieśni, z udziałem uznanych, polskich artystów, którzy wykazywali kompletną niewrażliwość na mowę ojczystą, ledwo tykając spółgłoski, jakby się nimi brzydzili. Na szczęście są wyjątki – dosyć posłuchać, jak Ewa Podleś z tą swoją nadludzką, wokalną armatą, cudownie śpiewa po polsku. To samo Beczała, który lata po świecie, a pieści każde polskie słowo.
Niestety, żyjemy w czasach globalizacji, gdy w Paryżu francuscy, niemieccy i angielscy śpiewacy uczą się na małpę śpiewać Janacka po czesku i Szymanowskiego po polsku, dla publiczności, która z tego nie rozumie ani dudu. A odbywa się to pod wiadomym hasłem „przybliżania naszej wrażliwości”…
Poza tym – podpisuję się pod każdym Pani słowem.
PMK
Drogi Panie Piotrze: no tak, Mapap mi opowiadała o długim ustawianiu przed każdym koncertem, żeby wszyscy znaleźli się w końcu w optymalnym miejscu w danej sali koncertowej. Mnie ten pierwszy chór wcisnął w fotel, w tym sensie nie brakowało mi niczego. Zauważyłam natomiast, że śpiewacy stali się potem lepiej słyszalni i poprawił się balans całości. Tyle że było to wrażenie z perspektywy drugiego rzędu.
Tak się zastanawiam, czy to lekceważenie tekstu, nie wynika czasem z wpajanych adeptom wokalistyki zasad techniki wokalnej – tej najbardziej powszechnej tzw. dziewiętnastowiecznej, romantycznej (choć to krzywdzące, bo właściwie śpiewacy kształceni przez przedwojennych nauczycieli jakoś nie mieli tej bełkotliwej przypadłości). Bo skoro stawia się na wyrównanie samogłosek i mówi o spółgłoskach jako przykrych przeszkodach, które trzeba pokonać z jak najmniejszymi stratami dla samogłoskowego otwarcia gardła, to potem niektórzy śpiewają tekst jak przykrą przeszkodę.
Serdeczności
B.
Te rzekome „zasady techniki wokalnej”, które się najwyraźniej istotnie „wpaja”, to zbrodnia. Podobno to Bonynge wymyślił, że słowa przeszkadzają w śpiewie i zabronił Sutherland wymawiać. No, żeby się w piekle smażył, jeśli to prawda.
Bo proszę posłuchać najstarszych nagrań najstarszych śpiewaków: przez szum płyt słychać każde słowo, można stenografować. Nie po to się kompozytorzy mocowali z autorami tekstów, a potem pisali „po literkach”, żeby w rezultacie tych słów nikt nie rozumiał, wymawiał brzydko, albo wcale.
Wyciągam starą Mateuszową z Raminem, anno – strach powiedzieć – 1941. Styl wysoce „altmodisch”, ale jak Erb i Hüsch śpiewają, to każde słowo brzmi jak kryształ…
PMK
Panią Kierowniczkę wesprzeć lecę – to może istotnie przychodzi z wiekiem, ze nie musimy być masakrowani efektami, aby coś przeżyć. Na mnie krzyk już nie robi wrażenia – „anielskość” i błogosławiony dystans owszem. Sięga, wbrew pozorom, głębiej.
😎
Panie Piotrze, dla mnie wstrząsem są nagrania sprzed wielu wielu lat, które puszcza pan w swoich audycjach w Dwójce. Po uszach bije kultura brzmienia, naturalność śpiewu i właśnie jakość podawania tekstu. W takim towarzystwie niestraszny żaden szum starej płyty. Zastanawiam się, kiedy i jak to się stało, że nam to odebrano. I kto do tego dopuścił… Bo to dla mnie smutne jak mało co.
Kultura to właśnie nie bije…
😎
Nisiu, piątkowe wykonanie Pasji Janowej nie miało nic wspólnego z masakrowaniem efektami i krzykiem dla krzyku. Jak pisze sama Pani Kierowniczka, była to „bardzo na serio, uczciwie zrobiona, głęboko przeżyta rzecz”. A z Panią Kierowniczką to już wczoraj ustaliłyśmy, że akurat w tym przypadku pięknie się różnimy. To kwestia tego, czego się doświadczyło na tym właśnie konkretnym koncercie. Nawet trudno z tym dyskutować. To osobisty odbiór. Można co najwyżej podzielić się z drugą osobą wrażeniami.
Wesołego jajka, niedługo ruszam w miasto 🙂
PS. A bije po uszach nie kultura, tylko wrażenie kontrastu. Że tak było można, a dziś już nie, albo że można dużo rzadziej.
Nie będę się wymądrzał, bo słyszałem tylko tyle, ile na jutubie udostępniono, a wolałbym całość. Rzeczywiście – zaczyna się mocno, rytmicznie i wyraźnie. Czyli dobrze, a nie ślicznie i tak powinno być, gdyby mnie ktoś pytał. Ale nie wiem jak było dalej, więc cicho siedzę.
Co do innych rzeczy, to polecam Pani Kierowniczce i wszystkim dobrą odtrutkę na Savalla i inne Arpeggiaty – za tydzień wystąpi pani Viva Biancaluna Biffi, Tu są szczegóły, proszę nie zwracać uwagi na wampiryczny wystrój i osobliwy język („projekty” oczywiście przedstawiają, tacy są trendy).
Beato, jaż się nie wypowiadam na temat konkretnego wykonania, zwłaszcza, że go nie słyszałam. Ja w sprawie pryncypiów. Zgłaszam tylko, że są ludzie, którym odpowiadają „anielskie brzmienia” i stonowane interpretacje – i nie widzą w tym fałszu, bo może dorośli (dostarzeli się?) do pewnego dystansu. Jak mniemam, nie ma w tym nic złego.
Co do „bicia po uszach kulturą brzmienia”, to z kolei odezwała się we mnie polonistka, zauważając absurdalność sformułowania. Przypomina to trochę frazy typu „strasznie lubię” czy „okropnie ładny”. Jesli poczułaś się dotknięta uwagą – przepraszam.
Beato, nie ma powodu sądzić, żeśmy cokolwiek „stracili”, bo to nie są rzeczy nieodwracalne. Nawet stary, zapomniany przepis na wiśniowe konfitury ktoś sobie może kiedyś przypomnieć, albo wymyślić od nowa.
Na dowód polecam Piękną młynarkę z Jonasem Kaufmannem. Spłakaliśmy się z Koleżanką Małżonką jak te bobry. To jedna z największych znanych mi płyt „Liederowych”, a skoro Pani jest szczególnie czuła na piękno języka, no – to tutaj „oberwie Pani po uszach”, że hej!
Pozdrowienia serdeczne
PMK
A mnie sie Jaroussky podobal. Moze nie wstawalem i nie rzucalem marynarka ale jednak byl to wieczor milo spedzony. Jego kunszt wokalny jest bez zastrzezen. „Radosc” koncertu tez jakos mi tam pasowala, bo przeciez w koncu Swieta Wielkiej Nocy to czas radosci. Sam katolicyzm (a juz na pewno chrzescijanstwo) jest religia radosna. Przynajmniej w zalozeniu. Owszem malo bylo Monteverdiego w Monteverdim ale przyznac naelzy, ze grali pieknie. Mieli swoja wizje i zdolali ja zaprezentowac bez kogutow, kiksow i innych.
Co do Pasji to posluchalem innych wykonan i musze przyznac, ze rowniez do mnie trafiaja. Pozostaje jednak wierny swoim odczuciom piatkowym. Moze jestem i mlody, i wiele do nauki jeszcze przede mna, ale z czystym sumieniem moglbym polecic tamto wykonanie innym. Przeciez MM i spolka „nie zabili” Bacha, jak to mialo miesjce 2 tyg wczesniej w tym samym budynku z Mateuszowa.
Kierowniczko, sniadanko w Starym smakowalo? Ponoc same frykasy 🙂
A teraz ide posluchac jak spiewaja: Nacudjo nasza w kosciele. 🙂
Wielki Wodzu, myślę sobie, że są dwie rzeczy: co się komu podoba (czyli nie to ładne, co ładne…) i argumenty, że tak powiem, „racjonalne”, dla których coś tu jest bardziej słuszne, niż co innego.
Dajmy na to : jak Gould gra Bacha, to mamy dreszcze z zachwytu, choć wiemy, że to jest „niesłuszne”, bo Bach w życiu nie słyszał takiego instrumentu (nie dość, że Steinwaya, to jeszcze podrasowanego), a Bach wiedział co robi. Czyli dwie całkiem różne rzeczy.
Z muzyką religijną Bacha jest moim zdaniem podobnie. Bach nie miał do niej dystansu. Przeciwnie, był w niej żarliwy i skrajny. To bije z każdej stronicy, ostrzej, melodramatyczniej i „napastliwiej” niż we współczesnej mu twórczości operowej. Pisał o tym kiedyś bardzo mądrze wielki, niestety zupełnie w Polsce nieznany, amerykański muzykolog Richard Taruskin: że są w tej muzyce rzeczy straszne, groźne, nawet agresywne. Nie znalazły się tam przypadkiem. Nie przypadkiem nazwano go Piątym Ewangelistą.
Może wolimy się od tego odsunąć na bezpieczną odległość, bo nam to pachnie fanatyzmem i kojarzy się koszmarnie. Wolno każdemu. Ale nie łudźmy się, że, z estetyczno-wyrazowego punktu widzenia, tak jest „słuszniej”.
Ukłony
PMK
Panie Piotrze, mam nadzieję, że ktoś w końcu wyciągnie ten stary przepis na wokalne konfitury i że wkrótce potem trafią do sprzedaży jako zdrowe, ekologiczne i z tradycjami 🙂 Patrząc na to, ile zmieniło się w ciągu trzydziestu lat choćby w wykonawstwie muzyki dawnej, można sobie to nawet wyobrazić.
Zanurzę uszy w Schubercie Kaufmanna przy najbliższej okazji – dziękuję za rekomendację. Perspektywa spłakania się jest bardzo zachęcająca! Pewien znajomy twierdzi, że śpiewak, który nie przywodzi słuchaczy do łez, nie powinien wykonywać tego zawodu.
Ja myślałam, że Wy za stołem, a Wy sobie na blogu gadacie… 😆
E, Brunnecie, żeby zaraz frykasy, ale było miło, bo można było spokojnie siąść i pogadać. No i przy okazji dowiedziałam się, że Kryśka jednak będzie i w przyszłym roku, ale z bardziej spójnym programem z ostatniej płyty Via Crucis. No i OK (Dyrekcja: „Trzeba poszerzać publiczność”.)
Fanatyzmem, moi kochani, nie pachnie mi wykonanie Minkowskiego bynajmniej (i też mogę je polecić, ale jako JEDNO Z WIELU), tylko takie zarzekanie się: od tej pory tylko taki Bach i żaden inny, bo to jest jedynie słuszne wykonanie. Jak już wspomniałam, nie ma jednego Bacha, nie ma jednej słuszności jego wykonywania i absolutnie nie mogę się tu zgodzić z PMK, bo jemu „bije” coś z jego stronic, a komu innemu po prostu brzmi… (Przy Gouldzie tez różnie, przy niektórych wykonaniach miewam dreszcze zachwytu, przy innych bynajmniej…) I mnie jest potrzebny nie „bezpieczny” dystans, bo zupełnie nie o bezpieczeństwo chodzi. Chodzi o całkiem coś innego. Ja mogę się tez zgodzić, że istnieją wykonania przesłodzone. Są jednak i inne, które mówią prawdę nie waląc w łeb (ani nie gładząc po główce), choć też na swój sposób dobitnie. Ale bez łopatologii. I nie znaczy to, że jest to „ładne i niegroźne”. Nie, nie jest dla mnie koniecznością dowiadywanie się, że pasja zdarzyła się wczoraj. Bo i dla Bacha nie zdarzyła się wczoraj. Taka jest prawda. Naprawdę, w tej muzyce jest refleksja, a nie tylko teatr. W gruncie rzeczy tego teatru nie ma tam tak wiele. Refleksji jest więcej.
Początek Pasji, Wodzu, nie liczy się dla mnie, jeśli dętych nie słychać. To po prostu nie jest ta muzyka, którą Bach napisał. Gdyby chciał, żeby były niesłyszalne, to by ich w partyturze nie umieścił. Miał ogromne doświadczenie praktyczne i wiedział, co kiedy ma brzmieć. A skoro MM schował dęte, to tez jestem pewna, że takiego efektu chciał. To nie jest amator.
A festiwal Mazovia Goes Baroque też właśnie chciałam polecić. Barokowy język trzeba złożyć na karb osobowości Czarka Zycha 😀 Ja się do niego przyzwyczaiłam, a nawet polubiłam 😉 Festiwal jest też ciekawy dlatego, że przyjeżdżają zespoły świetnych polskich muzyków działających w świecie: Agnieszki Budzińskiej i Michała Gondko.
Jeśli L’Arpeggiata byłaby w pakiecie z tradycyjnymi śpiewakami z Korsyki, z którymi nagrała tę płytę, to może być nieźle: http://www.youtube.com/watch?v=11POTypBh2I
No i jeszcze dobre wieści: http://www.misteriapaschalia.pl/pl/4/0/102/filip-berkowicz-i-krakowskie-biuro-festiwalowe-nominowani-do-gwarancji-kultury
Droga Pani Doroto, to Pani wypowiedziała słowo „fanatyzm” i stąd pojawiło się ono w późniejszych wpisach.
