Dlaczego konkurs
Tak zatytułowała swój film p. Katarzyna Jezior, autorka dokumentu o Wandzie Wiłkomirskiej Ja wam to zagram, który pokazywany był w TVP Kultura na 80. urodziny artystki. Filmu Dlaczego konkurs TVP, jak na razie, nie pokaże – pani reżyser zgłaszała go do Jedynki i tam jej powiedziano, że to film „radiowy”, „nużący”, więc go nie chcą. Do TVP Kultura się nie zgłosiła, ale chciałabym, żeby się do tego pomysłu przekonała – tam na pewno by go chętnie pokazali. A poza tym ten ktoś z telewizora, kto takie zdanie wypowiedział, jest jakiś głupi. Film jest pasjonujący. Owszem, składa się głównie z wypowiedzi, „gadających głów”, ale tak ważnych osób, mówiących tak ważne rzeczy i w tak świetnym montażu, że oderwać się nie można. Myślę, że film zainteresowałby wszystkich, którzy z takim zapałem dyskutowali – i wciąż dyskutują w sieci – o ostatnim Konkursie Chopinowskim. W wersji, jaką nam pokazano (telewizyjna – 77 min.; jest jeszcze kinowa, półtorej godziny), na temat tegorocznego konkursu nie ma nic, ale jest o poprzednich i w ogóle o idei konkursów.
Dużo mówi się o przypadku Pogorelicha; wypowiada się również on sam. Ciekawy podział był w jury – nie spodziewałabym się, że za nim byli nie tylko Martha, ale np. Grychtołówna czy Kord, który wtedy nie puścił farby. Pogo oczywiście wykazuje niesłychaną pychę i wtedy, i dziś: na konkursie wypowiadał się, że przyjechał nie po to, żeby wygrać, ale żeby otworzyć nowy rozdział w wykonywaniu muzyki Chopina. Gdy go spytano, czy tu wróci, powiedział, że tak, aby „bronić Chopina”. Jak wiadomo, tej chęci obrony nie wystarczyło na kolejne 30 lat. Ma inne zdanie niż absolutnie wszyscy, którzy się o nim wypowiadają: że bez skandalu i tak by osiągnął to samo, tylko w mniejszym stresie. A poza tym konfabuluje na całego: znów powtarza, że „wyeliminowali mnie radzieccy jurorzy z KGB”, że pilnowało go ośmiu milicjantów, że Marcie postawili ultimatum, żeby wyjechała z Warszawy, jeśli opuści jury, i ona wyleciała o 5 rano (wszystko bujda na resorach). I dodatkowy wymysł: powiedział, że zaproszono go do jury tegorocznego konkursu, ale on zgodziłby się tylko, gdyby powiedziano oficjalnie, co naprawdę się w 1980 r. stało – „a nie powiedzą, bo to wciąż ci sami ludzie, mają nawet te same numery telefonów”. Cóż, obraz ostrej paranoi, ale miał malutką przesłankę. Leszczyński po projekcji wyznał, że rozmawiał z nim kiedyś i czysto hipotetycznie spytał: „a co by było, gdyby cię zaproszono do jury?”. I ten zrozumiał, że to było prawdziwe zaproszenie…
Co do jurorów z KGB, to bardzo interesujące, że uczestnicy wszystkich konkursów za czasów PRL, jeśli byli odrzucani, to ich zdaniem z powodów politycznych. Mówią tak w filmie Janina Fialkowska i Jeffrey Swann (1980), twierdząc, że była pula dla Amerykanów, do której oni się nie zmieścili. Fialkowska, którą odwalono po I etapie (była niezła, pamiętam), opowiada, że ówczesna jurorka Eliane Richepin pokazała jej po konkursie punktację, z której wynikało, że zachodni jurorzy punktowali ją wysoko, a wschodni – przeciwnie; z Guidem Agostim zaprzyjaźniła się i odwiedzała go w Rzymie. Tyle że Swann z kolei opowiada, że Agosti dał mu za mazurki 0 punktów, a Nikołajewa – 25… Taki Paul Badura-Skoda, który sam był później niejednokrotnie jurorem, również twierdzi, że odpadł po I etapie z przyczyn politycznych. Po filmie Grzegorz Michalski skomentował: „To fascynujące: wychodzi na to, że jak ktoś wygrywał, to z przyczyn artystycznych, a jak przegrywał, to z politycznych”. Jednak p. Halina Wodiczko, która pracowała kiedyś w sekretariacie konkursu, opowiada, że pod presją polityczną były na pewno ekipy z ZSRR, którym nie wolno było kontaktować się z kolegami z Zachodu, a pilnowali ich „opiekunowie”.
Niesamowite historie opowiada w filmie rosyjska ekipa z 1975 r. Jak pamiętamy, zwyciężył wtedy Zimerman, II miejsce otrzymała Dina Joffe, III Tatiana Fiedkina, IV – Paweł Giliłow. (Tak się składa, że cała ta trójka dziś mieszka w Niemczech.) Z wypowiedzi Joffe i Giliłowa wychodziło na to, że największym problemem było, by upchnąć jak najwyżej Fiedkinę, uczennicę Jewgienija Malinina, przewodniczącego jury. Wypowiada się też sama Fiedkina, która twierdzi, że werdykt był słuszny i że uważa go za wielki swój sukces, dodając, że Malinin zawsze ją kochał (nie pada w filmie, że wyszła potem za niego za mąż). Joffe opowiada przykrą historię, jak Malinin wpadł do niej do garderoby po wykonaniu koncertu i nakrzyczał na nią, że źle zagrała i że przez nią ZSRR stracił szansę na wygrany konkurs. (Giliłow w tym momencie mówi jeszcze jedną nieładną rzecz: chodziło też o to, żeby wygrał Zimerman.) Opowiada, że przez lata nie wypuszczano jej z ZSRR (a tymczasem Zimerman robił światową karierę). Podobna rzecz spotkała Bellę Dawidowicz, a Regina Smendzianka czyni wstrząsające wyznanie, że po XI nagrodzie na konkursie przez 8 lat nie zapraszano jej na żadne koncerty i przymierała z głodu.
Osobny, pasjonujący wątek dotyczy samej istoty konkursów. Fou Ts’ong przytacza zdanie Bartóka, że konkursy są dla koni, nie dla muzyków. Ashkenazy dodaje, że przecież w muzyce nie chodzi o to, że ktoś jest lepszy od kogoś. Ale ogólnie najwięcej złego mówią o jurorach, choć sami czasem nimi bywają. Swann jako juror na konkursie w Bolzano spotkał ludzi, którzy prosto stamtąd jechali do Leeds, potem do Warszawy, a potem do Fort Worth na Van Cliburna. Zacharias zdaje sobie sprawę, że jego II nagroda na Van Cliburnie wynikła i stąd, że w jury był jego profesor. Nawet prof. Jasiński mówi, że „czasem mimo woli ulega się sugestii”. Fou Ts’ong wręcz rąbie, że jest wysoka korupcja. „Jurorzy-turyści” to często profesorowie, którzy w ogóle nie bywają na swoich uczelniach. Niewygodni przestają być zapraszani, jak Fou, który nie chciał w 1985 r. w Warszawie podpisać werdyktu, bo się z nim nie zgadzał. Grychtołówna celnie punktuje: mylą się nie tylko pianiści, ale i jurorzy; różnica jest taka, że ci ostatni – bezkarnie.
Zgodnie twierdzą, że indywidualności nie mają czego szukać na konkursach, że jeśli uczestnik ma coś do powiedzenia, to połowa jury będzie na „nie”, że wygrywa „złoty środek”, jak w polityce. Ale cóż, konkursy wynikają z natury ludzkiej, publiczność je lubi, więc nic im nie grozi. Choć rzadko, ale można zrobić karierę bez konkursu (tu pokazani Anderszewski i Kissin).
Andrzej Sułek stwierdził słusznie w dyskusji, że młodzież przystępując do konkursu wie przecież, w co się pakuje, akceptuje warunki gry. Ciekawą rzecz powiedziała na to p. Jezior: że chciała mieć wypowiedzi studentów, więc pojechała na kilka uczelni, i wszyscy wypowiadali się o konkursach pozytywnie.
Rozpisałam się, ale to wszystko strasznie ciekawe, a sam film nie wiadomo, kiedy i gdzie pokażą. Ciekawe są też (ale to już nie w związku z filmem) tabelki z dokładnymi wynikami ostatniego konkursu; linki zostały podane pod poprzednim wpisem, ale dla wygody wstawię je i tu: I etap, II etap, III etap i finał.
Komentarze
Co do ad remu — to znany fenomen psychologiczny — jesteśmy twórcami swoich sukcesów, za to nasze porażki są dziełem innych… Że w przypadku Konkursu nazywa się te pierwsze względami artystycznymi, a drugie politycznymi… Cóż, Konkurs ma cel artystyczno-promocyjny.
