Dame Kiri

W piątek konkurowało ze sobą kilka wydarzeń w różnych miastach. Dla mnie wybór był stosunkowo łatwy. W Operze Narodowej odbyła się premiera baletowa, ale na ten spektakl mogę – i idę – jutro. Poznański Teatr Wielki przygotowywał Cyganerię w Starej Gazowni, co mogło być nawet ciekawe, ale głosy, jakie mnie dobiegały na temat pomysłów reżyserki, debiutującej w operze Agaty Dudy-Gracz, zniechęcały do udania się tamże, zwłaszcza gdy usłyszałam, że Gabriel Chmura trzasnął drzwiami i odmówił dyrygowania tej produkcji, a w jego gust wierzę. No i w łódzkim teatrze – Kiri Te Kanawa, która oficjalnie zakończyła karierę sześć lat temu (mając 60 lat), ale czasem jeszcze występuje na recitalach. Zawsze ją uwielbiałam, więc postanowiłam jednak się udać, choć trochę z duszą na ramieniu. Jacek Marczyński, z którym (i z prowadzącą Różą Światczyńską) gawędziliśmy kilka dni temu w „Sezonie na Dwójkę”, wyznał, że się boi i dlatego nie jedzie – ciekaw był zresztą Cyganerii (a ja teraz jestem ciekawa, co napisze – na Trubadurze było już ostro).

Ja bałam się mniej, znając niezwykłą inteligencję wokalną Kiri. Byłam już na takich kilku koncertach śpiewaczek na oficjalnej emeryturze, które jednak były wielkim przeżyciem właśnie ze względu na klasę wokalistki (bo najczęściej to były panie) – pamiętam np. wzruszające występy Victorii de Los Angeles czy Christy Ludwig na Wratislavii lub Teresy Berganzy w Filharmonii Narodowej. To były prawdziwe pokazy, na czym polega sztuka śpiewu. Z drugiej strony z koncertu Jessye Norman w Krakowie (parę lat temu) wyszłam przed przerwą, bo stresowało mnie, że żadna nuta nie była czysta, zaś z powodu jakości dźwięku przykro mi było kilka lat temu słuchać Barbary Hendricks i powiedziałam sobie wtedy, że więcej na jej koncert nie pójdę (nie poszłam więc i na występ na Chopin Open). To mnie jednak nie zdziwiło, bo moim zdaniem żadna z tych dwóch śpiewaczek nie wykazywała i wcześniej olśniewającej techniki, działając jedynie barwą głosu (u Hendricks zresztą zawsze mi przeszkadzała jej „groszkowa” wibracja).

Kiri była inna, więc i teraz jest inna. Ale fakt, że już nie śpiewa na co dzień, oczywiście ma wpływ na to, co pokazuje na rzadkich dość recitalach. Ostatnio po koncercie Edity Gruberovej (młodszej o dwa lata, ale wciąż prowadzącej intensywną karierę sceniczną) opisywałam tu, jak to siedząc w czwartym rzędzie czułam się przytłoczona jej silnym głosem. Na koncercie Kiri siedziałam w piątym rzędzie, ale takiego „niebezpieczeństwa” nie było (to zresztą zawsze był inny typ głosu). Kiri dobrała zresztą repertuar bardzo mądrze: niegłośny, nieszybki, stawiający raczej na wyraz muzyczny niż na wirtuozerię. Widać było, jak bardzo trzyma głos na wodzy, jak się stara, żeby za bardzo nie otwierać gardła z obawy o nieładny dźwięk. To oczywiście wywoływało smutne refleksje, gdy się wspomniało, jak cudowny, porywający był swego czasu ten głos. Chociażby w zaśpiewanej solo na ostatni bis maoryskiej pieśni Pokarekare Ana, którą wczoraj wykonała gdzieś o kwartę niżej niż tutaj. A O mio babbino caro też nie brzmiało tak, jak tutaj, bardziej już tak. Image ma Kiri teraz właśnie taki, jak w tym ostatnim linku: włosy na blond, krótko obcięte (jedno i drugie odmładza). Wygląda pięknie. Ubrana też była pięknie. W pierwszej części w turkusy – suknia, a na niej szeroki płaszcz ze stojącym kołnierzem, z czarnym spodem. W drugiej, bardziej rozrywkowej połowie koncertu artystka przywdziała czarną suknię z naszytymi różnobarwnymi cekinami i dekoltem odsłaniającym ramiona i otoczonym czarnymi „piórami” (to nie były oczywiście prawdziwe pióra, tylko jakieś wstążki).

Co do programu, zaczęła od Mozarta: arii Vado, ma dove?, potem było Se altro che lagrime z La clemenza di Tito, wreszcie słynne Ach, ich fühl’s – lament Paminy. Po orkiestrowym intermezzu z Capriccia Richarda Straussa zaśpiewała trzy jego pieśni: Morgen! op. 27 nr 4, Ständchen op. 17 nr 2 i Cäcilie op. 27 nr 2.

W drugiej części były trzy urocze pieśni z Owernii Josepha Cantaloube, Wokaliza Rachmaninowa i na koniec Gershwin: Summertime oraz By Strauss (pod koniec sobie trochę podtańcowała, z wielkim wdziękiem). Kiri z upodobaniem śpiewała repertuar musicalowy, odpowiadający jej poczuciu humoru. No i na koniec trzy bisy.

To była przede wszystkim przyjemność obcowania z wielką osobowością i klasą. Te kilka nut „pod dźwiękiem” da się w tym kontekście wybaczyć. A orkiestra, cóż… Jak złośliwie powiedział mój przyjaciel siedzący obok, oni dobrze grają tylko to, co już znają. No i faktycznie, najlepiej wypadła uwertura do Kandyda Bernsteina, który był w tym teatrze wystawiany. Solistka powiedziała pod koniec kilka miłych słów o orkiestrze, swoje kwiaty rozdała też koncertmistrzom. No, pani z klasą. Po prostu Dame Kiri.