Myślę, że dla Bacha Pasja wydarzyła się wczoraj, jak dla wszystkich ludzi głęboko wierzących „zdarzyła się wczoraj” co roku od dwóch tysięcy lat. I tak to jest napisane. Reszta to kwestia empatii i wyobraźni, co nie ma nic wspólnego z wiarą. Mnie się zdaje, że w odróżnieniu od wielu innych wykonawców tej muzyki, w tym od bardzo mi dalekiej „szkoły flamandzkiej”, MM – jak Pani słusznie napisała – wierzy tu w każde słowo, zamiast pieścić każdą nutę. Stare pytanie o „piękno” i „prawdę”.
Refleksja jest tam, gdzie być powinna, to znaczy w ariach (nie wszystkich, bo „Ach, mein Sinn” jest na pograniczu szaleństwa, dodana przez MM aria z 1725 roku zgrzyta zębami z rozpaczy i gniewu – ale trzy ostatnie są zupełnie inne), za to w relacji z wydarzeń – jest prawie naturalistyczny teatr. Turbae w Janowej są jeszcze straszniejsze, niż w Mateuszowej, w nich refleksji nie ma – wręcz przeciwnie, bo mówią właśnie o braku refleksji.
Powtórzę też raz jeszcze, że nie wiem, co słyszeliście w Krakowie, ale w hamburskim nagraniu i na wczorajszym koncercie dęte bynajmniej nie były schowane ani niesłyszalne, były doskonale obecne.
Pozdrowienia
PMK
No to nie wiem, co się zdarzyło w Krakowie. Może nie wyczuł jednak akustyki. Ja, podkreślam, siedziałam w pierwszym rzędzie na balkonie i słyszałam głównie donośne łupanie klawesynu.
Pogranicza szaleństwa ja tam kompletnie nie słyszę. Szaleństwo wkładają wykonawcy (ewentualnie).
Żeby było śmieszniej – Es ist vollbracht w tym wykonaniu akurat wydało mi się wyjątkowo rozwlekłe. Nie znoszę rozczulania się nad tą arią. Prosta droga do kiczu.
W „Ach, mein Sinn”? Ja je słyszę w tym rytmie punktowanym, nieustannie rozchwianym, w skokach interwałowych na półtorej oktawy, w chromatyce prawie nie do wyśpiewania („wo willt du endlich hin”), w kontrastach jak brzytwa („Bleib ich hier – oder wünsch ich mir Berg…”)…
To wszystko zresztą tylko przekłada oszalały z bólu tekst na muzykę. Nawet w starym, pełnym godności nagraniu Ramina (który jest tu tylko niewiele wolniejszy od MM) Haefliger o mało nie mdleje.
W „Es ist vollbracht” MM mieści się w normie : to samo tempo co Brüggen, nieco szybszy od Kuijkena, minimalnie wolniejszy od Herreweghe’a.
Ukłony
PMK
Owszem, słowa fanatyzm użyłam, nie wypieram się go. Nie w stosunku do MM, no bo jaki tam z niego fanatyk – to po prostu człowiek teatru. Odniosłam to słowo do „wrzenia” wokół i do demonstrowanych przez wielu odczuć, że to „jedynie słuszne wykonanie”…
Naturalizm jego swoją drogą skojarzył mi się z filmem Gibsona, do którego odwołuje się tegoroczny plakat. Który zresztą jest filmem niedobrym, w przeciwieństwie do wykonania MM.
Wśród kolegów radiowców do co koncertu też są zdania podzielone: Jacek H. też został porażony, Magda Ł. nie. Tak więc to nie jest kwestia wieku 😉
Rozpacz – tak. Ale żeby od razu szaleństwo? 😯
No dobra, muszę przerwać te spory i powrócić do zycia towarzyskiego. Pa! 🙂
Niektórzy jednak – no, może nie tyle za, co pod stołem. I z pasją opychają się tym, co z tego stołu spadnie. 😀
No cóż, są takie dni w życiu psa, kiedy przeżycia brzuchowe zdecydowanie biorą górę nad duchowymi… 😳
Bobiku, Twoje głośne i entuzjastyczne chrupanie słychać nawet w Krakowie 😉
Życie towarzyskie pozwoliło mi jakoś wstać i ułożyć zawartość podrobów. Ciężko, oj ciężko…
Jeszcze raz się usprawiedliwiam, Pani Kierowniczko, nie wiem, nie słyszałem, a na jutubie równie dobrze mogliby wyciąć skrzypce i nie byłoby większej różnicy. Skoro coś z dętymi nie wyszło, to błąd. Poczekam na płytę. Bezkrytyczny wobec Minkowskiego nie jestem, zwłaszcza po tym, jak mu nie wyszła św. Cecylia Purcella, a ja Purcella wielbię, więc ma chłop minusa. 😉
Ale podoba mi się granie zdecydowane, bez słodzenia. Jak u starszych od Bacha protestantów, których prawie nikt nie zna (oczywiście PK o to nie posądzam) i dzięki temu nigdy nie ulegli przeróbkom „przybliżającym wrażliwości dzisiejszego słuchacza”. Nawet straszne, groźne i agresywne, jak napisał pan Piotr za autorytetem.
Dosyć o gustach. Jedna rzecz jest bezsporna i dobra – granie bez dużego chóru nie jest już shocking. A jeszcze 10 lat temu takim próbom towarzyszył rechot uznanych krytyków i kretyńskie teksty w prasie popularniejszej. Co nie znaczy, że teraz wypada śmiać się z Koopmana, on też ma złe i dobre strony.
nie byłem na żadnym koncercie. Na próbie generalnej tylko. Nie znam sięna muzyce, więc nie potrafię powiedzieć, czy to wykonanie było teatralne, reality show, czy uduchowione. Ale było nieziemsko piękne i dramatyczne. W Temple St. Martin w Paryżu klawesyn się nie wybijał. Nawiedzała mnie jednak refleksja w momentach bardziej dramatycznych – ile z Bacha zaczerpnął Penderecki do swojej Pasji wg Św. Łukasza. Zupełnie inna muzyka, ale efekt dramatyczny uzyskany trochę podobnie. Teraz, po tej dyskusji na Dywanie, zaczynam się zastanawiać, czy nie ma tu też jakiegoś sprzężenia zwrotnego. Ale tak głupie pomysły mogą przyjść do głowy tylko kompletnemu ignorantowi.
Wielki Wodzu : artykuł Taruskina ukazał się w New York Times’ie w styczniu 1991
http://www.nytimes.com/1991/01/27/arts/recordings-view-facing-up-finally-to-bach-s-dark-vision.html?pagewanted=1
Szukając go, znalazłem parę innych, ciekawych rzeczy, na przykład :
http://taruskinchallenge.wordpress.com/2010/03/27/the-aesthetics-of-ugliness/
Gdzie jest parę innych wpisów, jakby specjalnie na użytek naszego sporu.
A tymi chórami – święte słowa. Hipoteza Rifkina ma prawie 30 lat. Można ją dzisiaj uznać za dowiedzioną – jeżeli, niejako wedle termometru Poppera, dowiedziona jest teza, której nikomu dotąd nie udało się obalić. Mimo to budzi wciąż dzikie namiętności. I fajno jest.
Wesołej lektury!
PMK
Cóż, gdyby MM wykonał pierwszą wersję „Pasji”, którą otwiera chorał „O Mensch, bewein` dein Sünde gross”, wówczas nie byłoby dyskusji o dętych. Nie trzeba chyba dywagować o tym co słyszeliśmy, bo w tej kwestii zalinkowany film z MP z grubsza odpowiada temu co na sali.
Mnie chór otwierający „Pasję” – niezależnie czy to wersja JEG czy MM, czy PhH, czy McC – elektryzuje w sposób nieskończony. Tylko w piątek zgłaszałem swoje zdanie odrębne, że ów właśnie chór w „Herr, unser Herrsche” pozostawił we mnie pewien niedosyt – zwłaszcza w głosach męskich.
Podobnie wyrażałem się w kwestii Ewangelisty – to było dokładnie taka sama koncepcja, jak we właśnie przypomnianym nagraniu McCreesha sprzed 13 lat, gdzie Ewangelista w recytatywach dodaje do tekstu obfity naddatek ekspresji. Mnie ta szkoła akurat nie pociąga, ale tłumaczę sobie, że to jedyny (?) sposób kontrapunktowania postaci Jezusa. No, a Christian Immler jako Jezus poruszał mą wrażliwość absolutnie.
Panie Piotrze – co do pani Podleś – nie dalej właśnie jak w poniedziałek w FN w przerwie koncertu Le Sage`a strasznie wykrzywiałem się na jej wykonanie pieśni Chopina. Ja bardzo przepraszam, ale właśnie zrozumiałość śpiewanego przez nią tekstu pozostawia wiele do życzenia. I o ile można dyskutować, czy pieśni Fryderyka lepiej brzmią w wykonaniu kontraltu czy sopranu (to jest kwestia gustu i interpretacji), o tyle z samą „rozpoznawalnością” tekstu ciężko dyskutować. Podobnie jak ciężko mi było słuchać. A przecież panią Podleś uwielbiam jak najbardziej.
Aż się boję riposty i na wszelki wypadek zmykam do kuchni.
Pozdrawiam przeświątecznie.
Drogi 60Jerzy, łapię Pana w kuchni, by uściślić, że pieśni Chopina z panią Ewą znam wyłącznie z płyt. Różne z nią rzeczy słyszałem na żywo (np. niebywałe hymny Kasprowicza), ale tego akurat nie.
Poza tym przepraszam za pedanterię, ale „O Mensch bewein” to była właśnie ta druga wersja, 1725, z której MM wziął jedną arię.
Pozdrowienia
PMK
Fajnie, udało się wsadzić kij w mrowisko 😆 No i coś się dzieje w te Święta, nie tylko zgodne trawienie 😛
Dziś za to był koncert właściwie bezproblemowy. La resurrezione napisał Haendel jako 23-latek brylując we Włoszech i tworząc z włoska. Ale jest już w tym zapowiedź późniejszego Haendla (parę arii i jeden z chórów rozwinął w późniejszych utworach – lubił recykling). Już uwertura jest słoneczna i radosna tak, jak to on potrafi, później są wspomnienia dramatu (a przy okazji przegaduje się Anioł z Lucyferem) snute przez Marię Magdalenę i Marię Kleofasową oraz św. Jana, a na koniec znów jest radośnie. Świetna była Anielica – Maria Espada, Roberta Invernizzi – wiadomo, alt Marina de Liso miała ciekawą barwę. Tenor Jeremy Overden brzmiałby ładniej, gdyby tak nie wibrował, podobnie zresztą bas Luca Pisaroni, któremu zresztą można wybaczyć pewną karykaturalność składając na karb diabelskości. Antonini niestety tylko raz zagrał na fifulce, ale orkiestrę (dużą!) poprowadził bardzo sprawnie. Ogólnie, bardzo przyjemny koncert. Po nim kilka słów zamieniliśmy jeszcze z Beatą, a cappellą i PAK-iem – i rozeszliśmy się w różne strony. Rano ruszam już do Warszawy.
Czy to prawda że z Jarousskim wystąpili bracia Legun?
Panie Piotrze,
ja z tymi wersjami mam pewien kłopot, bo tę z “O Mensch bewein” np. Ph. Herreweghe nazywa też druga wersją, natomiast A. Schweitzer w swojej pracy o Bachu pisze o niej jako po pierwszej i że dopiero w 1727 r. skomponował wspomniany chór „Herr, unser Herrscher”i wstawił w to miejsce. Po ręcach będę całował za wyjaśnienie mi tej kwestii.
Wracam jedną nóżką do kuchni – bo kot zeżre ostatnią wersje kolacji.
Panie Piotrze – my się chyba nie spieramy, nie w tej sprawie przynajmniej. 😉 Słusznie ten Taruskin prawił. Teraz to my sobie możemy przebierać, wybrzydzać i filozofować, ale 20 lat temu? Sam dopiero całkiem niedawno przerobiłem kantaty Harnoncourta i Leonharda, a potem zacząłem dociekać co było wcześniej. Okazało się, że właściwie nic, tylko parę hitów granych w kółko i w nieco dziwny sposób (ta wrażliwość słuchacza 🙂 ). No i mimo niedobrej kolejności – najpierw Herreweghe, później Harnoncourt – nie przyzwyczaiłem się do brzmień bardziej gładkich. Ładne, dobre, ale czegoś brakuje, rzecz gustu oczywiście i zapotrzebowania.
Pani Kierowniczko, bardzo mi jest miło, jak zwykle gdy ktoś znaczny podziela moje opinie. Pani Maria Espada mianowicie wpadła mi w ucho śpiewając Iribarrena, przez dobry tydzień w wolnych chwilach katowałem się różnymi villancicos i podobnymi kawałkami. Polecam Iribarrena w ogóle, a z Marią w szczególności. 8)
Witam anię. Nie, na tym koncercie żadnych braci Legun nie widziałam.
Na całowanie możemy się kiedyś umówić, ale obawiam się, że dziadzio Schweitzer tu się myli. Moje źródła dają wszędzie to samo (ale tu stosunkowo niedawno były poprawki, więc Schweitzer po prostu jest nieaktualny : druga wersja istotnie uchodziła długo za pierwszą) : pierwsze wykonanie 7 kwietnia 1724, drugie 1725, trzecie ca 1728-30 (tu są wątpliwości, bo brak dokładnych dat – stąd 1727 Schweitzera, dziś zarzucone), ostatnie mgliste z ostatnich lat życia. Chór Herr jest z 1724, zastąpiony 1725 przez O Mensch bewein (plus trzy inne warianty).