***
Pobutka bezkonkursowa, tak się wepchnęła na YouTuba…
Chińczyki trzymają się mocno 😉
Najśmieszniejsze i najsmutniejsze, że to się przenosi na fanów. Te piętrowe teorie spiskowe, które po ostatnim konkursie rozmnożyły się w sieci… To był przecież pierwszy konkurs do tego stopnia usieciowiony. Ileż więcej pól do wzajemnego nakręcania się… Jak nie przymierzając po katastrofie smoleńskiej 👿
Internet ma swoje wspaniałe i okropne strony 😐
14 lat temu dwóch dokumentalistów holenderskich (Paul Cohen i David van Tijn) zrobiło wstrząsający dokument o zwycięzcach Konkursu królowej Elżbiety : Berl Senofsky, pierwszy amerykański skrzypek, który tam wygrał, 1955; Mogilewski, 64, Philippe Hirschhorn z Łotwy, skrzypce, 1967 (Gidon Kremer przyszedł wtedy trzeci! widać w filmie jego młodą mordkę) i Michaił Bezwierchnyj, skrzypce, 1976. Nikt z nich nie zrobił wielkiej kariery, genialnie utalentowany Hirschhorn zmarł na raka mózgu w roku produkcji filmu, Mogilewski – wiadomo, Senofsky miał krótką karierę amerykańską, Biezwierchnyj podobno uczy w Gandawie.
Film, pomimo różnych prestiżowych nagród, podzielił los swoich bohaterów: jest dzisiaj kompletnie niewidzialny… Arte nadała go sto lat temu, mam go na zniszczonej kasecie, ale nie oglądam, bo okropnie smutny. Ktoś go powinien wygrzebać w TV Kulturze i pokazać – ale kto?
Tereska zna więcej takich smutnych historii 🙁
Okazuje się, że Mezzo pokazała ten film kiedyś tam i gdzieś-kiedyś może wylezie.
Hirschhorna można wyszukać na jutiubie, a jego nagrania wydała mała firma archiwalna doremi:
http://www.doremi.com/hirschhorn.html
No to chyba wylazł 😉
http://www.veoh.com/browse/videos/category/music/watch/v18545911kYXFDhfw
Kremer faktycznie młodziusieńki, jeszcze z bujnymi włosami 😆
Widziałam PK wczoraj w teatrze i stwierdzam , że jest Pani prawdziwą twardzielką. Wysiedzieć na tym dwa razy w ciągu 5 dni , chapeau bas! Jeśli wczoraj było mniej biegania i machania, to trudno mi sobie wyobrazić premierę. Pani Grigorian fałszuje ewidentnie, a przy tym stosuje jakieś własne ozdobniki, brrrr. Godlewskiego mi żal, takiej koncentracji prostactwa i chamstwa jakie Pan Reżyser zawarł w roli Hrabiego jeszcze nie widziałam, a wokalnie było całkiem przyzwoicie. Publika całkiem słusznie najwieksze brawa zachowała dla Bernackiej i Kłosińskiej, one były bardzo dobre.
No i właśnie dla nich przyszłam 🙂
Muszę bywać twardzielką, tego wymaga mój zawód 😉
A ja, zwykly meloman bez zadnej formalnej wiedzy muzycznej do tej pory wspominam radosne „Wesele Figara” w Operze Kameralnej p. Satanowskiego, ktore widzialem chyba z piec czy tez osiem lat temu. Nie bylo tlumaczen na polski, nie pamietam kto spiewal, salka mala, a ciagle pamietam jaki to byl udany wieczor.
Pana Sutkowskiego, nie Satanowskiego 🙂
W takiej salce-bombonierce dobrze się Mozarta słucha i pal sześć przedpotopową inscenizację. A niedawno obaj bracia Gierlachowie śpiewali tam w Weselu – Robert Hrabiego, Wojtek Figara (tam oczywiście wszystko było słychać świetnie). W TWON też mieli zaśpiewać obaj, ale jakoś nie wyszło.
Poczytałem wczorajsze i się dopisałem. Nic istotnego, ale powtórzę:
Ciekawa lekcja. Ani spisek ani koteria tak bardzo z tego nie wychodzi, choć punktacja pana przewodniczacego może trochę dać do zastanowienia, Harasiewicza także. Pojedyńcze dziwne punkty prawie u kazdego to raczej poddanie się zasadzie przytoczonej przez PK, że nie to ładne, co ładne, tylko co się podoba. Ale te pojedyńcze dziwactwa były odrzucane. Można podejrzewać panią Katarzynę o wielki obiektywizm w związku z jej 8 przy Wakarecym, ale przecież tu powinno być “s”.
Dlaczego nie opublikowano punktacji za koncert?
No bo wtedy właśnie zmieniono zasady.
Ale punkty za koncert zostały przyznane i dopiero potem zmieniono regulamin.
No tak, przecież przyznano nagrodę, ale tak samo nie opublikowano punktacji za mazurki czy sonatę. Też powinny się tam na stronie znaleźć, moim zdaniem.
Moje uwagi na temat kilku jurorów dotyczą punktacji wyznaczającej miejsce w finale. Reszta dotyczy całości.
Po zmianie regulaminu punktacja za koncert została właściwie uniewazniona. Tak naprawdę nie wiadomo, czy dla każdego jurora, ustalającego ostateczne miejsce, jego własna punktacja za koncert powinna się liczyć czy też nie. Bo jeśli tak, powinna być opublikowana.
Jak ktoś powiedział kiedyś przy innej okazji „jest to mały kroczek we właściwą stronę”. Dużo wiemy ale nie do końca.
To o tym koniu to ja sobie zapamiętam, bo ładne i trafne 🙂
Będę się upierać przy swoim – losowego wyboru jury na kilka dni przed konkursem.
Będzie zapewne mniej pielgrzymowania pedagogów na krótkie (np. 1/2 godzinne) kursy mistrzowskie …
Jedyna niedogodność w przypadku jurorów czynnych pianistów – rekompensata utraty terminów koncertowych i honorariów za koncerty – jak to wyszacować ?
Ano trafne. Ale młodzi artyści wciąż chcą za te konie robić…
Te oceny pofinałowe to dla mnie jakaś groza. I teraz rozumiem, skąd nagłe wyniesienie Dumonta aż na V nagrodę. Harasiewicz i Fou Ts’ong dali mu 2. miejsce, bo i tak nie miał szans na wysoką pozycję, a trzeba było zneutralizować konkurencję dla faworytów – w przypadku Harasiewicza – Wundera, w przypadku Fou – Avdeevej. Bozhanov, najpierw oceniany ogólnie bardzo wysoko, wyżej niż Wunder, nagle spada dwa miejsca po Wunderze – czyja to akcja? Entremonta, który daje mu miejsce ostatnie (a pierwsze ex aequo Avdeevej i Wunderowi), Jasińskiego, który dał mu 7. miejsce i nie przyznał nikomu zwycięstwa (a II nagrodę ex aequo Geniusasowi i Wunderowi), Palecznego (6; I nagroda Avdeeva i Wunder) i oczywiście Harasiewicza. Skrajnie głosowała Michie Koyama, która tak kibicowała Geniuszkowi, że aż nie dała nikomu II miejsca…
Fou to w ogóle osobny rozdział. W ilu utrąceniach wziął udział, to się w głowie nie mieści. I to jego głosowanie: 14 punktów, 20 punktów… A Armellini według punktacji powinna wejść do finału, zamiast Helenki. Ale Helenka miała więcej głosów na „tak”…
Dziwne to mechanizmy. A w sumie, poza paroma dziwnymi przypadkami, to najbardziej mi się podoba głosowanie Marthy. I po III etapie z tą wstrząsającą sonatą to właśnie ona dała Koli najwięcej punktów. A Fou dał 10 😯 Co on do małego miał, zrozumieć nie mogę 😯
A propos wspomnianych tu – chociaż osobo – Zimermana i Kremera. Obaj panowie właśnie są „w trasie”. Znajoma pianistka była niedawno na ich koncercie w Turynie i mam tylko taki krótki przekaz, że KZ świetny, a GK (którego owa znajoma i lubi i ceni) raczej nieświetny. Można ewentualnie sprawdzić – jak komu po drodze – w mediolańskim Konserwatorium 27 grudnia.
Pozdróweczka
Nie będzie mi niestety po drodze, bo o tej porze będę, jak wszystko dobrze pójdzie, w Londynie. Ale nie w celach muzycznych, lecz czysto towarzyskich 😉
Aktualnie wszelkie cele muzyczno-towarzysko-kulinarne muszę zawiesić na kołku. Robótki przygniotły. A za oknem taka śliczna zima.
60jerzy – czy w ogóle się zdarza, żeby robótki nie przygniatały? 🙁
Kierownictwo do Londka w celach stuprocentowo niemuzycznych? Znaczy, na śpiewanie „Górala” nie mam co liczyć? 🙁 😉
Dziekuje za zlinkowania Hirschhorna, z checia obejrzalabym caly dokument. Bede sie rozgladac, moze kiedys gdzies wyplynie.
Bobiczku, a czemu akurat Górala? Ja wiem, że pieskom się w tym by świetnie wyło, a kotkom miauczało… ale może by jakiś bardziej wyrafinowany repertuar? 😀 Choć od biedy… 😉
Kremer ostatnio był w PR2 w III d Brahmsa z jakimś Litwinem lub Łotyszem.
Tez nieszczególnie. Nawet bardzo
Nie słuchałam. Jeśli tak, to przykre 🙁
PK
kiedyś nieomal standardowo miewałem lużny początek roku i coś w lecie. Teraz jak mam luźne trzy dni, to biorę z wrażenia środki uspokajające. Oczywiście miejscowa ludność wmawia mi, że jestem z tego powodu bardzo szczęśliwy i radosny.
