Pianistyczne urlopy

Dotarły właśnie do mnie w końcu – jak to się na Dywanie utarło mówić – Piotrusialia, czyli płyta Virgin z Schumannem (pięknie właśnie mi z głośników rozbrzmiewa) i kopia filmu Anderszewski gra Schumanna – sfilmowane zostały Skizzen für Pedalflügel i Gesänge der Frühe, tak atrakcyjnie, jak tylko Monsaingeon potrafi. Reportaż z planu, który ma w TVP Kultura towarzyszyć temu filmowi, jest chyba jeszcze niezmontowany. PA się wkurza podobno na niego, ale chyba nie zabroni odtworzenia.

Jeszcze 4 lutego IV Symfonia „Koncertująca” Szymanowskiego w Filharmonii Narodowej (z SWR Sinfonieorchester, dyr. Sylvain Cambreling), a 12 kwietnia w Krakowie występ z Frankiem Peterem Zimmermannem (Wiosenna Beethovena, Mity Szymanowskiego i II Sonata d-moll Schumanna), seria koncertów rozsianych po świecie – Salzburg, Londyn, Lizbona, kilka miast niemieckich (tam najwięcej), na koniec Japonia i Szanghaj; na jego stronie nie ma jeszcze Łodzi, ale jest obiecana, tylko brak jak dotąd szczegółów. No i potem – dobrowolna przerwa. Na ile? Rok? Nie wiadomo, ale podobno już nie może się doczekać.

Będzie więc czas przerw, bo i Krystian Zimerman przecież idzie na sabbatical, i też mówił a to o dwóch latach, a to o roku; jak będzie ostatecznie, tylko on jeden wie. Nam jest smutno, że znikają z życia koncertowego, ale dziwić się im trudno, bo co to za życie, zwłaszcza jak się dużo koncertuje. Z miasta do miasta, od hotelu do hotelu, od sali do sali, od stresu do stresu, bo to jednak zawsze jest stres. W pewnym momencie ma się dość. No, chyba że chodzi o tak niefrasobliwą osobowość, jaką był Artur Rubinstein. Ale np. Horowitz?

Dotarła też do mnie w końcu niedawno monografia Harolda C. Schonberga Horowitz. Życie i muzyka, wydane przez Niebieską Studnię, która zapowiada, że książka ta jest początkiem serii „Muzyka na poważnie” – brzmi to obiecująco, oby również poważnie. Też pewnie się spieszyli, żeby zdążyć na Konkurs Chopinowski – i tu są błędy w tłumaczeniu, niektóre także żenujące, których ewidentnie żaden redaktor nie oglądał (np. że „Horowitz z upodobaniem mawiał o sobie, że jest duchowym dziadkiem Antona Rubinsteina – choć równie dobrze mógłby się nazywać duchowym dziadkiem Teodora Leszetyckiego”; powinno być oczywiście w obu wypadkach „wnukiem”). Ale ogólnie książka jest niezwykle ciekawa, świetnie napisana, chwytliwym językiem, jak to wybitny amerykański krytyk potrafił. Postać Wielkiego Ekscentryka staje przed nami jak żywa i już nie jest aż tak ekscentryczna, i już widzimy, że w różnych momentach życia było różnie, że kiedyś był cyrkowcem, a później, w ostatnich latach życia, grywał tak… Albo tak… Albo tak… Ale zawsze miał niesamowity dźwięk, wyczucie polifonii, technikę – mimo przedziwnego układu ręki.

No i on właśnie, jak wiadomo, miał parę przerw w działalności koncertowej. Najpierw w latach 1936-38, kiedy już był lwem estrad, ale ewidentnie popadł w jakąś depresję; poddał się operacji wyrostka robaczkowego (niepotrzebnie), zaczął mieć obsesję, że organizm zawiedzie go podczas występu, wypalił się. Był całkowicie niezadowolony z siebie jako artysty. Dopiero po roku odzyskał równowagę psychiczną i wziął się do pracy; często spotykał się wówczas z Rachmaninowem, z którym byli sobie bardzo bliscy duchowo. Ostatecznie po dwóch latach wrócił na sceny. Z wielkim sukcesem.

Drugi raz taka huśtawka maniakalno-depresyjna dopadła go w 1953 r. Przejął się wówczas ujemną recenzją recitalu w Carnegie Hall, gdzie wykonał po raz pierwszy m.in. Sonatę B-dur Schuberta (tzw. wielką). Mnie się to wykonanie podoba, ale ówcześni krytycy zrównali je z ziemią. Horowitz wycofał się wówczas na aż 12 lat! Najpierw przestał grać, znów pojawiły się objawy fizyczne (zapalenie okrężnicy). Później był mentorem młodych pianistów, wziął się też za nagrywanie. Z czasem popadł w słodkie lenistwo, choć zaczął przebąkiwać o powrocie na scenę już w 1962. Stało się to dopiero trzy lata później, znów w Carnegie Hall. Wyznał wówczas szczerze krytykom, że miał też powyżej uszu kieratu koncertującego artysty.

Ostatni kryzys przeżył na początku lat 80. – brał prochy, co miało bardzo negatywny wpływ na jego grę. Po serii blamaży, ostatnim w Japonii, znów się wycofał. Wydawałoby się, że to będzie już smutny koniec wspaniałej kariery – w końcu miał już 80 lat!  A tu, po dwóch latach, sprawił całemu światu niespodziankę. Przez ten czas się uspokoił, wyleczył, odstawił wszystkie prochy i zaczął grać z taką głębią jak nigdy dotąd. I jeździć po świecie – łącznie z Japonią, gdzie musiał „odzyskać honor”. Do ostatnich chwil życia nagrywał. Zmarł nagle, właściwie nie wiadomo czemu, bo był w dobrej formie. Ale cóż, miał już 86 lat.

Odradzał się za każdym razem jak feniks. I mam nadzieję, że nasi wielcy też wrócą do nas po przerwie i zachwycą nas jeszcze bardziej. Zwłaszcza Anderszewski, który nie wygląda (w każdym razie tak go odebrałam w tym roku w czerwcu) na ofiarę depresji, lecz po prostu na zmęczonego powtarzalnością sytuacji i kieratem. A jego Schumann, jak już zresztą część z Was wie, jest  piękny.