Z Kotem należy się dobrowolnie i wielkodusznie dzielić, w ustalonych przez Kota proporcjach, bo walnie maczugą, ale to Pan oczywiście wie z własnego, bolesnego doświadczenia.
Całusy, skoro rzeczy zaszły tak daleko
PMK
Droga Pani Doroto, to nie był żaden kij w szprychy. Nic bowiem nie zahamowało, nie stanęło, za to potoczyła sie pasjonująca dyskusja, w której racje były równouprawnione. Jak to z arcydziełami bywa – choć można je odczytywać na wiele sposobów – to nie ma tego jednego jedynego, o którym można byłoby powiedzieć pewnie: tylko tak. Zatem za sprowokowanie tej dyskusji – pragnę wyrazić wdzięczność wszystkim biorącym w niej udział. Oby tak zdarzało się jeszcze.
No to na dobranoc – zdjęcia ze świątecznego, miejscami pewnie troszkę mniej ogólnie znanego Krakowa 😀
http://picasaweb.google.pl/PaniDorotecka/KrakowWielkanoc2010#
Wodzu, dla bolszoj jasnosti : była, z grubsza, najpierw duża seria radiowa Ramina (ze 30 sztuk wydał na CD Edel), potem jeszcze większa Karla Richtera (zaczęta przed Teldekiem, skończona w trakcie). Poza tym pojedyncze kawałki. Szaleństwo zaczyna się dopiero po Teldecu, bo wyrósł jak Everest i trzeba się było wdrapać, ale nie wszystkim udało się skończyć, choć paru próbuje. Był Rilling (Jezu, co za nuda – choć wielu dobrych artystów… tylko po co?), Koopman, JEG, Suzuki itd. Słucham, odkładam, zapominam, a jak chcę czego naprawdę posłuchać – to w dyrdy do Teldecu, jak Pan.
Taruskin ma rację : jak na Największego Kompozytora Wszechczasów, to jest to repertuar dziwnie średnio uprawiany, a na płytach więcej ilości, niż jakości.
Bo Taruskin Wielkim Człowiekiem jest. Ciekawe, kiedy skończą u nas wydawać Dzieła Wszystkie Slavoja Zizka i zwolnią się moce przerobowe, żeby i jego coś przetłumaczyć.
Alleluja!
PMK
Panie Piotrze, póki co nie wygląda to za wesoło: Žižek wciąż dziarsko „tworzy” 😉
A Jerzy coś niepokojąco długo nie wraca z tej kuchni…
Myśli Pani, że Kot dopchnął 60Jerzym?
Nie chcialam tego mówić głośno…
Ja Wam powiem więcej: „Krytyka Polityczna” się muzyką nie interesuje 😛
Panie Piotrze,
podzięki wielkie. W rzeczy samej – wystarczyło spojrzeć dla przypomnienia do bookletu JEG i walka z kotem o daninę byłaby niepotrzebna. W Schweitzerze na marginesie już dopisuję ołówkiem prawdę zweryfikowaną.
Dobranoc
To a propos Zizka oczywiście 😉
To może na przyszłość zarekomenduję
takie podręczne źródło wiedzy. Służy mi dobrze, tylko nie trzeba czytać co niektórych komentarzy od ludności, ale to normalne w internecie. 8)
Do Piotra M: przecież nie napisałam, że kij w szprychy, tylko kij w mrowisko. No i mrowi się, mrowi, aż trudno iść spać 😆
Ja w każdym razie idę. Teraz to już naprawdę dobranoc 🙂
Pobutka.
Pobutka!
Wstawać!
Kotom jeść dawać!
Piotr Kamiński pisze:
2010-04-04 o godz. 20:09
Można ją dzisiaj uznać za dowiedzioną – jeżeli, niejako wedle termometru Poppera, dowiedziona jest teza, której nikomu dotąd nie udało się obalić.
A czy stawiając tę tezę, Rifkin jednocześnie obalił tezę do niej przeciwną, czy tylko postawił swoją tak, że nikt jej nie jest w stanie obalić? Bo odpowiedź na to pytanie może implikować dla rzeczonej tezy poważne konsekwencje metodologiczne 🙂
No to chlup! Gostkowie pozdrawiają z dalekich Tatr.
Rzecz w tym, Drogi Hoko, że „tezy” przeciwnej nigdy nie było. Nikt nigdy nie dowodził, że Bach pisał na filharmoniczne albo katedralne chóry po, minimum, kilkanaście ludzi na głos. To jedynie wiekowa praktyka, która się „przyjęła”. O tym, że miał maksimum 12 osób (do dyspozycji) wiadomo od ponad stu lat.
Zabawne jest tylko to, że próbując bezskutecznie obalić tezę Rifkina/Parrotta wyciąga się właśnie tamte, stuletnie i powszechnie znane, argumenty (czyli w praktyce jeden dokument, nad-interpretowany do rozpuku), a czynią to ludzie, którzy nigdy takiego 12osobowego chóru nie stosowali. To zresztą najzacniejsze trafia głowy: Gustav Leonhardt określa tezę solistyczną wdzięcznym mianem „bullshit”, nie używając ani jednego argumentu.
Prawie poważnie, w temacie Zizka : nie ma oczywiście ścisłego związku przyczynowo-skutkowego między tym, że jego wydają, a poważnych autorów nie, ale szlag trafia na widok. Mnie szczególnie na to, że jego dwuosobowe dyrdymały o operze ukazały się w Polsce wcześniej, niż długa lista znakomitych, klasycznych książek na ten temat. Które nie kosztowałyby ani grosza więcej.
Ale cieszmy się, że żyjemy, zajączki skaczą, pisklątka piszczą, 60Jerzy przeżył starcie z głodnym drapieżnikiem, święta!
Cześć
PMK
Dzień dobry,
nie wiem, czy Wam także, ale mnie niestety w Pobutce występuje coś takiego:
500 Internal Server Error
Niestety, wystąpiła jakaś nieprawidłowość.
Do rozwiązania problemu został wysłany zespół świetnie przeszkolonych małp.
I potem ciąg krzesełek… 😯
Już się naprawiło 🙂 Ale było ładne… 😆
Tatry jak dla mnie nawet nie tak strasznie dalekie w tej chwili, ale za pół godzinki zacznę się oddalać. Pa pa, wesołego śmigusa 🙂
No dobrze, Panie Piotrze 🙂 Mnie tu bardziej o samego Poppera szło, bo tak sformułowane zdanie, jak to, które przytoczyłem kursywą, jest jednak tego Poppera „naginaniem”. Nie wystarczy postawić tezę, teza musi być falsyfikowalna – a w naukach humanistycznych ciężko nieraz określić linie demarkacyjne tej falsyfikowalności.
No i z takiego postawienia sprawy mógłby kto wnioskować, że ta teza ma jakąkolwiek moc wiążącą co do wykonywania muzyki Bacha – tymczasem nie ma, tak samo jak takiej mocy nie miałaby teza przeciwna czy żadna inna. Z tego, że kiedyś wykonywało się tak czy tak, nie wynika żadna powinność co do wykonawstwa obecnego, co najwyżej mamy do czynienia z rozszerzeniem zbioru możliwości – a rozszerzać zbiory w sztuce można jeśli nawet nie dowolnie, to na pewno bez bez oglądania się na jakiekolwiek tezy. Więc w tym sensie Popperowskim jest to dyskusja trochę bezprzedmiotowa. Zyski mamy zaś na gruncie czysto praktycznym: bo „przypadkiem” rozszerzyć zbiór możliwych wykonań np. o sposób artykulacji właściwy tamtym czasom, byłoby ciężko, choćby i wszyscy zaczęli masowo eksperymentować. Dlatego praca badawcza w tym zakresie przynosi konkretne praktyczne rezultaty – zaś dyskusję „jak się powinno”, „jak trzeba”, a „jak nie należy”, złożyłbym tu na karb ludzkich słabości 🙂
Przepraszam Hoko za niewinne nadużycie Poppera – dlatego opatrzyłem uwagę różnymi zastrzeżeniami, ale najwyraźniej niedostatecznymi. W każdym razie teza Rifkina/Parrotta jako taka spełnia jego przepisy.
Natomiast co do dalszego wywodu, dotyczy on przecież dwóch zupełnie różnych kwestii. Po pierwsze – faktów, po drugie – ich, że tak powiem, „władzy wykonawczej” w odniesieniu do praktyki. Te pierwsze wydają się już dzisiaj niezbite, a przynajmniej – wciąż przez nikogo nieobalone (choć wielu próbuje od 30 lat – niektórzy się nawet dali przekabacić, jak profesor Christoph Wolff, jeden z najwybitniejszych znawców Bacha na świecie).
Ta druga zależy od nas: albo ją faktom historycznym przyznamy, albo nie. Wolna wola.
Możemy uznać, że dzieła muzyczne przeszłości należy grać tak, jak zostały napisane, w przeciwnym razie słyszymy coś innego, niż to, co kompozytor wymyślił. Możemy uznać, że wolimy ich słuchać tak, jak nam się podoba, a kompozytor żył kiedy indziej, miał inną wrażliwość, miał do dyspozycji inne środki i inne uszy, niż my, więc nic nas tu nie obowiązuje.
Tym samym lądujemy w samym jądrze prawie półwiecznej debaty na temat tzw. HIPu, czyli „historically informed performances”. Ta nazwa to już zresztą ustępstwo partii „historycznej”, której pierwsi apostołowie (a szczególnie ich… agenci i sprzedawcy) szermowali wysoce podejrzanym pojęciem „autentyczności”. Jednym z pierwszych, który dał temu śmiertelnego kopa był zresztą mój Richard Taruskin w esejach zebranych w Text and Act.
Wszystko wolno, byle nie używać wątpliwych argumentów do uzasadnienia praktyki, która takiego uzasadnienia nie wymaga. W rodzaju „Bach chciał mieć wielki chór, Mozart chciał mieć wielką orkiestrę”, bo to oczywiste brednie. Nie mieli, więc pisali na to, co mieli i tak pisali, żeby dobrze brzmiało, bo nie strzelali w nogę sobie i swojej muzyce.
Z tego jednak wynika pewien wniosek praktyczny, który ma moc „wykonawczą” : musimy wiedzieć, że robiąc co innego, niż to co robił kompozytor, słyszymy też co innego, niż to, co słyszał i chciał słyszeć kompozytor.
Może nam to być kompletnie obojętne. Moim ukochanym reżyseruniom – jest kompletnie obojętne, w jakiej sprawie, do jakiego tekstu, w jakiej konwencji estetycznej, ci panowie pisali swoje opery. Darujmy sobie jedynie oczajduszną argumentację : robimy, na co mamy ochotę i tyle. W wypadku reżyseruniów wynika z tego oczywiście szpagat rozdarty między muzyką, graną „wiernie”, a „niewierną” sceną, ale w końcu to nie każdemu musi przeszkadzać.
A co do bachowskich chórów, powtarzam od dawna tylko jedno : przez dwa stulecia wykonywaliśmy je tak i tylko tak. Proponuję, a jest to chyba propozycja racjonalna i w niczym nie skażona muzykologicznym integryzmem, żeby przez jakiś czas wykonywać je inaczej, skoro wiemy już dzisiaj z ogromną dozą prawdopodobieństwa – jak to sobie Bach wymyślił i jak to słyszał.
Myślę, że tak jest po prostu ciekawie. Nikt nie musi być tego ciekawy, niechętni Rifkinowi/Parrottowi jednak mają naprawdę gdzie się schować przed „Bachem solowym”: w niezliczonych płytach i nadal uprawianych tradycyjną metodą koncertach. Pozostali, jak ja, mają tu wciąż jeszcze dużo gorzej. Niech już chociaż będzie fifty-fifty.
Cześć
PMK
Panie Piotrze, z życzeniem fifty-fifty w pełni się identyfikuję – a nawet nie miałbym nic przeciwko, jakby jeszcze jakaś trzecia kategoria powstała 🙂
I myślę, że to fifty-fifty może nastąpić dość szybko: szlaki zostały w zasadzie przetarte, wezmą się więc pewnie za to nie tylko „uznani”, ale i rozmaite mniejsze zespoły, które na dotychczasowy monumentalizm pozwolić sobie nie mogły. I tylko skąd będzie brać czasu, żeby to wszystko przesłuchać… 🙄
Panie Piotrze drogi, spóznione nieco ale bardzo ciepłe i serdeczne życzenia od powróconej świeżo na ojczyzny łono …po wszystkich minko-megawzruszeniach..
Żałuję,ze nie moglam Pana uściskać osobiście w Playelu, więc niniejszym wirtualnie wszystkiego dobrego!
Tak jak i najlepszego dla PK i wszystkich przybyłych na Wielki Piątek do Krakowa 🙂
A oboje były dobrze słyszalne..:))))
Po supermerytorycznych sporach przekąska z Brukselki.
http://picasaweb.google.com/labadek622/Bruksela?feat=directlink
Uwielbiam ten Dywan za ataki merytoryzmu na zmianę z atakami szaleństwa.Cicho siedzę,bo nie uczestniczyłam w realu.Na linkach brzmi bardzo ciekawie.Śledzę dyskusję z płonącym uchem.Alleluja oczywiście!!!A muzeum instrumentów w Brukseli polecam gorąco.Można tam tydzień przestać przed gablotami słuchając muzyki.Powinni dawać składane krzesełka.