No, skoro muszę, to jestem. Szcziastia wsiem ja żełaju.
Się zanurzam.
To się chyba nazywa masochizm…
Ze spiewow w Londku przewidziane jest jedynie Duetto Buffo di Duo Gatti na trzy glosy, jeden mocno zachryply z papierosow.
Rozumiem, że Bobik wykona jako honorowy kot. A ja mogę robić za akompaniament 😀
I głosów zachrypłych z papierosów chyba będą dwa 😉 A biedna bezdymna chyba też ochrypnie… 🙁
O! 😀
http://www.youtube.com/watch?v=1DinASQRRFA&feature=related
Cudo!!!
A skąd trzeci głos,skoro Duo Gatti?Ponoć szamani syberyjscy śpiewają w pojedynkę wielogłosowo?
Co do robótek-żem tak zanurzona,że nie pamiętam,kiedy oddychałam.
„Góral” z prostego powodu – bo to klasyka pieśni biesiadnej, a biesiada, o ile się nie mylę, jest przewidziana (może nawet niejedna). 😉
Ambitniejszy repertuar chętnie, o ile uda mi się odszukać mój srebrny głosik z czasów przednałogowych. 😈
Hmmm… 😈 😀
No,no….Się będzie działo.Ktoś to rejestruje i zapoda???
Hy, hy… może lepiej nie… 😆
Największe KURIOZUM, jakie znalazłem w punktacji:
prof. JASIŃSKI nie chciał widzieć Andrew TYSONA w 2 i 3 etapie za to chciał go oglądać w finale, Choziainowa chciał widzieć w 2 i 3 etapie ale po „słabym” wykonaniu sonaty i poloneza-fantazji nie chciał go już więcej słuchać. Może profesor Jasiński z upływem lat coraz lepiej „czuje bluesa”.
Puscilem Due Gatti na glosniki i Toby, West Highland Terrier, ktory jest obecnie pod moja czula opieka, dostal szalu artystycznego. Szczekal. krecil sie po pokoju jak nakrecany i chcial wskaiwac mi na …kolana 😯 . Chyba bede musial znow wyprowadzic go na spacer aby sie nie posikal z emocji. 😈
Dla sztuki warto się czasem posikać…
Toby: „To było tak piękne, że aż się posikałem ze wzruszenia…” 😆
Mariuszu, kuriozów jest daleko więcej. Jak wspomniałam, najbardziej zdumiała mnie technika Fou. Jak mu się ktoś znudził (a w poprzednim etapie mógł nawet go oceniać dobrze), to buch 10, 20, najwyżej 30 punktów i niech sp…..la. Kilka osób w ten sposób załatwił. Po II etapie uwalił tak Marka Brachę (12), Fedorovą (10); Kola dostał u niego 10 punktów (a ten robot Mei-Ting Sun – 94!). Koli zresztą nie chciał puścić już do II etapu – on jeden (a średnia i tak wyszła najwyżej). Po III etapie to on uwalił Armellini (50) i próbował Trifonova (40), Koli dał tym razem 45 i tyle samo Kultyshevowi. Dumonta cały czas wysoko, a w finale aż II miejsce!
Mógł też zmieniać zdanie na korzyść: w I etapie dał Geniuszkowi 35 punktów (!). W drugim – już 97!
Niepojęte jest dla mnie zwłaszcza, czego chciał od nieszczęsnego Koli. Mógł mu się nie podobać, ale 10 punktów? 😯
Mi się wydaje, że te skrajne oceny to zwykła arogancja i po prostu brak szacunku dla innych ludzi, trudno to inaczej zrozumieć.
Oczywiście oceny Fou Ts’onga, nie Jasińskiego.
Takie też odnoszę wrażenie. Podobno przysypiał na przesłuchaniach… ale tego to już nie widziałam osobiście.
Jak mi ktoś jeszcze raz napisze o „nieprzewidywalnej” MA – to odesłać takiego do lektury tych tabelek. Popijając herbatkę bardzo zieloną – w ramach przerwy pracowniczej (kodeksowo się należy nawet największym masochistom) – przy lekturze tabelek zauważyłem, że Nelsonik F. punktował w duecie z koleżanką. Czasami łapka się omsknęła, ale ogólnie głosowali tandemowo :).
No i nie za bardzo rozumiem tej – podobno skomplikowanej – kwestii zamieszczenia wszystkich wyników zaraz po konkursie. Parę stroniczek i wsio.
Łabądku – solidarny wzdech ślę :):)
No, w paru punktach i dla mnie była nieprzewidywalna – zdumiała mnie m.in. jej wysoka punktacja dla jednej nudnej Japonki (Iwasaki) i dla tego tupiącego kangura – Gillhama 😯
Oceny Fou Ts’onga (10, 20 itp) wrecz budza gniew, ale zaszkodzic w ten sposob chyba mu sie nie udalo, poniewaz punktacja za bardzo odbiegajaca od sredniej nie byla w ogole brana pod uwage przy podsumowaniu, wiec brak znajomosci regulaminu pokrzyzowal by mu szyki nawet gdyby punkty sie liczyly. Ale rozumiem ze w koncu nie liczyly sie na zadnym etapie.
Nie, no jakoś tam w poprzednich etapach punktacja była brana pod uwagę, tylko z korektą, ale jak tam było dokładnie, nie wiem. Ale w każdym razie decydowała chyba jednak ocena tak/nie. Dla mnie to jakiś chory system. Oceniam kogoś na 74 punkty, więc na skraju, i nie chcę go widzieć w kolejnym etapie, podobnie paru kolegów, no i biedny kandydat ma wyższą średnią niż np. ktoś, kto dostaje np. 50 i 90. Tamten ktoś dostaje 1 głos na tak, a pierwszy kandydat – dwa na nie. Bez sensu jakoś.
Jeszcze czego nie rozumiem, to tego ciągłego ujadania tzw. opinii publicznej na Avdeevą. Właśnie zajrzałam w swoje bieżące notatki i, cholera, wszystko mi się zgadza. Największe wrażenie zrobił na mnie II etap i właśnie wtedy dostała od wszystkich (!) co najmniej 90. (To wtedy Tereska, która już słuchała ze mną na sali, napisała: „Ja bym się nie zdziwiła, gdyby ona wygrała ten konkurs”.) W III etapie też zresztą ją tak wysoko oceniono. Tylko w pierwszym miała od paru osób poniżej 90.
Z tego co zrozumialam przy przejsciu z etapu na etap liczylo sie tylko tak/nie, a punktacja miala byc uzyta dopiero przy ocenie koncowej (byla uzyta tylko jako sprawdzian – nie mozna bylo glosowac „nie” dajac wysoka punktajce i na odwrot). Ale po koncertach zdecydowano ze kazdy juror oceni finalistow od 1 do 10 wg swojej ogolnej opinii wszystkich czterech etapow, nie skrepowanej ani punktacja ani poprzednim glosowaniem. W efekcie system punktacji wlasciwie nie zostal uzyty.
(Ktos pisal na forum NIFC ze uzyty system byl identyczny do systemu glosowania na poprzednim konkursie, ale nie mialam jak tego sprawdzic).
punkty, werdykty, średnie… Czy tu jeszcze chodzi o dziedzinę sztuki pojmowanej w kategoriach estetycznych?
Dorota Szwarcman pisze:
2010-12-16 o godz. 23:01
Może po prostu publiczność musi mieć oprócz ulubieńców, także anty-ulubieńców. Dla równowagi, albo jak to się dzisiaj kalkuje z angielskiego: trzeba mieć balans.
Ale Fou Ts’ong… fu!
Pobutka.
Tak naprawdę nie można się dopatrzeć skutecznych manipulacji, bo punkty odbiegające od średniej o więcej niż 20 czy 30% (nie pamietam dokładnie) nie były brane pod uwagę. Dlatego przyznanie 75 punktów miało wpływ na wynik, ale przyznanie 20 czy 30 pozostawało bez wpływu. A jesli się dało powyzej 74, nie można było dac „nie”, chyba że się miało powyżej 74 punktów więcej osób niż przechodziło do następnego etapu.
W tabelach są błędy, a przynajmniej 1. W ostatecznej punktacji 8 Wakarecego od jego mistrzyni jest niemożliwe, tam musi być „s”.
Z drugiej strony kombinacje Jasińskiego są nie do pojęcia. Fou Ts’ong to inna mentalność, nie będę nawet próbował zrozumieć. Począwszy od Indii pojęcie prawdy jest zupełnie odmienne. Dokładniej nie ma tam takiego pojęcia w naszym rozumieniu. Pojęcie, które tam występuje w tłumaczeniu naszego pojęcia „prawda” to pojęcie, które bardziej odpowiada naszej „harmonii”. Harmonia kojarzy się z równowagą różnych elementów, ich właściwym uporządkowaniem. A to nie zawsze musi oznaczać zgodność z obiektywnie istniejącym stanem faktycznym. W przypadku oceny pianistów jednym z elementów jest ocena gry, ale innym elementem jest przyjaźń z kolegą z jury albo zrozumienie dla uczuć patriotycznych.
