Pierwsze konkursowe wrażenia

Minął pierwszy dzień konkursowych przesłuchań. I choć nie było jeszcze nikogo takiego, kto by mnie swoją grą – nie powiem, że rzucił na kolana, bo to nader rzadko się zdarza, ale, powiedzmy, zachwycił, wprawił w totalne zasłuchanie, to już widać, że poziom tego konkursu jest dość wysoki. Kto wie jednak, czy to nie będzie równie nużące, jak wysłuchiwanie przed pięciu lat kompletnie nieprzygotowanej młodzieży (ze stałą myślą pod spodem: po co to robią, czy naprawdę im wystarczy, że sobie wpiszą uczestnictwo w CV?). Takie słuchanie wykonań nawet niezłych, ale niekoniecznie poruszających. W ogóle, co tu kryć, słuchanie tylu pianistów w masie nie jest łatwe.

Ale ogólnie wrażenie jest raczej dobre – eliminacje były świetnym pomysłem, bo odsiane zostało to, co byłoby na konkursie żenadą. Tak więc jak dotąd żadnej plamy nie było, choć były wykonania lepsze i gorsze.

Zaimponował mi pierwszy Chińczyk. Peng-Cheng He. Na poprzednim konkursie grał jako najmłodszy (i o ile pamiętam, produkcja była obiecująca). Teraz wyszedł pewniak we fraku (śmieszne – na losowanie numerów przyszedł w stylowo podartych dżinsach) i ogromnie logicznie przeprowadził formę Barkaroli; później co prawda strasznie popędził z Nokturnem, ale etiudy były dobre. Później mieliśmy kolejne dwie powtórki z rozrywki: Marianna Prjevalskaya i Esther Park też przyjechały po raz drugi. Ta pierwsza znów jako reprezentantka Hiszpanii; zagrała ten sam Nokturn Des-dur i znów ładnie, ale reszta była jakby trochę szkolna; amerykańską Koreankę pamiętam jako osobę temperamentną i to jej zostało, ale bez pozytywnego wpływu na sens muzyczny.

Dali się zauważyć Rosjanie. Miroslav Kultyshev (II nagroda w Konkursie im. Czajkowskiego w 2007 r., pierwszej nie przyznano; jest go dużo na Tubie, ale nie w Chopinie) – typ pewniaka, świetnie czującego się przy klawiaturze, ale niestety trochę zimny, takie wrażenie odniosłam podczas Ballady f-moll, którą zagrał w sposób zdystansowany (a ja jej tak granej nie mogę znieść). Z kolei Daniił Trifonov działa wdziękiem osobistym, ale raczej szemrze niż gra (Scherzo było stosunkowo najlepsze).

Dość podobał mi się jeszcze Koreańczyk sprzed południa, Hyung Min Suh (trochę dojrzalszy i bardziej emocjonalny), a po nim Kanadyjczyk Leonard Gilbert, może nie zawsze precyzyjny, ale przynajmniej o coś mu chodziło. Natomiast było wielu pianistów, którzy zagrali nawet nieźle, ale nie czuło się w tym bluesa – po prostu odegrana rzecz. Np. Japończycy Maiko Mine, Eri Mantani i Takaya Sano czy Chinka z Tajpej Sheng-Yuan Kuan. Byli i tacy, którzy próbowali coś robić na siłę, ale bez wyczucia, jak histeryczny Francuz Antoine de Grolée (który potrafi być interesujący, ale nie w Chopinie) czy łupiący niemiłosiernie Australijczyk Jayson Gillham, próbujący ujmować urokiem osobistym blond przystojniaka. To jednak Chopinowi nie pomaga.

Ale ogólnie, jak na razie, nie jest źle.