El Greco w ilościach przemysłowych robi wrażenie.Otóż z Oskarem jamnikowatym /ą/ usiadłyśmy przed obrazem na ławce,nóżki na krzesełka i dalejże krytykować,że kompozycja cóś się sypie.To jest właśnie szczyt luksusu:leżeć przed El Grekiem i mieć mu za złe!!!Czego wszystkim życzę.
Drogi Mapapie, najserdeczniejsze i od nas – z Pleyela uciekliśmy chyłkiem, bo jakoś, sam nie wiem czemu… nie byliśmy w nastroju na „życie towarzyskie”.
Co ja będę Pani mówił: było nieźle.
Pa
PMK
Drogi Hoko – Bóg zapłać chociaż za zgodę na fifty-fifty. W rewanżu gotów jestem poprzeć, w tej samej proporcji, granie kwartetów Beethovena przez wieloosobowe orkiestry smyczkowe…
Hehehe
PMK
Hej! Już i ja na domowym łonie. Fajne zdjęcia łabądka z Brukseli, zwłaszcza instrumenty i źwirze meksykańskie. Ja, jak mnie do tego miasta kiedyś zaniosło, w ogóle nie zapuszczałam się w okolice parlamentarne, więc teraz nadrobiłam 😉 Za to się szlajałam w okolicach rynkowo-mannekenowo-pisowych 😆 a także w okolicach secesyjnych. Mam nawet dokumentację, ale niestety na papierze tylko.
Tak czytając powyższe spory i wywody, stwierdziłam po raz kolejny, że bardzo jest (i zawsze był) mi bliski sposób myślenia Hoko 😀
Ale i tak Was wszystkich lubię ❗
O! To się dziś rano przydarzyło YouTube 😀
W okolicach rynkowo-secesyjnych już mi się wyładowało,a ładowarki oczywiście zapomniałam.A w okolicach parlamentarnych mieszkałam.Zresztą nowa architektura interesuje mnie zawodowo. I wzrusza mnie dopracowany detal,a nie tak puszczony luzem jak u nas. Podziwiam,że tam żadne reklamowe badziewie nie wisi i jakoś kapitalizm od tego nie upada.Czyli można.Czyli trzeba walczyć.Bagnet na broń!!!
Drogi Hoko – Bóg zapłać chociaż za zgodę na fifty-fifty. W rewanżu gotów jestem poprzeć, w tej samej proporcji, granie kwartetów Beethovena przez wieloosobowe orkiestry smyczkowe…
Ha! Wyszło szydło z worka! To teraz już jasno widać, że chce Pan tę solistyczną obsadę wprowadzić jako obowiązujący paradygmat! O niedoczekanie! 😆 😆
A co, myśli Pan, Panie Piotrze, że gdyby Beethovenowskie kwartety zaczęto masowo grywać w obsadzie orkiestrowej (nawet pełnej, gdyby to kto sprawnie przełożył, a nie tylko smyczkowej), to by im to na złe wyszło? Bo ja stawiam tezę, że wręcz przeciwnie – ten hermetyczny repertuar może wreszcie wypłynąłby na szerokie wody. I owszem, byłoby to muzycznie już co innego, ale ja tam nie miałbym nic przeciwko. Zwłaszcza że kwartety jako takie też by pewnie na popularności zyskały 🙂 Zresztą… ja to bym nawet chętnie posłuchał tych kwartetów granych przez jakąś orkiestrę muzyki dawnej 😆
Pisze Hoko:
„gdyby Beethovenowskie kwartety zaczęto masowo grywać w obsadzie orkiestrowej (nawet pełnej, gdyby to kto sprawnie przełożył, a nie tylko smyczkowej), to by im to na złe wyszło? Bo ja stawiam tezę, że wręcz przeciwnie – ten hermetyczny repertuar może wreszcie wypłynąłby na szerokie wody. I owszem, byłoby to muzycznie już co innego, ale ja tam nie miałbym nic przeciwko. Zwłaszcza że kwartety jako takie też by pewnie na popularności zyskały 🙂 Zresztą… ja to bym nawet chętnie posłuchał tych kwartetów granych przez jakąś orkiestrę muzyki dawnej”
Co mi przypomnialo koncert, na ktory trafilem w Warszawie ok. roku 2003: Murray Periaha dyrygujacy Academy of St. Martin etc. W pierwszej czesci odstawil 5. Koncert Brandenburski na Steinwayu, a w drugiej zadyrygowal jednym z ostatnich kwartetow LvB w wersji orkiestrowej. Akademia grala jak to oni potrafia, ale ani Bach ani Beethoven na tym nic nie zyskali, w mojej rzecz jasna skromnej opinii. Choc jest mozliwe, ze gdybym byl wychowany na tego rodzaju estetyce (a dawno dawno temu 5. Brandenburski grywano na fortepianie, pamietam takiego pana co sie nazywal Carlo Zecchi), to bym sie krzywil na wykonania HIP.
Wesolego drugiego dnia.
jrk
Ależ oczywiście, Drogi Hoko, przejrzał mnie Pan na wylot. Stosowny dekret jest nawet gotów, a kary cielesne za jego pogwałcenie wymierzać będę osobiście.
Co do kwartetów Beethovena : czy w tej mierze byłby Pan również za proporcją fifty/fifty?
Przy okazji, radzę rzucić okiem na stare nagrania… Stabat Mater Pergolesego. Odzwierciedlają one praktykę wykonawczą, którą znam z młodocianej autopsji : wszystkie arie : solo, wszystkie duety : chór żeński. Praktyka ta utrzymała się, o ile dobrze pamiętam, do lat 70tych.
A szerzej, myślę, że tzw. „ruch barokowy” wprowadził w tej dziedzinie pewną zasadę, która chyba nikogo oburzyć nie może : najpierw wiedzieć, potem interpretować.
Ukłony
PMK
Pamiętaj Hoko, że tych tolerancyjnych ze środka zwykle biją obie strony. 😉
W razie zadymy oczywiście, a tu zadym nie będzie dzięki czujności Pani Kierowniczki (jeszcze pamiętamy wejście takiego kolegi, który próbował dymić?). 8)
Przy okazji – czy są jakieś przyzwoite kwartety Beethovena, te późne, grane według starej szkoły? Jakoś nie mogę znaleźć.
„Według starej szkoły” – znaczy, dwoje skrzypiec, altówka i wiolonczela?
Właśnie tak i nie inaczej, ale żeby do tego instrumenta nie były przerabiane, struny i smyczki odpowiednie i co najważniejsze, ludzie obyci z historycznymi zwyczajami.
Głupia sprawa, bo w tej branży nikt jakoś chyba nie błysnął, przynajmniej nikt mi nie przychodzi do głowy. Choć mogłem coś przegapić.
Ale czy zna Pan, Wodzu, stare nagrania Hollywood String Quartet? Testament je wznowił kilkanaście lat temu (3 CD SBT 3082), obok innych nagrań tego kwartetu. Mam do nich wszystkich wielką miętę.
Cześć
PMK
Nie znam, dziękuję, poszukam. 🙂
Panie Piotrze, propozycję fifty-fifty gotów jestem przyjąć (zarówno w odniesieniu do Beethovena, jak i do Bacha) w sensie niejako negatywnym, czyli jako zasadę braku formalnych regulacji w tej kwestii: tzn. każdy wykonuje tak i tyle, jak mu się podoba. Bo jeśli miałbym to traktować dosłownie i literalnie, to proszę wybaczyć, ale byłby to już dogmatyzm i totalitaryzm 🙂
W końcu nie jest tak, że przez te trzydzieści lat ktoś zakazywał solistycznej obsady w dziełach Bacha – każdy zespół, który by chciał, mógł tak grać. A skoro, mimo wyartykułowania tego przez Rifkina, mimo wiedzy, że tak można, nikt się tego nie podejmował (albo mało kto, ze skutkiem – miernym), to świadczy to według mnie nie tyle o demonicznych i dyktatorskich zapędach Leondhardta i jemu podobnych, co o konformizmie (a może i krótkowzroczności) całego środowiska – od artystów zaczynając, na decydentach w wytwórniach płytowych kończąc.
Gdyby to jeszcze szło w drugą stronę, to znaczy od obsad małych do dużych, można by to tłumaczyć trudnościami technicznymi, trudnościami ze skompletowaniem składu. Ale tak rzecz się przecież upraszcza. Więc mogli, tylko nikomu się nie chciało podjąć ryzyka, woleli wałkować to co już znane i uznane.
A teraz trend się odmieni (jak to trend) i kto tylko zdoła będzie nagrywał msze i pasje w małych składach – trzydzieści pięć wykonać rocznie. Jako że i nagrać dzisiaj żaden problem i niedużych zespołów jest multum, a będzie jeszcze więcej. Więc za dwa trzy lata za tym monumentalnym Leondhardtem możemy jeszcze zatęsknić… 😆
Ja się zgodzę, że do zmiany paradygmatu (a więc poniekąd: zaślepienia istniejącym stanem rzeczy) potrzebny jest nieraz krzyk i tupanie, ale czy taki Minkowski nie mógłby się pojawić dziesięć, piętnaście lat temu? Chyba mógłby. Potrzebny jest po prostu ktoś zdolny przekonać innych do swojej wizji – i nie w słowach, lecz w działaniu.
Co do zasady „najpierw wiedzieć…”. Ale co wiedzieć? 🙂 Wiedzieć, jak interpretować? Lecz jeśli to nie jest wiedza z warsztatu (taka, że muzyk ogólnie powinien umieć grać, powinien orientować się, jak grywało się dawniej), tylko wiedza kreśląca granice, w których artysta może się poruszać, to przecież jest to właśnie wprowadzanie dogmatów i zakazów.
Co więcej, wiedzieć a potrafić to są zupełnie różne kwestie, a jestem przekonany, że można niejedno potrafić (zwłaszcza w sztuce) zupełnie nic na ten temat nie wiedząc. Owszem, ja tu wcale nie neguję potrzeby „ogólnego uświadamiania” i uważam, że powinno się to robić, ale też uważam za nadużycie (na gruncie sztuki, bo co innego np. w medycynie) stawianie tej wiedzy jako warunku koniecznego do „wykonywania”. Ostatecznym kryterium jest zawsze rezultat artystyczny, więc to, co nam się podoba, a co nie 🙂
Wielki Wodzu, jeśli idzie o bicie na gruncie werbalnym, to spokojnie, poradzę sobie, choćby i na dwa fronty – zawsze można zrobić taki unik, by tamci sobie przyłożyli 😆
A dlaczego chcesz tego Beethovena w wersji „poinformowanej”? Mało to normalnych… 😆
jrk,
dawno temu to się tak brandenburski grywało! 😀
http://www.youtube.com/watch?v=fyh1o0Gfy6Y
Beethoven poinformowany byłby mi potrzebny dla celów porównawczych. Takie dyletanckie badania robię na ludziach, znaczy na sobie. W przypadku różnych innych kameralnych tworów B. badania zakończyły się powodzeniem, więc dlaczego nie spróbować? 🙂
Ta wizja, że kto żyw będzie teraz nagrywał Bacha szybko i tanio, jest nieco przerażająca. Miałem w rękach taką krajową produkcję z kantatami bez chóru i powiadam wam, nie próbujcie tego w domu. Uczyć się, uczyć, a potem grać.
Jeszcze gwoli dokładności – jeśli ktoś się w poprzednich latach podejmował jedoosobowej obsady, skutek nie był wcale mierny. Sam Rifkin miał złą prasę, więc przyjęło się tak uważać, a krytycy pracują najczęściej metodą copy-and-paste i taka opinia się sama powiela. Zresztą co tam Rifkin, był jeszcze Parrott, McCreesh, Kuijken, Pierlot (więcej nie pamiętam). Różne rzeczy można o tym powiedzieć, ale nie, że słabe. Jeszcze John Butt oczywiście. Niedużo tego, rzeczywiście. Konformizma, bezwładność wytwórni płytowych itd., brak mody ogólnie mówiąc.
A Leonhardt wcale nie jest monumentalny 👿
Mnóstwo różnych spraw Pan porusza, Hoko, ale przede wszystkim wyeliminujmy jedną : żadnych „granic” nie ma, żadnego „przymusu” nie ma. O tym w ogóle nie ma co gadać, bo nie ma o czym mówić.
Na temat „wiedzieć, jak interpretować” jest mnóstwo pasjonujących, starych traktatów, z których się cudownych rzeczy można dowiedzieć. Każdy strzępek takiej wiedzy wzbogaca słownik artysty, a nie zubaża go. W tych traktatach nie ma zakazów, jedynie opisy i wskazówki. Jakby pisemne kursy mistrzowskie.
Tylko, że mnie nawet nie o te subtelności chodziło, tylko o proste fakty. Np. na jaki instrument, jaki zespół, jaki zestaw instrumentalny i wokalny co zostało napisane. To nie jest żaden zakaz robienia transkrypcji, grania co i jak się komu podoba, tylko fundamentalna informacja. Wiedza, która niczego nie zamyka, wyłącznie otwiera.
Jakoś mnie nie przekonuje Pańska myśl, że w sztuce można „potrafić” nic nie „wiedząc”. Genialny prostaczek to mit. Wielcy twórcy (i odtwórcy) byli erudytami… a niektórzy się nawet do tego przyznawali.