O Harasiewiczu nie piszę, bo sie po nim obiektywizmu nie spodziewałem. Po Jasińskim może nie spodziewałem się „pełnego obiektywizmu” (niepełny obiektywizm to trochę jak centralizm demokratyczny), ale teraz wychodzi mi, że zdecydowanie wyżej stawia poczucie harmonii niż profesjonalną ocenę muzyka. Ale czy można się dziwić, że muzycy wysoko cenią harmonię?
Coś mi znowu nie wyszło 🙁
A czy ktoś ma tekst ostatecznego regulaminu oceny końcowej? Ja słyszałem, że punktacja z poszczególnych etapów przestała się liczyć, ale poszczególni żurowie powinni w końcowej ocenie (przyznanych miejscach) uwzględniać wszystkie etapy. Ale to wiem z drugiej ręki speakerów i komentatorów telewizyjnych. A przecież te zasady gdzieś muszą być zapisane, choćby dla potomności.
Na temat żuru, prawdę mówiąc, średnio mi się chce, bo koń jaki jest każdy widzi, ale wątpię, żeby coś z tego widzenia wynikało. Czy ewidentne kiksy panów na Fu albo na (C)Ha sprawią, że następnym razem ich się do żurowania nie zaprosi? Ha, ha! Już to widzę. Tak jak tego konia.
Za to mogę Stanisławowi powiedzieć, dlaczego mu nie wyszedł green. On jest strasznie czuły na formy grzecznościowe i domaga się, żeby go tytułować mrgreen (z dwukropkami oczywiście). Bez mistera odmawia współpracy.
Dwugłosowość na jednym aparato vocale lub instrumencie ? Czemu nie..
Ostatnio to się przydarzyło (w sposób zamierzony) puzoniście Christianowi Lindbergowi… I to nie były składowe harmoniczne..
Dzisiaj w Mezzo – Il San’tAlessio Landiego – Les Arts Florissants i W.Ch.
O 20.30
Czy to może oznacza, że ja podczas śpiewania tego duetu będę musiał szczekać i miauczeć równocześnie? 😯
Obawiam się, że mogą z tego wyjść składowe bardzo nieharmoniczne… 🙄
Dziekuję, Bobiku. Mam nadzieję, że pomimo sklerozy będę pamietał o grzeczności
Dzień dobry 🙂
Lubię tego smętnego poloneza z Pobutki, zwłaszcza, że go kiedyś grałam 😉
Poprawiłam mordkę Stanisławowi. Mnie też intryguje finałowa tabelka. Albo powinno być „s” od p. Popowej-Zydroń, albo ocena od Harasiewicza, bo jedno i drugie nie może być. Niewykluczone, że w finale można już było głosować na uczniów 👿
Ale ogólnie dede (witam) ma rację. Jest tak, jak w filmie Dlaczego konkurs powiedział Ashkenazy: że w muzyce nie chodzi przecież o to, że jeden jest lepszy od drugiego 🙂
lesiu – nawet chciałam się wybrać na tego Lindberga, ale jakoś byłam zdechlizną i udałam się do domu. Natomiast idę dziś na koncert. A jutro na premierę do Łodzi. A pojutrze i popojutrze na koncerty w S-1. Ten popojutrze jest z Trifonovem 🙂
Zaintrygowała mnie historia tej Fiedkiny. I znalazłam:
http://malininpianocenter.com/
Pańcia się przyznaje do bycia „winner of the Chopin Competition 1975”. No super. To nawet nie wiemy, kto naprawdę wtedy wygrał. Żadnego Zimermana nie było.
Pani Fiedkina wygląda zresztą dziś zupełnie inaczej niż na tym zdjęciu. Wulgarnie umalowana, z fryzurą ostrzyżonego pudla, otyła, śladu nie zostało z dawnej niewątpliwej urody. Często tak się dzieje, że człowiek wygląda na to, kim jest.
Bardzo wzruszająca jest na tej stronce wiadomość, że znany kompozytor Dimitri Shastakovitch tak się dla pani M-F shastał, że aż jej jakiegoś instrumenta podarował. 😈
Bobiku, oraz mer-dać
Mer-dał dotyczy wyłącznie administracji francuskiej. No bo jakby to brzmiało np. po niemiecku: Bürgermeister-dał? A fou! 😎
@Dorota Szwarcman, 23:01
Gra AWDIEJEWEJ jest wykoncypowana, sztuczna i, co najgorsze, ZIMNA. W muzyce musi być pasja i żarliwość, inaczej to wszystko nie ma sensu.
A mnie właśnie ten chłód pociąga. Pod tym chłodem wrze. Jak w Rachmaninowie, którego świetnie gra, czy Schubercie, w którym było chłodno i transowo – inaczej, ale, jak już powiedziałam, ja to kupuję. Na konkursie OGROMNIE mi się podobała jej Fantazja f-moll i Polonez-fantazja, także np. Etiuda a-moll op. 25 nr 11, wszystko, co bojowe, bo jest bliższe jej naturze. To nie jest wykoncypowane, ona tak czuje. Lubię to w niej.
To po prostu inna koncepcja podejścia do muzyki. I ma swój sens.
@Stanisław
To, co Pan Stanisław pisze o Fou Ts’ongu dotyczy chyba szerszego tematu: UMYSŁOWOŚĆ EUROPEJSKA A UMYSŁOWOŚĆ AZJATYCKA.
Zawsze jak słucham chińskich, japońskich czy koreańskich pianistów, czuję, że to jest jakieś obce. Częściowo te wykonania są zrozumiałe, bo oni nas sumiennie naśladują, uczą się u europejskich pedagogów itd. Ale prawdziwy rdzeń tych wykonań jest tak naprawdę dla nas kompletnie obcy, daleki i niezrozumiały.
Obawiam się, że oni europejską muzykę rozumieją zupełnie inaczej niż my i to w sposób dla nas niepojęty. I to jest uszczegółowieniem ogólnej różnicy: Europa a Azja.
To może tak, jakby Europejczyk miał zagrać coś z tradycyjnej muzyki chińskiej albo japońskiej. Gdyby się pilnie i sumiennie uczył u jakiegoś dobrego azjatyckiego muzyka pewnie by to wszystko „dobrze” zagrał, tylko co i ile by z tego „zrozumiał”?
Długo o tym myślałam, zwłaszcza czytając ogromnie ciekawe momentami wręcz wstrząsające wspomnienia Lang Langa. Wynika z nich, że teraz jest już trochę inaczej: dzieciaki od małego są karmione muzyką europejską, ale jednocześnie popkulturą. Sposób, w jaki małemu Lang Langowi się te sprawy mieszały, jest zupełnie inny niż my sobie wyobrażamy odbiór kultury europejskiej przez dziecko azjatyckie. Wszystko jest już tak pomieszane, jest taka globalna wioska, że trzeba liczyć tylko na swoją (czy cudzą) wrażliwość. Tym bardziej, że wiele kodów kulturowych nie jest już znanych wszystkim. Także u nas!
Jak zaczniemy przymiotnikować umysłowości, to za chwilę każdy z nas będzie siedział w ciasnej, ale własnej szufladce 🙄
Powiem więcej – właśnie przypomniałam sobie, jak rozmawiałam ze świetnym kompozytorem japońskim Toshio Hosokawą (w przyszłym sezonie jego dzieło będzie wystawione w Operze Narodowej), i on opowiadał, że rodzice karmili go Bachem, Mozartem i Beethovenem, a o tradycyjnej muzyce japońskiej nie wiedział nic. Zaczął się nią interesować dopiero w… Berlinie, gdzie namówił go do tego jego profesor Isang Yun – Koreańczyk. A na dodatek Toshio, urodzony w Hiroszimie, niewiele wiedział o bombie – jego rodzice przeżyli kataklizm (w schronie), ale nigdy z nim o tym nie rozmawiali. Dopiero kiedy w Europie na słowa, że urodził się w Hiroszimie, zaobserwował taką reakcję, jakby powiedział, że urodził się w Auschwitz, zrozumiał, co to było.
To, o czym Pani pisze to tzw. globalizacja, która tak naprawdę powinna się nazywać europeizacją czyli rozprzestrzenianiem się po Ziemi tego, co pojawiło się w Europie: nauki, techniki, technologii, wolnego rynku i demokracji i tych szczegółowych form, które to wszystko przybiera: media, sposób życia, pracy itd.
Pytanie, jak głęboko te rzeczy są w stanie wniknąć w umysły nieeuropejskich ludów. Dla mnie to jest tylko przejęcie powierzchni, w głębi nadal pozostaje się Japończykiem, Chińczykiem czy Koreańczykiem.
To, co Pani mówi zakłada do tego tabula rasę Locke’a, która jest fikcją: żeby coś mogło „zapisać” się w umyśle potrzebny już jest sam umysł gotowy do przyjęcia tego. A twierdzenie, że u wszystkich narodów i na wszystkich kontynentach ten „umysł” jest taki sam, jest nieprawdą.
To w gruncie rzeczy trudny problem filozoficzny (nie chcę tu udawać mędrca) i interpretowanie tego na sposób tylko biologiczny, psychologiczny albo socjologiczny może być trafne ale tylko w sposób ograniczony.
Ostateczny i tak jest pierwotny, POPRZEDZAJĄCY doświadczenie sposób rozumienia siebie i świata, coś pierwotniejszego niż tzw. światopogląd. Niemcy to nazywają Geist, u nas, w romantyzmie i w okresie młodopolskim mówiono: duch. Dzisiaj oczywiście uważa się to wszystko za fikcję i wszystko interpretuje się tylko biologicznie, psychologicznie i socjologicznie. Takie czasy, panie święty.
