Historia na fortepianie historycznym

To był dopiero wieczór cudów! Nie dość, że Martha Argerich po raz pierwszy w życiu wystąpiła grając na erardzie, a Maria João Pires, która co prawda solo dotknęła kiedyś dawnego fortepianu grając Mozarta, ale po raz pierwszy zagrała z taką orkiestrą, to jeszcze te dwie panie, które znają się chyba od 35 lat i wielokrotnie grywały na tych samych festiwalach, po raz pierwszy zagrały razem w duecie!

Ten występ przyćmił niestety grę Thomasa Zehetmaira w pierwszej części koncertu; to znakomity skrzypek, ale niestety Koncert d-moll Schumanna, który wykonał, jest utworem piekielnie nudnym i w ogóle nierozpoznawalnym jako Schumann (na bis zagrał część Sonaty Bernda Aloisa Zimmermanna – powiem szczerze, że parę nut napisanych bardziej współcześnie zadziałało na mnie odświeżająco). Ale wszystko poszło w niepamięć, gdy wyszły te dwie wspaniałe dziewczyny – ubrane standardowo, Martha z czarną górą z dekoltem i w czarnej spódnicy w motylki, Maria znów w swoje ekologiczne patchworki, ze srebrną bluzką tym razem. Wyszły razem; gdy Maria grała I część II Koncertu Beethovena, Martha usiadła za nią wśród orkiestry i właściwie to ona nią dyrygowała – kiwała się, kołysała, rzucała włosami, jak to ona. Potem się zamieniły. Maria zagrała prześlicznie i nie zdumiało mnie, gdy potem od koleżanki, która robiła z nią wywiad, dowiedziałam się, że ona już kiedyś dotknęła dawnego fortepianu i stwierdziła, że jej się to bardzo podoba, a gdyby miała jeszcze czasem występować, to właśnie grając na takim instrumencie, bo jest jak dla niej stworzony. I rzeczywiście jej granie było ogromnie naturalne, jak i cała ona zresztą. Martha wbrew obawom niektórych nie rozwaliła erarda, drugą część zagrała przesubtelnie, a w trzeciej rozkosznie się przekomarzała z orkiestrą. Po wielkich oklaskach usiadły do fortepianu we dwie – Martha wzięła na siebie niższą partię, Maria górną (tak myślałam, że będzie – siła Marthy potrzebna była do stworzenia mocnej podstawy basowej) – i zagrały Sonatę D-dur Mozarta KV 381. Cudnie! Jakby dwie koleżaneczki spotkały się towarzysko w domu i grały sobie po prostu dla własnej przyjemności. Bawiły się wspaniale, a my z nimi. Sala oszalała i nie chciała ich wypuścić. Martha jak zwykle coś zaczęła Marii perorować, przekonywać, przewracać kartki w nutach – wyraźnie miała ochotę coś jeszcze pograć, może nawet a vista. Maria była trochę onieśmielona i nie dawała się przekonać, wreszcie wybiegł do nich dyrektor Leszczyński i powiedział (tak się domyślam), żeby po prostu powtórzyły finał Sonaty. Tak też zrobiły i mimo że później Martha jeszcze próbowała namówić koleżankę, nie udało się. Ale atmosfera była cudowna. Tyle endorfin się w powietrzu rozeszło, że aż nie chciało się stamtąd wychodzić, więc jeszcze to i owo przegadaliśmy. 60jerzy dojechał, był i w chwili, gdy to piszę, chyba już jest bliżej niż dalej domu; robił zdjęcia i mam nadzieję, że jeśli się udały, to się z nami podzieli 😉

Dodam jeszcze anegdotę sprzed paru dni, której wcześniej nie mogłam publicznie powtarzać. Martha strasznie się wahała, czy ma zagrać, chodziła rozdygotana: a ja tak dawno nie grałam tego koncertu, no i pierwszy raz na starym instrumencie? Na co obecny przy tym Mischa powiedział z całym spokojem: No i co to takiego? Ja zawsze gram na starym instrumencie…