Tak się szczęśliwie składa, że kwartety Beethovena nazywają się „kwartety” i w zapisach nie ma żadnych wątpliwości co do tego, na jaki skład to było pisane. Ale jest mnóstwo przypadków, gdy ta oczywistość wcale nie jest taka oczywista. Skrajny przypadek stanowi tu nasz Bach, zakorzeniony w wielowiekowym przyzwyczajeniu, ale jest mnóstwo innych, podobnych, które przełknęliśmy łagodniej, bo nie godziły nas w żołądek.
Np. pojedyncza obsada Nieszporów czy madrygałów Monteverdiego – dzisiaj oczywistość. Albo „chóry” kończące opery Haendla, gdzie w starych wykonaniach, czasem do kilkunastu taktów, brano cały chór jak z Aidy. Dzisiaj wiemy, że co się w partyturze nazywa „coro”, to tylko zespół solistów, ale kiedyś w ogóle nie zadawano sobie takiego pytania : chór, to chór. W zapowiedziach radiowych słyszałem nawet „Concerti a due cori” Haendla tłumaczone jako „Koncerty na dwa chóry”…
Albo Divertimenta Mozarta pisane na obsadę solową, a piłowane latami przez orkiestry, z Karajanem włącznie, gdzie dwunastu pierwszych skrzypków szlifuje bez sensu gładkie unisono w partii napisanej na jednego. Dałby Pan Koncert skrzypcowy Beethovena – sekcji pierwszych skrzypiec w Filharmonii Berlińskiej? Dokładnie coś takiego robiono latami w innych utworach. A to nie jest rzecz obojętna.
Było nawet szalone dziwactwo w postaci Mesjasza Haendla pod dyr. Willcocksa, który – by uczcić swoich chłopaków z King’s College – wszystkie sola sopranowe dał sekcji sopranów z chóru… Tu jednak rzecz powitano sarkastycznie, bo było to już sprzeczne z przyzwyczajeniami – choć dokładnie takie same praktyki w innych utworach uważano wówczas za normalkę.
Z chórami Bacha jest tak samo. Już czterdzieści lat temu Harnoncourt w swojej pierwszej Mszy h-moll zauważył, że niektóre partie „chóralne” są jawnie solowe i dał je solistom. Ale to był Harnoncourt, z którego się wtedy wszyscy nabijali.
Bo się nabijali, Drogi Hoko. Z „barokowców” się nabijali, z „rifkinistów” się nabijali, nie brakło nawet obelg i insynuacji (za stosowanie w Bachu sopranów chłopięcych – oczywistość przecież – wymyślano Harnoncourtowi od… pedofilów! Słowo honoru, nic nie zmyślam!).
Niech Pan nie bagatelizuje wpływów Leonhardta, nie demonicznych rzecz prosta, ale na pewno „dyktatorskich” : to jest wielki autorytet w tym środowisku i nie jest przypadkiem, że spośród Flamandów nikt poza Kuijkenem się po dziś dzień nie wyłamał.
Boulez też dziś przycichł w temacie Marioli, ale pamiętam jak swego czasu pluł jadem na „barokowców”, w tym na… Leonhardta. A jak Boulez chciał pluć, to umiał.
Zapewniam Pana, że dogmatyzm i „integryzm” nie był/jest właściwy barokowcom (choć i wśród nich pojawiali się – szybko wykopsani – fanatycy). I z pewnością nie jest właściwy niżej podpisanemu.
Tymczasem dobrze pamiętam, jaki „terrorek” przywitał tezy Rifkina trzydzieści lat temu. Zostały wyśmiane i pogrzebane, płyty się nie sprzedały (Decca spróbowała dać Rifkinowi serię kantat, która zgasła natychmiast), wszystko przyschło na całe lata.
Aż Koopman wyskoczył 14 lat temu jak Filip z konopi, choć go nikt nie pytał, obudził śpiącego lwa na łamach Early Music i oberwał w całej serii pasjonujących artykułów, które skłoniły Parrotta do napisania książki.
Dopiero wtedy nagle coś ruszyło i dzisiaj powolutku, w rękach takich ludzi jak MM, sprawa znów nabiera kolorów. I bardzo dobrze, bo pudding ocenia się w jedzeniu, jak Pan słusznie pisze.
Jedna obiekcja prysła dzięki temu bezpowrotnie : bajka, że to „nie będzie brzmiało”. Brzmi jak jasna cholera, tylko inaczej. Tych ośmiu z Pasji nie trzeba było nawet stawiać przed orkiestrą, i to nawet w tak wielkiej sali, jak Pleyel, większy od Filharmonii Krakowskiej i na pewno, obiektywnie, niefortunny w tym celu. W Mszy przed paru laty dziesięciu śpiewaków stało też z tyłu i żadne trąby i bębny (w Janowej nieobecne) ich nie zagłuszały.
Minkowski minione 25 lat spędził na czym innym, daj Boże każdemu, a dzisiaj idzie jak burza. Będą nawet… Brandenburskie, choć tu nie wiem, czy istnieje absolutna konieczność – no cóż, ale firma chce, a pokusa dla muzyków zbyt wielka. Ale, jeszcze jeden przykład, proszę popatrzeć, jak się tę muzykę kameralną, czyli na pojedynczą obsadę, grało przez całe lata… I jaki rechot witał tego pierwsze nagrania – jako muzyki kameralnej właśnie.
Przełamać takie opory i to jeszcze w Bachu, którego percepcja wykracza znacznie poza kwestie czysto muzyczne (jak to widzieliśmy nawet w tutejszej, namiętnej wymianie ciosów) – to nie jest rzecz prosta. Czy będą nagrania? Nie mam wcale pewności, bo płyta umiera, ale że będą wykonania, a więc transmisje radiowe, a więc obrót na internecie – to na pewno i chwała Bogu.
Ja już Kyrie z Mszy h-moll z BBC Singers pod Klempererem słuchać nie mogę. „Cóś” mi się robi. To jest wyznanie osobiste, które nikogo do niczego nie zobowiązuje.
Ale podejrzewam, niestety, że to nie tylko kwestia gustów, która zawsze pozostaje otwarta. Po prostu usłyszeliśmy wreszcie… kwartety Beethovena na dwoje skrzypiec, altówkę i wiolonczelę, palnęliśmy się w czoło „a więc to tak!” i szlus. Oczywistość nas olśniła.
Cześć
PMK
Wodzu – polecono mi płyty Schuppanzigh-Quartett, ale ostatnich Beethovenów nie nagrali.
I can no more.
Cześć
PMK
Jak to miło,że Bach z Beethovenem potrafią rozpalić namiętności nieosiągalne dla Dody!!! Gdybyż to jeszcze wyszło poza ten blog….
Poza blog i może jeszcze pod strzechy, co? Przygnębiony własnym nieuctwem zajrzałem do katalogów wszystkich akademii muzycznych w Polszcze i znalazłem rzeczonego Taruskina, a jakże. W sumie 12 sztuk, z tego dwa tytuły się powtarzają w różnych wydaniach, rozproszone między Poznań, Kraków i Warszawę. A gdyby jakiś student z Gdańska upadł na głowę, czy przedawkował wynalazki i chciał przeczytać? Tak zupełnie teoretycznie pytam. Albo ja na przykład? Dobrze, że chociaż tu można pogadać.
Panie Piotrze, te wczesne kwartety mam, i kwartetu Mosaiques zarówno. Trudno, jak nie ma to nie ma. 🙁
Uwieńczenie festiwalu Misteria Paschalia przepiękne! Tytuł zapowiadał wystrzały i wirtuozerię, i to oczywiście też było, ale na pierwszym planie wielka klasa muzyczna, ogromne wyczulenie muzyków na siebie nawzajem i zwrócenie się z wielką sympatią do publiczności. Widać, że Fabio Biondi bardzo ceni sobie występy w Krakowie, o czym mówił zresztą nie raz. Promieniowało z niego, z wszystkich członków Europa Galante i z Vivici Genaux zadowolenie z faktu, że grają koncert właśnie w tej sali, właśnie na tym festiwalu i właśnie dla tej publiczności. Fabio Biondi dzisiaj zagrał swoje solówki tak, że płynęłam z każdym dźwiękiem tym pięknem i emocją stopionymi w jedno. Słuchając takiego Vivaldiego człowiek to uśmiecha się od ucha do ucha, to ma w oczach łzy szczęścia. Vivica, diabelsko sprawna technicznie, o czym przekonywaliśmy się już nie raz, nie wydała z siebie ani jednego obojętnego dźwięku. Na tym ogniu koloratur gotowały się najsoczystsze emocje. Moja wdzięczność dla niej i dla całego zespołu wzrosła jeszcze w czasie bisów, a były dwa. Szczególnie ten drugi Vivica, już z paroma wokalnymi fajerwerkami tego wieczora na koncie, okupiła niezłym wysiłkiem. Fabio zapowiedział go tak: Wiem, że bardzo podobał się Wam dwa lata temu „Bajazet”. Dlatego zagramy „Qual guerriero in campo armato”. To jest w sensie technicznym dla śpiewaczki bieg po skraju brzytwy. Vivica, mimo uzasadnionego zmęczenia, rzuciła się w tę arię bez oglądania się na koszty. I dała z siebie wszystko. Po ostatnim dźwięku wszystkich dosłownie wyrzuciło z foteli do owacji na stojąco 🙂
Tegoroczny festiwal miał świetnie ułożony, zróżnicowany program. Nie wszystkie propozycje muszą się podobać każdemu w równym stopniu (ja na przykład lekkim sercem zrezygnuję w przyszłym roku z Savalla i L’Arpeggiaty), ale za to jest duża szansa, że każdy, kto ma serce dla muzyki dawnej, znajdzie coś dla siebie. Myślę, że to dobre podejście i nie grozi hermetyzacją całości. Bo przecież byłoby to bardzo smutne, gdybyśmy zamknęli się w pewnym momencie w jakimś elitarnym gronie. A tak czuje się, że to festiwal bardzo żywy i że jeszcze nie raz nas zaskoczy. Dla mnie osobiście tegoroczna edycja była wielka wielkością Pasji Janowej pod MM. Przeczuwałam, że to będzie wydarzenie. Ale poziom intensywności i dogłębności tego przeżycia przekroczył wszelkie znane mi dotąd obszary, poszerzył granice mojej wyobraźni i wrażliwości.
A nasza niezastąpiona Dyrekcja, Filip Berkowicz, już szykuje kolejne atrakcje. Zresztą kiedy o tym opowiada, enigmatycznie zagajając i kropla po kropli dawkując informacje, to jest to opowieść z suspensem 😉 Bądźmy czujni. Dyrekcja zresztą zapowiedziała, że od jutra bierze się do pracy. Hmmm… Ja myślałam, że po zakończeniu festiwalu się odpoczywa. Ale skoro tak, to ja nie protestuję. Artyści i publiczność bardzo potrzebują takiego działania, w którym jest po równo głowy, serca i rąk. Wtedy są szanse, że wyjdzie coś takiego jak Misteria Paschalia czy Opera rara. Ukłony i podziękowania dla całej ekipy organizującej festiwal (sama przez kilka lat organizowałam, więc mniej więcej wiem, co to znaczy), a dla Dyrekcji w szczególności.
A teraz rzucam się w wir pakowania, jutro do domu.
Dzięki za relację z koncertu finałowego – dziś Beata była naszymi oczami i uszami 🙂
A co do transkrypcji orkiestrowej kwartetów Beethovena, to mam wiadomość dla Hoko: zrobił to jeszcze Mahler z op. 95. Na orkiestrę smyczkową. Pięknie brzmi 😉 Choć ja wolę jednak oryginał.
I powtarzam – żadna oczywistość w muzyce nas olśnić nie może. W sztuce w ogóle nie ma oczywistości. Może nas olśnić piękno interpretacji. Bo to jednak zawsze jest interpretacja, zawsze przepuszczona przez konkretną indywidualną ludzką wrażliwość. Choć – i tu znowu powiem inaczej niż Pan Piotr – jak najbardziej są wśród barokowców fanatycy i integryści.
Z jednym takim (Enrico Gatti) zetknęła się na kursie moja siostrzenica. Nie dość, że każe odstawić skrzypce współczesne, jeśli chce się grać na barokowych, ale każe grać wszystko tak, jak uznał, że jest w traktatach (bo każdy czytając te traktaty też je interpretuje, tyle że sam tego nie widzi i wierzy w jedyną słuszność swego odczytania), literalnie i bez żadnego miejsca na interpretację. Fajnie by było, jakby wszyscy grali tak samo, co?
Hi hi hi 😆
http://www.youtube.com/watch?v=r_QaCsV3Zbc
A Haendel lubiał i bardzo duże składy. Ilu muzyków wykonywało Firework Music na prawykonaniu z okazji pokoju w Akwizgranie? Ni mniej, ni więcej, tylko stu 😀
Dobranoc 🙄
Takie miał zamówienie (niech głośno trąbią i żadnych skrzypiec – raczył rozkazać JKM) i budżet, więc tak to wykombinował. Rola sponsora jest często i niesłusznie pomijana. 🙂
Pobutka.
A z Fireworks pamiętam, jak Wielki Wódz — zamówienie było na określoną liczbę dęciaków, w Handlowi zależało, żeby jeszcze jakieś inne instrumenty grały i to w godnej proporcji 😉
Piotr Kamiński pisze:
2010-04-05 o godz. 20:15
Jakoś mnie nie przekonuje Pańska myśl, że w sztuce można “potrafić” nic nie “wiedząc”. Genialny prostaczek to mit. Wielcy twórcy (i odtwórcy) byli erudytami… a niektórzy się nawet do tego przyznawali.