No pewnie, że coś w mentalności pozostaje. Ale, jak z powyższych przykładów wynika, nie musi to dotyczyć znajomości dóbr kulturalnych. Lang Lang wcześniej znał Chopina niż większość polskich dzieci, a kontekstów z nim związanych polskie dzieci też często nie znają (Rok Chopinowski, mam nadzieję, bardzo pomógł, by to zmienić).
Na konkursie, muszę powiedzieć, parę japońskich pianistek podobało mi się bardziej niż niejeden Europejczyk. Szkoda mi ich było.
Przepraszam bardzo, ja nieoświecony szczeniak jestem i poprosiłbym o wyjaśnienie, skąd ta pewność, że pierwotny był Duch, a nie brzuch. Bo dopóki to się mieści w sferze przypuszczeń, to okej, przypuszczać sobie każdy może, co mu się podoba. Ale skoro ja miałbym to przekonanie brać za pewnik i podstawę do wyciągania wniosków, np. na temat Japończyków czy Chińczyków, to wolałbym jednak znać jego uzasadnienie.
Znaczy, poprosiłbym o jakieś nowe uzasadnienia, bo stare to ja znam, ale jak dotąd żadne mnie nie przekonało. 😉
Znajomi młodzi śpiewacy, którzy krążą po europejskich konkursach wokalnych i przesłuchaniach sprawozdają, że od kilku lat bardzo liczą się w nich Koreańczycy. Zaobserwowałam, będąc z chórem w Korei Południowej, że entuzjazm dla muzyki europejskiej tam wielki. Występy dla miejscowej publiczności były wielką przyjemnością, konsumpcja z długich stołów uginających się od pysznego jedzenia takoż (to żeby jakoś nawiązać do postu Bobika).
Mam newsa:
Marc Minkowski został nowym dyrektorem artystycznym festiwalu Mozartwoche w Salzburgu 🙂 Będzie dyrektorował od marca 2012 roku.
http://professionals.klassik.com/karriere/details.cfm?ID=507
Ten sam news po francusku
Nasz kochany Mareczek kolejną srokę za ogon łapie…
A u nas już we środę, z SV w FN. Może ktoś chce się wybrać? (Wiem, że wybiera się Gostek.)
A co do Koreańczyków, to podobno właśnie w śpiewie są mocni. Sama słyszałam paru koreańskich śpiewaków płci obojga i owszem, owszem.
„Łapaniem kolejnej sroki za ogon” bym tego nie nazwała. MM długo na to pracował. Na Festiwal w Salzburgu, również na Mozartwoche MM jest zapraszany od dłuższego czasu, bo się sprawdza. Jego notowania w Austrii jeszcze wzrosły po nagraniu Symfonii Londyńskich Haydna w wiedeńskim Konzerthausie i po „Alcynie” w Staatsoper. To naturalna konsekwencja, wszystkie klocki do siebie pasują 🙂
Bardzo się cieszę, że pomału zaczyna się wietrzenie austriackiego Olimpu muzycznego. W przyszłym roku na Festiwalu w Salzburgu też będą wietrzyć – w końcu opery Mozarta z librettami Da Pontego zagrają inne orkiestry, nie tylko Filharmonicy Wiedeńscy (m.in. MdLG właśnie).
Nasz polski desant pedagogów wokalnych w Korei Południowej twierdził wprawdzie, że nie pracuje mu się łatwo, bo Koreańczycy mówią podobno z wysoką krtanią i trzeba najpierw tę krtań przysposobić, a ona wciąż myk w górę. No ale skoro rządzą na przesłuchaniach, to chyba nie jest wcale tak źle 🙂
No a jakby ktoś miał ochotę poskubać Lully’ego, to można dziś wieczorem i przez kolejne dwa miesiące:
http://liveweb.arte.tv/fr/video/Bellerophon__de_Jean-Baptiste_Lully/
Awdiejewej w Rachmaninowie tylko tyle znalazłam:
http://www.youtube.com/watch?v=UhCrW04K9Cw
i muszę powiedzieć, że nie jestem zachwycona.
@Dorota Szwarcman
Azjatyccy muzycy koncertują po całym świecie. Azjaci od dziecka znają i słuchają Bacha, Beethovena, Chopina. Zgoda, tylko rozchodzi się o to, JAK oni ich słyszą. Znać i znać to nie zawsze to samo.
Mi też się podoba wielu azjatyckich muzyków ale… Czy to, że nie było dotychczas azjatyckich pianistów tej rangi co Gould, Benedetti albo Richter, dyrygentów tej rangi co Karajan albo Kleiber to tylko przypadek? Moim zdaniem nie.
Bardzo to wszystko ciekawe. MM chyba srok za ogony nie łapie. Pierwszy impuls myślowy – jeszcze coś kolejnego. Ale zaraz potem refleksja. Przecież to gigant pracowitości. Na pewno nie nalezy do tych, którzy łapią, co się da, a potem odwalają byle jak.
Mentalność to sprawa nadzwyczaj skomplikowana. Też nie wierzę w tabula rasa. Coraz częściej odkrywa się jakieś argumenty za wrodzonymi właściwosciami umysłu. A muzyka to nie jest sam dźwięk. To jest wszystko, co służy do odczuwania muzyki, a więc cała kultura, uczuciowość, sposób myślenia. Także to, które części mózgu w czym biorą udział, a to, jak wiadomo, różni się osobniczo i przede wszystkim płciowo. Dlatego sam kontakt z taką czy inną muzyką od wczesnego dzieciństwa nie musi być ważniejszy niż zawarte we krwi inne elementy wpływające na „czucie” muzyki.
A trudno mi ocenić, jak podchodzić do rozumienia europejskiej muzyki przez Chińczyków czy Japończyków. Jest to na pewno inne jej odbieranie, ale czy Chopin grany przez Japończyka i słuchany przez Japończyka nie może być pełny i doskonały, tylko zupełnie inny i dla nas dalece niedoskonały. Jeżeli się powie, że oni go nie rozumieją, nie moży byc doskonały w żaden sposób. Ale jeżeli w Chopinie, w końcu geniuszu, jest coś, co do japońskiego rozumienia pasuje, choć my o tym nie wiemy, to może jednak tam może to być doskonałe, oczywiście według tamtejszych kryteriów. To chyba jest całkiem skomplikowane.
Już kilka razy pisałem, ale trudno, żeby to pamiętać. A ja chcę się z tym przebić. Na mnie Avdejeva od poczatku zrobiła wielkie wrażenie. Ten poczatek to był III etap. Tylko pierwsze wrażenie było wielkim sprzeciwem. Ale po chwili zacząłem to czuć i się zachwyciłem. Przede wszystkim osobowością, której brak zarzucali profesorscy komentatorzy TV Kultura. Zresztą pierwszych miejsc dostała sporo. Ale i trzy czwarte miejsca. Gorszego już nie dał nikt, a niektórzy komentatorzy odmawiali jej jakiejkolwiek wartości. Ksywka Nefrytowa Kocica też chyba coś oznacza.
Koreański desant wokalny już się u nas zaczął. Skromnie , ale oni tak zawsze – cichutko, nienachalne, ale skutecznie. PK sama słyszłała i widziała albowiem w naszym pażdzierzowym „Weselu Figara” wystąpił Koreańczyk Max An (jako Basilio).
Tłum na scenie – moim zdaniem – ogranicza nieco możliwość dogłębnego poznania i zrozumienia języka muzycznego pojedyńczego artysty. To tak, jakbyśmy czytali i analizowali jednocześnie dziesięć arcydzieł literatury. Czy bezpośrednie porównanie dwóch bytów artystycznych jest tym, czego poszukujemy odbierając sztukę? Ono pojawia się w rzeczywistości turniejowej sprawiając, że budzą się w ludziach nawet wrogie emocje – byliśmy i jesteśmy tego świadkami. Wolałbym operować kategorią „inny” a nie kategoriami „lepszy” czy „gorszy”. Takie postawienie sprawy z jakim mamy do czynienia na turnieju nie jest najuczciwsze. Uczestników konkursu – wygranych i przegranych (już to brzmi nieco dziwnie) weryfikuje publiczność, ale ta kupująca bilety na pojedyńczy występ danego artysty. Nie da się zobiektywizować czegoś, co w swej istocie zakłada subiektywizm. Stąd rozumiem rozbieżności w tzw. punktacji poszczególnych jurorów. Nie rozumiem jednak instytucji pojedyńczego jurora. Turniej może być ciekawy pod warunkiem, że jest festiwalem. Jeden dzień – jedna artystyczna propozycja, a potem dzień przerwy. Bez wyroczni, punktów, tabel, posiedzeń plenarnych i protokołów 🙂
Pytanie podstawowe brzmi: Czy Europejczykom mogą dać coś ISTOTNEGO azjatyckie wykonania europejskiej muzyki. Moim zdaniem niewiele albo nic.
Natka 2010-12-17 o godz. 18:18
Prelud Rachmaninowa w wykonaniu Avdeevej mnie sie podobal szalenie; brzmi jak diabelski orszak i prawie slychac jak te diably zgrzytaja zebami 🙂
Stanislaw 2010-12-17 o godz. 18:54
Umysl posiada wiele wrodzonych właściwosci, ale nie jestem pewna czy z tego koniecznie wynikaja wrodzone roznice miedzy poszczegolnymi narodami.