Toteż mnie nie szło o genialnych prostaczków. Szło mi natomiast o uzurpacyjną według mnie kategoryczność stwierdzenia „najpierw wiedzieć, potem interpretować”. I stąd właśnie poszło pytanie „co wiedzieć?”. Bo jestem w stanie sobie wyobrazić odkrywcze wykonanie utworu Bacha, powiedzmy czegoś na instrumenty solowe, dokonane przez artystę, który nie posiada formalnej wiedzy na temat „poinformowanych” interpretacji, ale ma talent, doskonały warsztat i jest osłuchany w rożnych wykonaniach tego utworu. A do tego – rzecz może najważniejsza – ma własną wizję tej muzyki, będącą wynikiem nie czytania traktatów, lecz twórczego abstrahowania 🙂
W każdym razie cieszę się, że żadnych przymusów nie będzie 🙂
A Klemperer… ja go słucham, jeśli już koniecznie muszę, czyli np. w takiej sytuacji jak ta, gdy ktoś mi coś anonsuje. Aczkolwiek samej orkiestry to jeszcze mógłbym słuchać, mimo że nie ma tam tego, co w Bachu szczególnie lubię, więc takiego charakterystycznego, wyczuwalnego kołyszącego pulsu. No ale jak chóry zaczynają ciągnąć… 😆
Odnośnie nagrywania płyt – samych płyt mi specjalnie nie szkoda, bo i tak zaczynam je już zgrywać na dysk. Myślę, że nagrywać się jednak będzie – inaczej będzie się to dystrybuować, ba, może wreszcie muzycy wyrwą się spod kurateli wytwórni. Na razie jesteśmy w trakcie przemian, toteż na pewno będzie sporo bałaganu, ale może coś się z tego wyklaruje.
Pani Doroto,
„mahlerowskie” opus 95 znam 🙂 I jestem przekonany, że dla szerokiej publiki byłaby to rzecz znacznie bardziej strawna niż kwartet w czystej postaci. I inne kwartety też – dla utwierdzenia się w tym przekonaniu właśnie słucham op. 135 pod Bernsteinem 🙂
Wielki Wodzu,
takie porównanie niewiele daje – tzn. gdy wybór jest w miarę duży, daje tyle, że dochodzimy do wniosku, że i tu, i tu może być super oraz i tu, i tu może być do kitu 🙂 W przypadku Beethovena nie mam jakichś specjalnych doświadczeń z „poinformowanymi” (wspomniany przez Pana Piotra Schuppanzigh Quartet znam z Haydna i tam są świetni), ale co nieco przerobiłem z Mozartem i wynik jest taki, jak napisałem. Mimo że generalnie wolę nagrania na instrumentach z epoki, to Mozaików w Mozarcie nie trawię i muszę się wziąć w garść, by płytę do końca wysłuchać, a z kolei takiego Barchet Quartet, nierzadko i zaciągającego ze staroświecka, siądę i przesłucham cztery płyty pod rząd 😆
Dzień dobry. Czy wersja „mahlerowska” byłaby strawniejsza dla tzw. szerszej publiki? Zdaje się, że jesteśmy świadkami pewnym zmian w tej materii – coraz więcej jest melomanów, którzy swoją przygodę z poważką zaczynają od wykonań historycznych… 🙂
A z tej dyskusji, to najbardziej się cieszę, że Hoko się rozgadał 😀
Mnie czasem brakuje umiejętności, żeby w tak ścisły sposób, aczkolwiek pozostając w kategoriach nauk humanistycznych, wytłumaczyć, o co mi chodzi…
Drogi Hoko : „ma talent, doskonały warsztat i jest osłuchany w rożnych wykonaniach tego utworu”. Znaczy, że już coś wie, bo przecież warsztat zdobył przez całe lata ciężkiej pracy z pomocą i pod wpływem pedagoga/gów. Inaczej nie idzie. Gotów się nie urodził. A co do osłuchania w różnych wykonaniach, to też wiedza – choć czasem warto po prostu wrócić do tego co… napisane i grać to co „widzę”, a nie to, co „słyszałem”.
Ponadto zaś nie znam poważnego, wielkiego artysty, który nie pożera wszystkiego, co się da, w materii sztuki, jaką uprawia. Gdyż podkreślam raz jeszcze : mówię o wiedzy, która wizje artysty wzbogaca, a nie ogranicza, lub krępuje. Jak wzbogacanie języka wzbogaca wizje Poety. Im więcej wiem, umiem, widziałem, słyszałem i poznałem, tym więcej mogę powiedzieć i wyrazić. „Z głowy, czyli z niczego” to zwodniczy ideał. Najpierw się pożera, potem „twórczo abstrahuje”. Im więcej się pożarło, tym lepiej się abstrahuje. Nie albo-albo.
Całkowicie zgadzam się natomiast z Panem i podzielam nadzieje związane z twórczym bałaganem, jaki obecnie panuje w kwestii nagrań. Firmy płytowe same sobie poderżnęły gardło, już po raz drugi zresztą (perseverare diabolicum…), bo za pierwszym razem zbawił je cud CD. Ale niczego się nie nauczyły, głupole.
Droga Pani Doroto, przepraszam, że wyraziłem się nie dość precyzyjnie. Nie twierdziłem wcale, że wśród barokowców nie ma integrystów, przeciwnie, przyznałem, że bywają/bywali. Wspomniałem, że np. Taruskin dokopał im już dwadzieścia parę lat temu i odtąd raczej siedzą w jaskiniach.
Jeżeli Gatti takie rzeczy wygadywał, to jest pospolitym durniem, od którego trzeba natychmiast wiać, bo nie nauczy niczego pożytecznego. Proszę jednak w wolnej chwili wyszukać, co na temat „barokowców” wygadywali, w jak obelżywym, agresywnym tonie, Boulez, czy taki np. Pinchas Zukerman. Żeby nawet nie wspomnieć, jak się obrywało Landowskiej.
Co do „oczywistości”: nie mówiłem przecież o interpretacji, ale o prostych faktach : na co utwór został napisany. Bo z tego przecież wynika, że został napisany tak, żeby „tak” właśnie brzmiał najlepiej.
Że arie nie na chóralne soprany, ale na sopran solo. Że kwartety nie na orkiestrę smyczkową, ale na dwoje skrzypiec, altówkę i wiolonczelę. Że ten mazurek Chopina nie na cztery tuby, jak u Hoffnunga, ale na fortepian. I tylko o takie „olśnienie oczywistością” mi chodzi, o nic innego.
Co oczywiście nie zmienia faktu, że każda genialna interpretacja jest na swój sposób „oczywista”, że każdy wielki wykonawca, każde wielkie wykonanie, każde wielkie dzieło zresztą, „ma rację” i tym właśnie nas olśniewa. Tylko, że te „racje” wcale się nawzajem nie wykluczają, cudownie współistnieją i czynią… „życie czasami znośnym”, jakby powiedziała pewna Starsza Pani.
Wielki Wodzu : tak skromna obecność Taruskina w polskich bibliotekach muzycznych jednak mnie nieco dziwi. Można by pomyśleć, że autor The Oxford History of Western Music (ca 3000 stron w wydaniu „soft cover”: „czyta się”, że hej!) powinien był zwrócić czyjąś uwagę… A te pięć tomów nie kosztuje aż tak wiele.
Pozdrowienia
PMK
Drogi Hoko : Mozaiki mnie już dzisiaj nudzą do nieprzytomności. A to i tak Olimp w porównaniu z takimi np. Festetics, od których do tego jeszcze uszy więdną.
Cześć
PMK
Rozgadałem się? O żeż… 😆
Nieprawda, Panie Piotrze, że siedzą w jaskiniach. Opowiedziana przeze mnie historia jest sprzed pół roku, z zeszłego lata. Moję Różę to oczywiście skutecznie od niego odgoniło, bo ma trochę rozumu 😉
Skoro (jak zwykle) przyznaliśmy, że w gruncie rzeczy co do pryncypiów się zgadzamy, że nie ma JEDYNIE SŁUSZNEJ PRAWDY ARTYSTYCZNEJ, to już dobrze. No i właśnie: słowo „wiedzieć” oznacza warsztat. A jeszcze jest indywidualna INTUICJA. I to wszystko składa się na wykonanie muzyczne – nie inaczej.
A ja Mozaiki w Mozarcie nawet lubię 😉
http://www.youtube.com/watch?v=Yy3HGpky-qg&feature=related
Hoko – no, jest pewna różnica między powyższymi wypowiedziami a „pobutka” czy „fajnego kota spotkałem”… 🙂
Co nie znaczy, że i tego nie lubię 😉
Mówiąc „siedzą w jaskiniach”, miałem na myśli m. in. … jaskinie konserwatoriów, gdzie siedzą często takie właśnie postaci, „barokowe” i „antybarokowe”. I szkodzą, każde po swojemu. Na światło dzienne, czyli w sferę publicznej debaty, się nie zapuszczają, bo by się w proch rozpadli, jak wampiry w słońcu.
PMK
Gostek się melduje poświątecznie.
1. Bardzo dziękuję za słowa uznania zeena, ale natychmiast spieszę sprostować, co (oczywiście) zauważyła PK, że nie tylko się podparłem mistrzem K.I.G., ja się na nim bezczelnie rozwaliłem, w butach niemalże.
2. Tak więc wszelkie rumory o jakichkolwiek talentach rymotwórczych Gostka wydają się być przesadzone. Gostek zajmuje się językiem zawodowo, ale jest to zajęcie raczej odtwórcze, a co najwyżej przetwórcze 😉
W sprawie rymotwórstwa Gostek nie do końca jest świadom, czy w sprawie ww. rybika popełnił pastisz czy plagiat.
3. Oszołomiony jestem ilością merytoryzmu w sprawie Pasji Bacha. Dawno tyle tego tu nie było.
Nie słyszałem Minkowskiego. Pomijając akustykę sali, czy nie bywa tak, że zespół kombinuje z interpretacją? Jeśli grają dany utwór po raz n-ty, to przecież zasną z nudów. A tak, to spróbują raz tak, a raz tak…
No, zdecydowanie tak bywa 😉
Pastisz czy plagiat? Raczej to pierwsze, bo nie zostało opublikowane jako oryginalne dzieło Gostka Przelotem 😉
Dziwnego kota spotkałam 😯
Ale Gostek nie odwołał się też do autora oryginału…
Ten kot… wygląda trochę jak hiena bez sierści.
Panie Piotrze, toteż ja wciąż o tym: „coś wie”. Ale spektrum tego „coś” jest olbrzymie i częstokroć niepoddające się jednoznacznej kategoryzacji. Dlatego też zasada „najpierw wiedzieć…” będzie albo ograniczeniem, o czym dywagowałem wcześniej, albo oczywistą oczywistością, z której nie wynika nic normatywnego – do czego zeszło teraz 🙂
A pożeranie wszystkiego… nie jestem przekonany. W każdym razie owo doprecyzowanie: „w materii sztuki, jaką uprawia”, stawia nas znowuż wobec bezmiaru możliwości. Nawet pomijając zupełnie kwestię, że od przybytku głowa jednak może rozboleć – poetów, którzy nadmiernie wzbogacili swój język, przez co stali się niezrozumiali, znaleźć wcale nietrudno. Ale to już obszar wychodzący chyba poza bieżącą dyskusję 🙂
Festetics: w przypadku Haydna też z nimi nie mogę, ale jeśli o Mozarta idzie, to jednak wolę ich interpretacje niż nagrania Mozaików i nieraz sobie posłucham zupełnie nieprzymuszany 🙂
Znany i lubiany Krystian Zimerman, kiedy przygotowywał się do nagrania I Brahmsa z Rattlem sam przyznał, że słuchał ileśtamset (przesada zapewne, ale myślę, że niewielka) wykonań tego utworu.
Czyli nażarł się do nieprzytomności.
Znany i lubiany Piotr Anderszewski podobno (ale z raczej pewnego źródła) nie słucha muzyki nagranej w ogóle. Czyli żyje powietrzem.
No bo, jak by tu powiedzieć, PA dużo słuchał dawno temu, jeszcze w szkole… Też się nażarł, ale wcześniej 🙂
Ale czy faktycznie słuchał?
Drogi Hoko, oczywiście, że spektrum jest olbrzymie – ale kiedy mówi Pan o „doskonałym warsztacie”, to przecież mówi Pan o latach ciężkiej pracy i nauki, prawda? Czyli o cierpliwie i pracowicie zbieranej wiedzy o swoim zawodzie, jego tajnikach, technikach, mistrzach itd.
Nie miałbym absolutnej pewności, czy Piotr Anderszewski trochę nas jednak nie buja. Bo niby skąd zna tak dobrze muzyków, których na koncertach słyszeć nie mógł? Artyści bywają nie tylko mistrzami kreacji – ale i autokreacji.
Nigdy nie dopuszczałem myśli, że wiedza może być w czymkolwiek ograniczeniem, ani w sztuce, ani w czymkolwiek innym. Czyli niech będzie, że to oczywista oczywistość. Jak w takim razie mam właściwie rozumieć Pańskie zdanie, że „można niejedno potrafić (zwłaszcza w sztuce) zupełnie nic na ten temat nie wiedząc”?
Można się oczywiście najeść do niestrawności. Można się też kompletnie zakałapućkać we własnych możliwościach. Ale sztuka jest między innymi (ktoś by powiedział : przede wszystkim) sztuką wyboru właściwych środków, a im większa śpiżarnia, tym bogatsze menu.
Można też być artystą przepastnie wykształconym i bezdennie pustym. Ale też nigdy nie twierdziłem, że wiedza wszystko załatwia. Powtarzam jedynie tę „oczywistą oczywistość”, że im więcej wiem, tym więcej mogę. Nikifor był genialny, ale jako zasada wydaje mi się niebezpieczny.
PMK
Z całą pewnością PA słuchał. Podobno w szkole nawet parodiował różnych wielkich 😉
Potem już nie musiał.
Gostku, jak się pastiszuje coś ogólnie znanego, to podanie autora mnie by się wydawało zarzynaniem dowcipu.
Trochę tu szczekam również we własnym i innych wierszykujących interesie. Przecież my co rusz kogoś pastiszujemy, czy też wtrącamy jakieś literackie aluzje, puszczając oczko do publiczności i licząc na to, że wszyscy załapią 😉
No ja właśnie nie chciałem tak łopatolo, ale komentarz zeena trochę mnie „rzucił”. Przecież to taki szlagier ten wierszyk.
Gostku, może zeen nie chciał wprowadzać rozróżnienia na pastiszujących i rymujących z niczego, czyli z głowy, a tylko chciał dać wyraz radości, że dołączyłeś do grona wierszykujących. 😉
Piotr Kamiński pisze:
2010-04-06 o godz. 10:30
Jak w takim razie mam właściwie rozumieć Pańskie zdanie, że “można niejedno potrafić (zwłaszcza w sztuce) zupełnie nic na ten temat nie wiedząc”?
Może i w sposób nie do końca uprawniony przeniosłem tu spostrzeżenia z całkiem innych dziedzin. Takich na przykład, że z reguły potrafimy doskonale chodzić, zupełnie nie orientując się w zasadzie działania naszego narządu ruchu. A jak w czasie marszu zaczniemy deliberować, jak to nasze chodzenie działa, to nam się zaraz nogi poplączą.
Więc poniekąd brniemy tu w kwestie słownikowe: można wiedzieć coś, bo się o czymś przeczytało, ale można też wiedzieć, w sensie „potrafić”, bo się nabyło umiejętności na drodze praktycznych prób, naśladownictwa, ewentualnie z jakimś minimalnym udziałem wiedzy teoretycznej.
Nie znam się na teoretycznych zasadach tworzenia wierszy, a mimo to mogę potrafić doskonale rymować, zaś wszelkie sensy, które w swoje strofki wkładam, nie są pochodną uniwersytetów, lecz życiowych doświadczeń, nad którymi mogłem nigdy wcześniej świadomie nie rozmyślać, a które w chwili pisania niejako same mi się objawiają. Mój warsztat poetycki może być wynikiem świadomych decyzji i godzin spekulacji, ale równie dobrze mógł wytworzyć się zupełnie spontanicznie, bez udziału mojej świadomej intencji. I gdy mnie ktoś zapyta, w jaki sposób tworzę swoją poezję, skąd biorę tematy etc., mogę nie być w stanie wyartykułować jakiejkolwiek sensownej odpowiedzi, ponieważ nic na ten temat nie wiem.
Oczywista rzecz, że powyższy schemat nie jest powszechnie obowiązujący, pewnie nawet nie jest częsty, ale na pewno się zdarza.
Ale sztuka jest między innymi (ktoś by powiedział : przede wszystkim) sztuką wyboru właściwych środków, a im większa śpiżarnia, tym bogatsze menu.
Jedni potrzebują bogatej spiżarni, innym wystarcza ostatnia czerstwa kromka. Nie wiem, jaki byłby tu rozkład prawdopodobieństwa, ale myślę, że spiżarnia niekoniecznie wiodłaby prym. Może, owszem, w „sztuce interpretacji”, ale w sferze czystej twórczości, kompozytorskiej, poetyckiej, a pewnie i tam, gdzie interpretacja staje się samoistną wartością, tam wynik uważam za otwarty. W ostateczności zawsze można przetrząsnąć spiżarnię w poszukiwaniu tej czerstwej kromki 🙂
Nigdy nie dopuszczałem myśli, że wiedza może być w czymkolwiek ograniczeniem, ani w sztuce, ani w czymkolwiek innym.
Ech, Panie Piotrze, są momenty, że wiedza staje się nie tylko ograniczeniem – ona staje się jedynym i nieprzekraczalnym ograniczeniem. Ale to już wiedzie w rejony z zupełnie innej bajki 🙂
W opisanej przez Pana, Drogi Hoko, spontanicznej i nieskalanej wiedzą twórczości poetyckiej (gdzie chytrze pominął Pan… wiersze przez Pana przeczytane – chyba, że nie?), groziłaby Panu przypadłość, na którą cierpią naturszczycy piszący z głowy, czyli z niczego, dość rozpowszechnieni w twórczości rapowo-dyskotekowej. Wymyślanie od nowa koła, drutu do cięcia masła oraz letniej wody (jak mówią Francuzi) i powtarzanie w kółko, że kobieta jest jak kwiat.
Co do chodzenia : jego nauka nie wymaga z pewnością znajomości anatomii, fizjologii i praw fizyki, nie zaryzykowałbym jednak przypuszczenia, że ta znajomość w chodzeniu przeszkadza. Przynajmniej nie każdemu.
Ponadto, cóż mogę dodać? Może nie zadaję się z właściwymi artystami, ale wśród tych, których znam, nie znam ani jednego – ani jednego – który nie stara się jak najwięcej wiedzieć o dziedzinie, którą uprawia oraz o mnóstwie innych dziedzin, którymi żywi swoją sztukę.
Ale w końcu są tacy, co mówią, że „ignorance is bliss”.
Ukłony
PMK
Panie Piotrze, nie bierze Pan pod uwagę zdolności wrodzonych, które sprawiają, że np. nasz Hoko jest Zasłużonym Artystą Ludowym… 😉
A poza tym naturszczycy już dziś nie napiszą, że kobieta jest jak kwiat. Powiem więcej: dziś już nikt tak nie napisze, bo nikomu już tak się nie skojarzy 😆
Kobieto, kwiecie piękny
jak nie przymierzając: róża
z zachwytu zawsze jęknę
jakeś szczególnie duża…
Bobik wyjaśnił, co będę pianę bił…
Dodam, że co zrobił Gostek, sam często praktykowałem.
O, przepraszam! Nikomu jak nikomu… 👿
Kobieto! Wszak nie straci nic
poeta, co przypadkiem
dostrzeże, żeś jak Tafelspitz,
vel sztuka mięsa z kwiatkiem! 🙄
Kurcze! Ale tu oniesmielajaco! Biedny Kot musi sie chowac za palme i w ucho sie drapac… 👿
Wiec ja tylko w jednej sprawie – tego dziwnego kota z Seczuanu. Zadumalem sie nad nim i doszedlem do wnioskow jak ponizej:
1. Jest to zart primaaprilisowy, ktory poszedl w swiat bo dzennikarze sie dali nabrac – tak juz nieraz bywalo.
2. Jesli nie jeto zart promaaprilisowy, to jest to freak, wybryk Natury, na co wskazuje podrapana, niezabezpieczona zadna chityna skora, przypominajaca skore Kota rasy Sfinks. Gdyby byl to autentyczny nowy, nie odkryty dotad gatunek ssaka, Natura (Ewolucja) postaralaby sie o lepsze zabezpieczenie pokrywy ciala.
3. Chinczycy sa wstretni, prawie tak wstretni jak Grecy. Tych ostatnich nikt nie przescignie w okrucienstwie do wszelkiej zwierzyny. 👿 👿 👿
Hi, hi, Kocie, za tą palmą chyba niezły tłok . Ja tam w każdym razie też siedzę, tylko tak cicho, że może nawet mnie nie zauważyłeś. 😆
„Można niejedno potrafić (zwłaszcza w sztuce) zupełnie nic na ten temat nie wiedząc”? A jakże. Przywołany tu przez PMK Popper w swoim „Społeczeństwie otwartym” pokazał jak można pisać o dziełach Hegla, wcześnej ich nie czytając lub znając je ledwie po łebkach. Takie swoiste odczytanie Hegla jest zresztą do dzisiaj popularne w wielu kręgach (akademickich analitykach), bo w sumie po co zaglądać do źródeł skoro można do interpretacji… Po latach takie rzeczy wychodzą i potem miast geniusza mamy parweniusza. Co Pasji zaś, to niestety podzielam opinie Pani Doroty. Dęciaki wprawdzie doskonale słyszałem (siedząc przy scenie tuż przy nich), ale zastanawiałem się czy po wstępie dołączy do nas Wagnerowski chór, bo tyle hałasu się nie spodziewałem. Biedny chłopiec przy klawesynie uderzał weń resztami sił, a i tak miałem wrażenie, parząc na jego minę, że MM oczekiwał więcej. Później było już dużo lepiej, choć drażnił mnie mocno swoją teatralnością Ewangelista. Płyta ma być (nie z tego koncertu :-)), więc zobaczymy jakiś ostateczny kształt koncepcji Minkowskiego. Na razie nie jestem ani zachwycony, ani zdruzgotany. No i może do tego czasu Naive Classique trafi do Polski…
Kicia Misia pozbawiła się możliwości chowania za palmą, bo wszystkie dostępne w domu zjadła… 🙁
O matko, ale dyskusja! No nic, trzeba przebrnąć, nie ma letko! 😀
Później ew. za palmę.
Panie Piotrze, ale przecież wiedza nabyta w trakcie czytania innych wierszy to nie musi być żadna formalna wiedza – jest to rodzaj treningu, wyrabiania sobie (nieświadomego z reguły) takich czy innych odruchów. To nie jest nauka taka, o jakiej tu mówiliśmy – choć zgoda, można to pod tę praktyczną wiedzę podpiąć, o czym i pisałem. Jak ktoś ma ucho do rytmu, to nie liczy zgłosek w wersie, tylko z rękawa sypie trzynastozgłoskowcem.
A czy ci artyści, gdyby się tak bardzo nie starali, byliby przez to gorszymi artystami? Jedni może tak, inni może wręcz przeciwnie…
Sama znajomość anatomii oczywiście nie przeszkadza w chodzeniu, ale i w niczym nie pomaga. To są po prostu automatyzmy zarządzane poza świadomością.
No to powiedziałem, że poziom merytoryzmu niespotykany od… kiedy?
Merytoryczny-szmerytoryczny 👿
Szmery są ewentualnie na Warszawskiej Jesieni (no i za palmą).
Muszę wyjść, a przeczytałam jeno kawałek wielce interesującej dyskusji.
Od siebie dodam tylko, że Pan Beczała jest czuły na prawidłową wymowę nie tylko polskiego języka.
Kiedy słucham wykonań z niemieckim tekstem słyszę każde słowo i jestem zachwycona. Pewnie z innymi jest tak samo.
Po powrocie skończę pasjonującą lekturę. 😀
Trzeba natychmiast ogłosić Dywanową Teorię Wszystkiego,żeby nic się nie zmarnowało / jak to po świętach…/.
Też uważam,że sztuka wykonawcza wymaga lepszego przygotowania.Nie wyobrażam sobie „nikiforycznego”grania kwartetów Beethovena.Chociaż niektórzy śpiewacy,którym Bozia dał tylko w gardziołko,a wyżej tak sobie?Wot,dylemat..
Szmery to bywają jeszcze w sercu…
No dobra, wystawię koniuszek ucha zza palmy, bo już zdołałem odsapnąć po trawieniu. 😉 Tak mi się widzi, że jednak należałoby ustalić, jak Szanowni Dyskutanci rozumieją słowo „wiedza”. Bo chyba robi to różnicę, czy mówi się o „całokształcie tego co się wie”, czyli „wrodzone plus wyuczone świadomie plus doświadczone”, czy wyłącznie „nabyte w celowym i ukierunkowanym procesie pedagogicznym”. A mam wrażenie, że te płaszczyzny jednak cały czas się tu mieszają.
Mogę od razu zaznaczyć, że ja jestem skłonny rozumieć wiedzę jako całokształt i nie pytać o dyplomy, ani o sposób dojścia do czegoś, tylko o to, co koniec końców ktoś wie i umie. Bez względu na to, czy załapał bez świadomego wysiłku, po prostu przysłuchując się lub patrząc, czy też poświęcił wiele tygodni na wprucie. W tym sensie i artysta „intuicyjny” może mieć sporą wiedzę, nie mówiąc już o autodydaktykach.
Po drugie, z tym chodzeniem i anatomią… Owszem, chodzi się na ogół bez włączania w to świadomości (choć również trzeba się tego nauczyć, tyle że to proces w miarę szybko zakończony), można i bez większych przygotowań zatańczyć w dyskotece czy na dancingu, ale w balecie klasycznym? Chyba tu miałoby się pewne trudności. Tak samo świetnie może funkcjonować np. muzyk jazzowy nieznający nut, ale przy poważce już raczej zaczynają się schody.
Chodzi mi z grubsza o to, że im bardziej złożone się stają pewne procesy, im bardziej „kulturowy”, nie tylko intuicyjny mają charakter, tym większym ograniczeniem dla artysty będzie niewiedza. I że porównywanie Nikifora z, powiedzmy, Beuysem, jest trochę porównywaniem jabłek z gruszkami.
Jasne, że nie liczy się sylab pisząc trzynastozgłoskowce. Ale to dlatego, że się wskutek życia, czyli nieustannego uczenia (nawet jeśli nieświadomego), już pewne rzeczy zinternalizowało i one po prostu „tam są”. I wcale nie są żadnymi wrodzonymi automatyzmami, tylko warsztatem na tyle już opanowanym, że się o nim myśleć nie musi.