Znaleziono za to zwiazek miedzy sluchem muzycznym a jezykiem – ludzie ktorych pierwszy jezyk jest tonalny maja statystycznie lepsze wyczucie wysokosci dzwieku. Wiec „muzyczne otoczenie” dziecka to nie tylko muzyka.
Ruth:
cieszę się, że Ci się podobało, choć sama nie jestem fanką Awdiejewej. Ilu słuchających, tyle odbiorów i dlatego te dyskusje są takie ciekawe!
Nie uważam też, że danie nagrody Juliannie jest obciachem – przeciwnie, to świetna pianistka i na pewno jeszcze nieraz o niej usłyszymy. Po prostu mnie nie przekonała. Pollini też uchodzi za świetnego pianistę, a ja go też trochę nie bardzo… z wyjątkiem op. 28.
A na youtube słuchałam też chopinowskich wykonań Michaiła Woskriesienskiego, zwłaszcza ballady F-dur i f-moll i z przyjemnością odnotowałam, że Kola nie skopiował interpretacji swojego nauczyciela. Na konkursie grał właśnie te ballady i to ewidentnie były jego własne wypowiedzi.
http://www.youtube.com/watch?v=CShmxjIMUO0
@ Mariusz
Ja przepraszam, ale to rasizm jakiś czy co? 👿
Co do dyrygentów zwłaszcza się nie zgodzę. Sama znam kilku WYBITNYCH. Seiji Ozawa, Kent Nagano, a po paryskim Królu Rogerze zakochałam się w muzykalności Kazushi Ono. A i teraz wracam z koncertu, na którym naszą filharmonią dyrygował malutki, ale ogromnie ekspresyjny (i skuteczny!) Japończyk – Eiji Oue. No, dawno nie widziałam takiego aplauzu orkiestry dla dyrygenta! To też coś mówi.
Co do pianistów, ogromnie lubię Danga (od czasu konkursu, na którym mnie od razu ujął), a i Fou, kiedy jeszcze dobrze grał (teraz już go ręce i siły zawodzą, w końcu ma swoje lata), był genialnym pianistą. Jego zachowanie na konkursie to inna sprawa, ale naprawdę zawdzięczam mu wiele przepięknych przeżyć.
A na koncercie, z którego wracam, wystąpił jeszcze jeden dawny laureat Konkursu Chopinowskiego – Alex (kiedyś Aleksander) Kobrin. Grał Koncert c-moll Mozarta – nic nadzwyczajnego, ale w porządku i z umiarem. Bisować nie chciał. Ciekawe, że o warszawskiej nagrodzie (trzeciej) w ogóle nic nie ma w jego życiorysie; w końcu nie wygrana. A wygrane na koncie też ma: w Bolzano i na Van Cliburnie.
Obejrzałem film „Dlaczego konkurs” w NIFC razem z Panią.
Film jest mocny i powinien go obejrzeć każdy.
Najbardziej wstrząsające dla mnie jest to, że choć wszyscy zdają sobie sprawę że konkursami rządzi „mafia” jurorów, to nikt sobie z tego nic nie robi. Z osób pokazanych na filmie jako jedyny zbuntował się bodaj Leon Fleisher. Pozostali mówią mniej więcej: „No tak, wiadomo że wszyscy oszukują i że ten proceder nie ma sensu… ale młodzi pianiści i tak chcą startować, to bierzemy kasę i jedziemy dalej”.
Rozczulający był Fou Ts’ong obnażający w mocnych słowach „korupcję” jurorów, a potem przyjeżdżający do Wwy przepchnąć bezpardonowymi metodami swą +- uczennicę Juliannę A.
W filmie pada takie stwierdzenie, że zazwyczaj w finale konkursów jest ok. 80% uczniów jurorów. Na Konkursie Ch. miało być inaczej – jury złożone z koncertujących muzyków a nie pedagogów – a skończyło się jak zawsze: Awdiejewa, Wunder, Wakarecy uczniami jury, do tego Kułtyszew i Trifonow dopuszczeni bez eliminacji na podstawie rekomendacji Jasińskiego… czyli ci co cierpliwie nadsyłali DVD mieli generalnie 50% szans na cokolwiek.
@Dorota Szwarcman
Pisałem to bez żadnych intencji rasistowskich, rasizm to prymitywna rzecz, o której nawet nie warto mówić.
Czy tych dyrygentów można postawić na równi z Karajanem i Kleiberem? A Dang Thai Sona i Fou Ts’onga z Benedettim i Gouldem? Bez przesady.
Chodziło mi o to, że w azjatyckich wykonaniach nie ma nic naprawdę OBJAWICIELSKIEGO, tak jak u wspomnianych i wielu innych europejskich muzyków.
Azjatyccy muzycy przypominają pilne, zawsze dobrze przygotowane uczennice, to często ludzie bardzo muzykalni, wrażliwi, mają znakomite muzyczne rzemiosło, tylko, że to ciągle za mało, żeby wykonanie było jak prawdziwe objawienie utworu, do tego potrzebne jest naprawdę głębokie wniknięcie w każdy europejski utwór, czego Azjatom według mnie będzie zawsze mniej lub bardziej brakowało.
Jeszcze Huangci dopuszczono bez eliminacji.
A młodzi pianiści to też turyści. Proszę przyjrzeć się choćby stronie Alink-Argerich Foundation, gdzie są wymienieni laureaci konkursów. Przecież oni bez przerwy jeżdżą z jednego na drugi. Esther Park z Mei-Ting Sunem już tak od kilku lat, na poprzednim chopinowskim też oboje byli.
I doskonale znają reguły gry, Andrzej Sułek ma rację. Po prostu próbują, próbują, a nuż się uda. Tak się zastanawiam, co niektórzy z nich poza tym robią w życiu. I z czego żyją.
No nie, Mariuszu, to już po prostu nieprawda. To jest uprzedzenie.
Objawień nie ma? Nigdy nie słyszałam np. TAK poprowadzonego Rogera jak w Paryżu. Owszem, Kaspszyk też pięknie, ale czasem za bardzo pędzi. Natomiast Ono tak cudownie dał się wygrać tej muzyce, jak nikt inny. To przykład pierwszy z brzegu.
Naprawdę, te zdania są nie do obrony.
No i oczywiście tak zestawiać nie można. Karajan i Kleiber żyli dużo wcześniej, podobnie Benedetti i Gould. Działali w innej estetyce. A Karajana to ja w ogóle za bardzo nie poważam. Nie we wszystkim w każdym razie.
PK.
Klient obsunał mi się z materią o wieczór i w chwili wolnej spisałem słówek naście. I co mam zrobić? – bo spis jest hurtowy w ilości hurtowej.
No to ju 😀
– Panie Jurku, a gdzież to tym razem pan pędzi?
Za każdym razem, gdy słyszę to pytanie mojej sąsiadki, wdzięczny jestem jej bezgranicznie, że nie pyta „Po co się pan tłucze?” Chociaż raz już wisiało to pytanie w powietrzu, a padło z innych ust podczas tegorocznego festiwalu „Chopin i jego Europa” Młody człowiek, który wówczas mi je zadał, nawet nie miał świadomości w jaki zaułek mnie wpędził. Tkwię w nim właściwie cały czas.
– Moja droga, nieistotne gdzie. Pęd jest ważny. I żeby kot miał co zjeść.
Bo trzeba wiedzieć, że moja droga sąsiadka – niechaj zdrowie jej służy najdłużej – pod moją nieobecność dogląda kota, kwiatków, a nawet syna, gdy zjedzie do domu.
I jeszcze ten stały obrazek czekających saren, gdy podnosząc swe piękne głowy zdają się pytać: – A na cóż to tym razem, Jerzy?
Zwalniam, przyglądam się im. Jakże one są piękne. I nieświadome zachwytu, który u mnie wywołują.
– Jak wrócę, to powiem wam, moje wy śliczne.
Wracam zawsze nocą, gdy nie ma ich. I tylko te pytania: na co? Po co? Jak było?
Co było…
Raz, dwa trzy, raz dwa trzy, raz…
Jakieś morze dźwięków. Mrowie wykonawców. Pojedyncze twarze. Pojedyncze chwile. Nie! Stop!
Przede wszystkim jedna twarz. Wraca ciągle – z wypisaną na niej trudną, dramatyczną biografią. To Szostakowicz. Walce u niego porywają, oszałamiają. Tchu brakuje.
Raz dwa trzy, raz dwa trzy…
Orkiestra Teatru Maryjskiego pod dyr. Giergiewa wykona w grudniu symfonie wielkiego Dymitra. Nie zastanawiam się, pojadę. Muszę. Wiosną zagrali 1-6 oraz 9 i 13. Teraz w pierwszych dniach grudnia pozostałe.
Są dzieła symfoniczne, których słuchanie prowokuje – do mówienia, pisania. Szostakowicz symfonik – zwłaszcza ten późny – mnie przymusza do milczenia. Z jednej strony oszałamia instrumentacją (złośliwi powiedzą, że ogłusza), ale z drugiej wchodzi w takie poziomy intymności, że świat obok przestaje być zauważalny. Lub inaczej – widzę jedynie jego nieistotność. Oczywiście potrafi być banalny – słusznie K. Meyer wskazuje jako przykład VII symfonię. Przy pierwszym jej poznaniu – wstrząsa. Ale to jest jednorazowe. Dziesiąta, ósma, a zwłaszcza piętnasta – przy każdym ponownym zanurzeniu się w nich – zostawiają w świadomości coraz głębsze rysy.
Nie sposób ponadto słuchać ich w oderwaniu od biografii twórcy i czasu – jakże nieodległego. Dla niektórych twórców rzecz nie do pomyślenia. Szostakowicz w symfoniach komentował swój czas, dopowiadał – często z przekąsem, drwiną. Ponad czasem znajdował się w kameralistyce. Co zostało po wysłuchaniu wszystkich piętnastu? Szacunek dla tej orkiestry, podziw, graniczący z zachwytem. Giergiew jest facetem na szesnastu etatach i 20 zleceniach. Ale jednak gdy stoi przed tą orkiestrą – to wiem. że stoi przed orkiestrą s w o j ą . Co oznacza, że może nie widzieć się z nią i miesiąc i dwa, ale z chwilą powrotu nie ma śladu rozstania. Ile jest teraz w świecie takich zespołów?
W niedzielne południe Ósmą dopełniają „Pieśni i tańce śmierci” Musorgskiego, zinstrumentowane przez Szostakowicza. To był jedyny moment, gdy zadawałem sobie w myśli pytanie: po co? Adresowane do wykonawcy – młodego rosyjskiego basa Andrieja Sierowa. Aktorstwo – jeżeli się je chce tu uprawiać – musi być najwyższej próby. O samym śpiewie nawet nie wspomnę. Ten młody człowiek uprawiał jakiś rodzaj wystudiowanej dramy, taki mały teatr rapsodyczny. Po co? Nie wiem. Ludzkość miejscowo to kupiła. Ja jestem jednak strasznie niemiejscowy. Jakim wstrząsem jest lub może być wykonanie pieśni wiemy – wystarczy przypomnieć Pregardiena (gdy już o męskich głosach mowa). No i nie ma cudów – młodziutki, uśmiechający się co i rusz bas, śpiewający TE teksty – ciężko mi jakoś przekonać się. Wracam jednak do nagrania Podleś – i tam znajduję to, czegom nie dostał od Sierowa, Prawdę.
Raz dwa trzy. Raz dwa trzy.
– Kochane wy moje, co robiłyście przez ostatnie dziesięć dni?
– A gdzie marchewka? Gdzie sałata? Co drugi gapi się, a żaden nawet ogryzka nie wyrzuci. Jedźże, ty Jerzy i nie irytuj koleżanek.
Chyba wcześniej niż ja wyczuły zbliżająca się zimę.
Berlin. Ponowne zanurzenie się w muzykę XX-wieczną [Debussy – En blanc et noir na dwa fortepiany, Strawiński – Septet, Schnittke – Piano Quintet, Strawińsky – Święto wiosny (wersja na dwa fortepiany)]. Przy fortepianach Leif Ove Andsnes i Marc-André Hamelin – obydwaj dobrze mi znani z płyt, natomiast pierwszy raz mogłem ich usłyszeć na żywo. Panowie spotkali się nie po raz pierwszy – już od 2008 roku realizują wspólne przedsięwzięcia – w duecie i składach kameralnych. I to doświadczenie jest niezbędne, gdy się bierze na warsztat „Święto wiosny”. Ale rozpoczynający wieczór utwór Debussy’ego bynajmniej nie zapowiadał tego co później miało nastąpić – brakowało tu pewnej koncepcji i organizacji. Brzmieniowo – u tego kompozytora rzecz fundamentalna – nieprzekonywujące, Ale już w Septecie – na fortepian (tu Norweg), skrzypce, altówkę, wiolonczelę, klarnet, obój i róg (instrumentaliści z Berliner Philharmoniker) już zaczęlo się. Chociaż nie do końca rozumiem koncepcji całkowitego schowania partii fortepianu w drugim planie. W Kwintecie Schnittkego (też z Andsnesem przy fortepianie) dociera do świadomości, jak straszną protezą, substytutem są nagrania płytowe. Gdy materia dźwiękowa utkana jest z szeptów, szmerów smyczków na osnowie ciszy. Ten utwór jest zresztą znakomitym „zachęcaczem” do słuchania XX-wiecznej kameralistyki – w salach koncertowych. Inna rzecz, że muszą to grać muzycy co się zowie. I gdy tacy grają ten utwór (dedykowany pamięci matki kompozytora, ale również i Igorowi Strawińskiemu po jego śmierci), to na sali panuje namacalna wręcz cisza. Ludzie s ł u c h a l i !!! To w salach koncertowych nie taka znowu oczywistość.
Po przerwie już tylko Strawiński. To wyciąg fortepianowy sporządzony przez niego samego, bo – jak pisał Prokofiew – tylko kompozytor ma prawo do sporządzania takich wyciągów. No i chyba miał rację. W przypadku tego dzieła – kanoniczna oczywistość. Zresztą najpierw była wersja na fortepian na cztery ręce, w drugiej kolejności przerobiona na dwa fortepiany. W ten sposób otrzymuje się – jak słusznie napisano w programie – rodzaj zdjęcia rentgenowskiego tego arcydzieła. Cudów nie ma – żadną miarą dwa fortepiany nie zastąpią kosmosu instrumentacji Strawińskiego. Natomiast szaleństwo, dzikość, nieokiełznaność tej partytury – jak najbardziej. W końcu to instrument perkusyjny. I tu wracam do doświadczenia wspólnego grania obu panów. Utwór ten mają już ograny – i to jak. Tu zwykłe zgranie się to dopiero punkt wyjściowy, nawet mniej niż minimum. Choćby ze względu na problem rytmu – a raczej przede wszystkim ze względu na rytm. Można tylko powtórzyć: „Rythm is it!” Hammelin jest typem pianisty „do zadań specjalnych” – niewykonalnych. Dysponujący techniką nieograniczoną i takimże spokojem na estradzie – daje partnerowi zawsze poczucie bezpieczeństwa i oparcie. Andsnes – to Artysta i Muzyk (duże litery są komentarzem). W tym zestawie – takie miałem wrażenie – to on organizował i odpowiadał za wszystkie próby uzupełnienie tego rentgenogramu – lub jak kto woli – szkicu czarnobiałego – o jakąś powłokę cielesną. O próbę odtworzenia orkiestrowej pełni partytury. Razem – rozsadzali mury sali kameralnej Filharmonii Berlińskiej (zawsze przypominam, że kameralna jest tylko z nazwy – mieści 1500 widzów, mała jest tylko estrada). Nie ciągnąc dalej opowieści zakończę krótko – było dziko pięknie. Sala była zachwycona – ale do bisu żadnego nie doszło.
Raz dwa trzy. Raz dwa trzy. Raz dwa trzy
– A gdzie was licho poniosło – nie będę szukał was po lasach. Nie mam czasu. Nie mam marchwi. Wpadłem, dopadłem, odpadłem i następnego ranka wypadłem. To wówczas dziwiłyście się, że pierwszy raz widzicie mnie jadącego za dnia z powrotem. Z wrażenia wylazłyście aż przed siatkę na skraju lasu . No, po prostu idiotki.
Acha, pytacie, co się stało? A bo ja wiem. Niby wszystko było OK. Tylko w miarę rozwoju wydarzeń czułem, że ktoś jest w nie swoich butach – chociaż czuje się w nich dobrze. Ale czy dobrze wygląda? Sala fasonem się zachwyciła – snadź nie zna oryginału. Króciutko: recital chopinowski R. Blechacza w sali kameralnej Filharmonii Berlińskiej (program: Ballada g-moll, 3 walce op.34, Scherzo h-moll, 2 Polonezy op. 26, 4 mazurki op. 41 i Ballada F-dur). Rozpoczynająca wieczór Ballada zastanawiała swoją anonimowością, walce ok i najlepiej sprzedane w pierwszej części recitalu Scherzo. W mazurkach w dalszym ciągu ma do opowiedzenia piękne rzeczy. Natomiast w kończącej wieczór Balladzie zapędził się pod koniec w kozi róg (ale z wdziękiem niespostrzeżenie wypadł). Ale nie miałem tego wieczoru te uczucia, które towarzyszło mi podczas jego recitalu w Salzburgu. Autoryzowania scenicznej wypowiedzi. Jeżeli coś plotłem o butach – to powiem wprost. Blechacz cały swój sceniczny image wzoruje obecnie na ZImermanie. Jakie KZ aktualnie – oprócz świetnej pianistyki – uprawia na estradzie aktorstwo, wie każdy kto ostatnio był na jego recitalu. I toczka w toczkę te same grepsy realizuje R.Bl. Do tego szalenie ekspansywna gra, potężnym dźwiękiem (w lirycznych momentach brakowało mi właśnie szczególnie owego dźwięku, którym potrafi przecież urzekać).
– Że co? Że osiołkowi w żłoby dano! Wy do mnie z takim tekstem. Nie dam się sprowadzić do czterokopytnych. O nie. Szlaban na marchew. Adieu śłicznotki – do następnego roku. Ale i tak będę za wami tęsknił. Moje wy ślicznochy.