Nie wydaje mi się, żeby dokładanie kolejnych cegiełek do tego warsztatu mogło szkodzić, albo też żeby nie miało żadnego znaczenia. Ma, bo wtedy zasób środków, do których sięga się, po pewnym czasie nawet o tym nie myśląc, jest coraz większy. Czyli artysta ma coraz większy wybór. I nawet jeżeli konsekwentnie będzie wybierać jakiś rodzaj nikiforyzmu, to podejrzewam, że i ten nikiforyzm będzie się z czasem zmieniał. Ten sam, ale nie taki sam. 😉
Los jak widać chciał by wydarzenie równoległe, czyli Festiwal Beethovenowski, było tu dość nieobecne. Nie milcz, Losie.
Ściślej mówiąc, mowa o cyklu I-IX Beethovena, Paavo Jaarvi i Orkiestra Kameralna z Bremy, parę znajomych osób zaczynało się od cyklu uzależniać, duże doprawdy wydażenie, czy ktoś poza mną był? wrażenia? No i dobrzy nasi, czyli świetnie wypadł chór białostocki w IX.
Ta palma to chyba z gatunku dakti-yale harvardi?
Póki nie odbija, łabądku, to niech się zwie jak jej się tylko żywnie podoba. 😉
Hau!
Drogi Bobiku, osobiście nie rozdzielam i traktuję jako całokształt, bo nie bardzo widzę, jak by tu inaczej.
Poza tym żarliwie merdam ogonem (w ramach moich skromnych, gatunkowo upośledzonych możliwości) na każde Pańskie zdanie.
Hau
PMK
kanarek, łabądek? 🙄
PK przelotnie wspomniała o symfoniach Becia. Jednak MP na tym blogu chyba się cieszy dużo większą sympatią…
No bo ja miałem wrażenie, że Hoko rozdziela i stąd się biorą pewne nieporozumienia. 😉
Upośledzenie gatunkowe niektórzy ludzie obchodzą fundując sobie ogony końskie, ale ja tego nie uważam za konieczne. W kwestii merdania liczą się intencje! 😀
Chodzi raczej o to,że PK w swoim duchowym rozwoju przeoczyła sztukę bilokacji.
Do Gostka:a co,Ptasie Radio to PIES?
Jest mi niezmiernie przykro, ale na obecnym etapie mojej osobistej ewolucji na koński ogon już chyba nie mam co liczyć.
Ostatecznie mógłbym zarżeć, tylko najpierw przećwiczę.
PMK
No tak, ale wszyscy dobrze wiemy, jak Ptasie Radio skończyło…
A co u nas kończy inaczej??????
A owszem, rżenie warto doskonalić. Życie w końcu nieustannie dostarcza do niego okazji. 😉
Dyskusja była super,ale teraz nieuchronnie zmierza w stronę rżenia…
Jak na razie na Dywan żadna milicja nie przyjeżdża, pomimo, że bardzo często zdarza nam się pitpilitać i pimpilić (?)
Oni przyjeżdżają o 5 rano,wszystko przed nami.
Łabądku, jak mówił Poeta: miło porżeć, kiedy czas po temu… 😉
W końcu wynalazków dokonują ci, co NIE WIEDZĄ, że się nie da 😉
To tak a propos Hoko i PMK 😉
przyszła pora na odgłosy paszczowe ?
Pożreć też…Chociaż po temu czas już był.
Do Zeena:święte słowa!Znam przypadek niezłego muzeum,które powstało z braku wiedzy o absolutnej niemożności.Działa zdrowo do dziś.
Bobiku, Lem gdzieś opisuje, jak to uczył się jeździć na nartach. Jeszcze w dzieciństwie, ale już wtedy podchodził do rzeczy w sposób profesjonalny – mianowicie wziął najlepszą jak była książkę tyczącą tego tematu, przestudiował wszystko dogłębnie, tak że teorię miał w przysłowiowym małym palcu. Po czym wyszedł na zjazd i był niezmiernie zdziwiony, że co rusz się na tym śniegu wywala. Podejrzewam, że z teoretycznym tylko opanowaniem baletu może być tak samo 😆 Natomiast gdy to już opanujemy praktycznie, to zaczynają rządzić wspomniane automatyzmy i wszelkie figury wykonujemy bez aktywnego udziału świadomości, która staje się tylko „czuwającym widzem”. Uwaga, namysł, potrzebne są tylko w trakcie nauki. A jak stracimy równowagę, to też nie łapiemy jej świadomie, tylko wykonujemy bezwiednie pewne zaprogramowane ruchy.
Co do reszty – zgoda. Ja przecież nie twierdziłem, że bez tej nauki może się w ogóle obejść. Postawiłem tylko tezę, że są przypadki, w których znajomość teorii ma niewielkie czy wręcz marginalne znaczenie w końcowym efekcie artystycznym. To zostało stwierdzone na gruncie ogólnym, ale dyskusja wyszła przecież od edukacji w zakresie muzyki dawnej, a na tym gruncie teza ta mogłaby mieć analog w stwierdzeniu, że genialnie zagrać Bacha można też nie dysponując wiedzą z rzeczonej dziedziny. Co też w jednym z poprzednich akapitów wyartykułowałem, tylko w ramach „oddzielania” zostało to pominięte w dalszej dyskusji 🙂
No, i na razie koniec merytoryzmów, bo fajnego kota znalazłem 🙂
http://images.cheezburger.com/completestore/2010/3/24/129139189545707888.jpg
Tak zwany lewitykot.
Cheezburger w ogóle jest bardzo dobrym źródłem fajnych kotów 🙂
Ten kot cóś do Bacha podobny,czy mi się zdaje???
Lewitykot to kot lewitujący,czy kot Lewity??
No właśnie, Lewitikus. Jednak zbytnio z Lewitami się kojarzy
Beata pisała, że MM wybiera się z wykonaniem mszy h-moll i Pasji wg Św. Mateusza. Ciesze się już na to. W swięta puszczaliśmy Pasję w nagraniu pewnie mało wybitnym, bo na płycie były tylko wybrane fragmenty. Chór i Orkiestra z Chicago. Ale przyjemności w słuchaniu i tak było mnóstwo. W „Kolacji na 4 rece” autor wkłada Haendlowi w usta opinię, że to najwspanialszy utwór muzyczny kiedykolwiek do tamtych czasów napisany.
Przyznam się, że mnie w Św. Janie partia Ewangelisty, tak podawana, jak u MM, też odrobinę nie leży z tych samych chyba powodów, co Pani Kierowniczce. Ale słuchając na poczatku mówię sobie, że to taka konwencja i trzeba się wczuć w Misteria Wielkotygodniowe a nie w czysty utwór muzyczny i dalej świetnie mogę to odbierać. A piękno muzyki i jej podniosłość mało z czym dadzą się porównać.
PK pisze, że włożyła kij w mrowisko. Czyżby była to prowokacja?
Jaki znowu lewitykot? To jest Niezidentyfikowany Kot Latający (tzw. UFOK) 🙂
Biedna PK.Nie ogarnie,jak wróci…
No jest podobny do Bacha.Czyli to Niezidentyfikowany Kot Latający Pasjami.
Znowu kocia dominacja! 👿 Chyba trzeba będzie napuścić na to towarzystwo Palipiesa…
http://www.youtube.com/watch?v=L6FQTjwHTH8&feature=related
Jeszcze o próbie generalnej. W Temple St-Martin akustyka była taka, że w partiach chóralnych 7 solistów brzmiało jak wielki chór, tylko czyściej i równiej. Zupełnie nie było dominacji klawesynu. Wszystko brzmiało cudownie. Tydzień koncerowy – 5 miast, w tym Południowa Ameryka. Nie dziwię się, że mogło nie starczyć sił i czasu na próby z ustawianiem.
Kochani, nie wcinam się, bo dziś w firmie czas poświątecznego sprzątania i przemeblowania 😆 Melduję natomiast, że dostałam śliczną przesyłkę od rysberlina i ogromnie za nią dziękuję! 😀
Jeszcze raz przeczytałem, co PK przekazała w sprawie Pasji. Zastanawiam sie, czy mamy prawo do bardzo dramatycznych momentów podchodzić z dystansem, co rozumiem jako ich traktowanie trochę umowne. Są tam też momenty nieziemskiego piękna. Po takim pięknym „spokoju przed burza” następuje moment bardzo dramatyczny, co wywiera wielkie wrazenie na słuchaczach. Wierni chodzili do kościoła w Wielkim Tygodniu i słuchali tego utworu jako wydarzenia religijnego. Wielkość Bacha polega i na tym, że ta muzyka wywiera wielkie wrażenie nie tylko na chrześcijanach. I chyba nie ma potrzeby się przed tym wrazeniem bronić.
Inna sprawa to wielkie doświadczenie w słuchaniu pasji JSB. Słuchając po raz 40 zwaraca sie uwagę na wielkie szczegóły, czeka na określone miejsca, żeby je porównać z różnymi konkretnymi, dobrze zapamiętanymi, wykonaniami. Wtedy trudno o wywieranie przez te utwory takiego wrażenia, jakie odczuwa osoba rzadko mająca okazję ich słuchać. A jednak 60Jerzy podlega elektryzacji, a jego odbiór tego, co zafundował nam MM, w bardzo dużej mierze pokrywa się z tym, co ja odczuwałem, choć oczywiście nie mogłem odbierać niuansów dostępnych Jerzemu.
Stanisławie:
Nie słyszałem wykonania Marca Minkowskiego, a inne wykonania podobały mi się, bądź nie, często w zależności od pewnych życiowych „faz”.
Zasadniczo Pasja u Bacha to gatunek, który można rozpatrywać w kilku wymiarach — jest dramatyzm, modlitwa, medytacja, itp. I niemal każde wykonanie to pewne poszukiwanie równowagi między nimi, bo przecież bardzo łatwo podkreślić dramatyzm kosztem aspektu modlitwy, a medytację kosztem dramatyzmu.
I czasem spotykam wykonania, które zdają się być podporządkowane jednemu tylko. Nie lubię ich, ale… jak się zastrzegałem — w różnych fazach swego życia, różne proporcje mogę uważać za właściwe. Bo przecież wciąż zmieniamy się, tak jak zmieniają się i poszukują sami artyści.
Recenzja Jacka Hawryluka z Misteriów
http://wyborcza.pl/1,75475,7738054,Misteria_Minkowskiego.html
Droga Pani Beato – skoro podziela Pani nasz entuzjazm, chciałbym wiedzieć, czy słyszała Pani nagranie hamburskiego koncertu? A jeśli nie – czy chciałaby go Pani posłuchać?
Pozdrowienia
PMK
Oż kurczę… klikam ci ja po raz pierwszy od początku lipca ’09 a tu taaaaaak treściwie… 😮 😀 Jeśli to zawsze, lub nawet niekiedy – to doprawdy wiele straciłam… choć z drugiej strony może i lepiej mieć te wszystkie dylematy… w niewielkim poważaniu – a „w to miejsce” pobiec sobie na próbę, gdzie większość kwestii interpretacyjnych rozstrzygają za nas inni a nam pozostają do wyegzekwowania drobiażdżki typu technika i ogólna higiena głosu?… 🙄 😆
To tylko jeszcze link Beaty… – i jazda do kserowania nut na kwiecień-maj-czerwiec!… 😉
O! a cappella 😀
Zwykle tu tak właśnie jest (choć może nie zawsze aż taka częstotliwość – co widać pod dzisiejszym wpisem…). Przecież wiadomo, że ogólnie jest o czym gadać 😉
A muzyka uprawiana na żywo i osobiście to zupełnie coś innego, to po prostu wręcz fizyczna (także) przyjemność… Całkiem inna kategoria. Jedna drugiej raczej nie przeszkadza, jeśli się zanadto nie przejmować 😉
To miłego wiosennego acappellowania 🙂
Drogi Panie Piotrze, nagrania z Hamburga nie słyszałam i posłuchałabym z wielką chęcią! A entuzjazm mnie nie opuszcza, od tego koncertu wszystko jest dla mnie (w kwestii Bacha) inaczej. Ślę serdeczności 🙂
A to proszę mi subtelnie zasugerować jakąś praktyczną metodę…
PMK
A nasza acappella wyłania się po Misteriach Paschaliach to tu to tam w wirtualnej rzeczywistości. No, raz się nawet urealniła, drugi (w poniedziałek) już nie wyszło 😉 Dobrego śpiewania a cappella i z akompaniamentem. Ja z wiosną wracam do mojego sopranowego barokowania (no, czasem też renesansowania), a latem może uda się nawet i pośredniowieczyć?
Panie Piotrze, to ja może, jak zwykle w takich przypadkach, poproszę naszą Panią Kierowniczkę o międzyludzkie umożliwienie – tzn. o kontakt mailowy do Pana i wtedy zasugeruję? Czy tak może być? 🙂
Bliskojarosławiowe towarzystwo pokazuje się właśnie w Warszawie – przede wszystkim Maciek K., który też uczestniczy jako grający 😀
Ooo! Jak ja się już za tym towarzystwem stęskniłam! A Maciek z kim będzie grał i co?
Spojrzałam pod kolejny wpis i „zatrybiłam”. No przecież, że z Brodami 😉 Trochę jeszcze jestem w oparach pokrakowskich i słabo kojarzę…
Pani Beato – żadnych problemów.
Ukłony
PMK
No, jeszcze w innym składzie, bardzo ciekawie:
http://www.festivalmazurki.pl/festiwal/artysci/42-orkiestra-czasu-zarazy