– Sąsiadko kochana, za ten obiadek przygotowany dla mnie po powrocie, po rączusiach. Pędzę, bo wystygnie.
Przerywniki o sarenkach i sąsiadce – jak to się mówi – słitaśne 😆
Tak naprawdę to zazdroszczę tego koncertu z Andsnesem i Hamelinem. Także ze względu na program.
A że RB jest pod (zbyt wielkim?) wpływem KZ – to już nie od dzisiaj…
To dobranoc 😀
Co do głosu Popowej na Pawła w finale, okazuje się, że to nie literówka, faktycznie przez pomyłkę z rozpędu uwzględniła go na swojej liście (tak wynika np. z -żenującego, wręcz obrzydliwego zresztą- artykułu Dybowskiego w bieżącej Twojej Muzie).
Dziwne, że sekretarz czy ktokolwiek tam tego nie zauważył…
No zwolennicy teorii spiskowych raczej używania mieć nie będą, bo P.Prof zadziałała na niekorzyść swojego ucznia (prawdopodobnie mógłby być oczko wyżej w ostatecznej drabince).
Bardzo mnie dziwi np. ostatnie miejsce, jakie Chazjajnowowi dał Jasiński (!).
No i te niby-dyskretne gierki Harasiewicza i podskubywanie rywalom Wundera…
Fou – to samo, no i ten tupet! 🙂
Mam też wrażenie delikatnego podsadzania rodaków przez Entremonta…
Ktoś gdzieś się żalił, że Koziaka usadziła „zmowa” polskich jurorów. No cóż, Wakarecego również żaden Polak-juror w finale nie widział… Ciekawa sprawa.
Gdzieś tam w amoku konkursu Szanowna Blogoautorka zdobyła jakieś „gorące wieści” jakoby Armellini okruszki punktów będąc za Wakarecym nie weszła do finału.
No ja niczego takiego w tabelce nie widzę. Między półfinałowymi Wakarecym a Armellini są jeszcze Tysman i Koziak z raczej widoczną granicą między półfinałem a finałem…
Tak a propos to myślę, że Pawłowi można pogratulować – doszły mnie słuchy, że zagra na ChiJE w przyszłym roku i podobnie jak Awdiejewa i Bożanow zawiąże współpracę z Biurem Koncertowym NIFCu. Wygląda na to, że trafił w dobre ręce.
Pobutka.
Tajemnicza sprawa z tym Gergiewem. W poniedziałek nagraliśmy Trybunę o IX Symf DSz. Słuchanie, jak zwykle, na ślepo. Gergiew – wolny, ciężki, kaligraficzny, jakby Klemperer grał menueta – odpadł jednogłośnie od razu w pierwszej rundzie (wygrał bezapelacyjnie – nuuuuda! – oczywiście stary Kondraszyn).
Taka Trybuna na ślepo do bardzo dobre obserwatorium. Są artyści, których kochają z nazwiska, a którzy leżą i kwiczą, kiedy nie wiadomo, że to oni. Są tacy, odwrotnie, którzy anonimowo tłuką wszystkich, a kiedy tylko wychodzi na jaw, że to oni – nagle stają się nie do przyjęcia.
Lista bardzo ciekawa.
PMK
Dzień dobry.
gościnnie – witam. Z Armellini okazało się jeszcze coś innego. Według zsumowanej punktacji ona POWINNA BYŁA wejść do finału! 👿 Zamiast Tysman. Ale Tysman miała więcej głosów na „tak”…
Entremont bynajmniej nie podsadzał rodaków – a miałam wcześniej takie podejrzenie. Chłopaków odwalił, dla Helenki był dosyć łaskawy, ale inni byli łaskawsi.
Słyszałam też o tekście Dybowskiego, że obrzydliwy, insynuacyjny (ale nie czytałam, bo rzadko mi się zdarza czytywać „Twoją muzę”, trzeba będzie poszukać). Ale czy mnie pamięć nie myli, że to jego bratanica jest dziewczyną Wundera? 😉
Aha, co do Fou, zmieniam zdanie w kwestii Dumonta, że w finale zrobił ten paskudny manewr co Harasiewicz – nie, on mu się po prostu podobał, we wszystkich etapach dostawał od niego niemal maksymalne oceny 😯
Panie Piotrze,
pierwszą rzeczą, która mnie uderzyła we Wiedniu (w tej serii grudniowej), to były właśnie tempa. W Siódmej narzucił wręcz karkołomne – to, że nic nie rozlazło się, zachowując pełną czytelność świadczy tylko na korzyść orkiestry i… akustyki sali wiedeńskiego Konzertahusu. Proszę mi wierzyć, że do Giergieva podchodzę raczej jak do jeża.
No patrzę i nie widzę jakoby Armellini powinna była wejść do finału wg punktacji…
Po III et. miała 74,75pkt, Koziak 75,67 (oboje po 5 „taków”), a Tysman już 77,33…
Tak wychodzi, jak się podsumuje wszystko. A przecież podobno całość występów powinna być brana pod uwagę.
Drogi Jerzy – orkiestra jest napewno znakomita, tylko dyrygent budzi od lat moje najwyższe wątpliwości, proporcjonalne do jego wszędobylstwa i „pijaru”, którym się niezmiennie cieszy.
Mam obsesję „sprawdzania” artystów bez końca. Nigdy bym sobie nie pozwolił pomyśleć, powiedzieć, a tym bardziej napisać, że „kto był na jednym koncercie Xa, ten był na wszystkich”. Nawet z moimi „czarnymi owcami” nigdy nic nie wiadomo – zawsze jakiś cud się może zdarzyć.
Z nim jeszcze mi się nie przytrafiło, słowo honoru. Nawet jego stosunkowo udane płyty padają w porównaniach. Nie liczę przypadków, kiedy wpadam w radio na jakiś kawałek w środku, nie mam pojęcia kto gra, zgrzytam zębami – a jak muzyka rosyjska, to mówię, sam sobie do końca nie wierząc, że to pewnie Gergiew. I prawie zawsze to on.
Żadne z jego nagrań (np. z osławionej serii operowej Philipsa) nawet nie podskoczy wielkim poprzednikom, a nawet współczesnym – od Jansonsa po Sochiewa. Ludzie się zachwycają jego Wagnerem i Mahlerem – a ja słyszę tylko ołowianą frazę, myślenie po cztery takty i wpuszczanie solistów w maliny (pamiętam jak kiedyś strasznie wkopał młodego tenora w paryskim Tristanie: machnął łapą jakoś byle jak i chłopak wszedł o takt za wcześnie w solówce Sternika; no i musiał potem zaczynać jeszcze raz).
Do tego, w najlepszym razie, niechluj : wydał obie wersje rzekomo „oryginalne” Borysa w jednym pudełku u Philipsa. Ale w jego wersji pierwotnej (1869) są kawałki, których w niej nie było, bo powstały dopiero do wersji ostatecznej (1872). I traktuj go człowieku poważnie.
Ostatnio walnął w Paryżu komplet symfonii Czajkowskiego, które z urzędu nagrano i sfilmowano dla Mezzo. Ręce opadają. Nie ma co nawet sięgać do Mrawińskiego, czy Kondraszyna : na przeczyszczenie posłuchałem sobie szalonego Swietłanowa z Tokio (live 1990). Nie ma rozmównicy.
No, takie sobie gorzkie żale w sobotni poranek. Sorka.
PMK
Zapraszam do nowego wpisu. A sama będę się zaniedługo oddalać – do Łodzi.
Panie Piotrze drogi,
do Wiednia jechałem na i dla Szostakowicza. I szczęśliwie spotkałem się przede wszystkim z Jego muzyką. Cała reszta to kwestia oczekiwań i wyobrażeń. A czy faktów? – uprzedzając ripostę… Casus ostatniego konkursu chopinowskiego niechaj wystarczy za komentarz.
Artykuł Dybowskiego wyjątkowo niesmaczny. W TVP Kultura podczas konkursu – jak widać – bardzo się powstrzymywał. Tu pofolgował już sobie bez ograniczeń. Przykro było czytać. Na uspokojenie (bo jest tam na okoliczność konkursu więcej kwiatków) lepiej sobie poczytać krótki tekst prof. Poniatowskiej w tejże Muzie. A najlepiej na nim poprzestać.
Pozdrówka najcieplejsze.
Drogi Jerzy, zapewniam Pana, że niech mnie tylko raz Gergiew z nóg zwali, to się przyznam od razu. I bardzo się cieszę, że się Panu tak zdarzyło, bo to znaczy, że i dla mnie jest nadzieja!
PMK
@Mariusz,
Szanowny Panie Mariuszu, pozwole sobie tylko niesmialo wspomniec: Masaaki Suzuki i jego Kantaty Bacha.
lilka – witam. Można by jeszcze daleko więcej nieśmiało wspominać, rzucę np. Midori i Szymanowski… 🙂
Witam serdecznie,
swiatowa premiera filmu „Dlaczego konkurs” odbedzie sie w Warszawie 8.05.2011, oraz 15.05.2011 w kinotece, podczas festiwalu filmow dokumentalnych Planete Doc (http://planetedocff.pl/)
Film bierze udzial w konkursie- „Nagroda Nos Chopina”
Zapraszam wszystkich zainteresowanych tajemnicami Konkursu Chopinowskiego i nie tylko Chopinowskiego….
Pozdrawiam
Katarzyna Jezior