W niewoli laptopów

Na premierze Trojan nie było wielkich tłumów. Raz, że trudno wyrwać się w środku tygodnia z rozmaitych zajęć zawodowych i dojechać do opery na piątą po południu, dwa, że zapowiadano, iż spektakl będzie trwał 5 godzin 35 minut, więc można było się wystraszyć. Swoją drogą widziałam, że i z tych, co przyszli, część wychodziła już w pierwszej albo i w drugiej przerwie. Widziałam rozmaite reakcje: od entuzjazmu do zdegustowania. Ja jestem gdzieś pośrodku – rozbawiona. I bardzo zadowolona z paru kreacji artystycznych.

La Fura dels Baus znów (po owej Tetralogii, z której Złoto Renu ostatnio pokazano w TVP Kultura) dała spektakl futurystyczny, z postaciami wziętymi z premedytacją żywcem z Gwiezdnych wojen. Takie postacie witały publiczność już przy wejściu; kto chciał i mógł, fotografował się z nimi (ja żałowałam, że nie wzięłam aparatu). Gdy siadaliśmy na widowni, z kanału zabrzmiał filmowy motyw marsza (który brzmi jak wzięty z Prokofiewa) – nie wiem, czy to było ustalone, czy muzyk sobie zażartował. Spektakl rozpoczął się z kwadransem opóźnienia w oczekiwaniu na ewentualnych spóźnialskich.

Mnie robienie fantasy z historii mitycznej nie razi tak, jak umieszczanie akcji Króla Rogera nad basenem w Ameryce w towarzystwie Myszki Miki czy Orfeusza i Eurydyki w wypasionym designerskim wnętrzu, z narkomanką jako bohaterką. To nie było desperackie poszukiwanie czegokolwiek, tylko jakoś tam w miarę spójna koncepcja. Może infantylna z założenia, ale efektowna z wykonania i sprawnie przeprowadzona (choć też zdarzało się, że coś szwankowało, ale niezbyt rażąco). Najmniej efektowne może były kostiumy, które raczej szpeciły bohaterów niż podkreślały ich walory. No i trochę było niekonsenwencji, jak np. nagle całkiem tradycyjna scena baletowa w środku kosmicznego krajobrazu w Kartaginie. Ale ogólnie było dużo zabawy – koń trojański jako wielka konstrukcja zrobiona z luster, obłożona laptopami, które świeciły się jak telewizory w rzeźbach Nam June Paika; grupa Laokoona złożona z wielkich pasiastych plastikowych wężów z ludźmi na końcach; świetne przeplatanie się projekcji z dekoracjami (zwłaszcza właśnie w scenie Laokoona, co bardzo ją zdynamizowało); same projekcje, zwłaszcza niesamowite przewalające się (komputerowo) fale, też robiły wrażenie. Było to jednak trochę nierówne, znakomite pomysły przeplatały się z naciąganymi, a w ogóle najtrudniejsze było zestawienie obrazu z muzyką. Niestety, utwór Berlioza jest w wielu miejscach dość statyczny – np. długi duet Kasandry z narzeczonym Korebusem w I akcie czy wstępne pokazanie się Dydony w akcie III i następująca po nim rozmowa z siostrą Anną. Wtedy już nawet ruch uzyskany za pomocą projekcji nie pomaga.

W tym wszystkim podziwiać należy Gergieva, który przyjechawszy natychmiast wziął rzecz w garść (łatwo zapewne nie było…) i choć parę razy się rozjeżdżało, błyskawicznie nad każdym takim momentem zapanowywał. Parę ról było po prostu fantastycznych – chodzi głównie o obie najważniejsze żeńskie: Kasandrę (Sylvie Brunet) i Dydonę (Anna Lubańska, dla której to była po prostu rola życia). Niezły był w roli Eneasza Sergei Semishkur, znany w Warszawie choćby z roli Rodolfa w La Boheme (reżyserowanej przez Trelińskiego), a także Alexander Gergalov jako Korebus; świetny zaś Rafał Siwek w roli Narbala, ministra Dydony, a także parę drobnych ról: Katarzyna Trylnik jako Askaniusz, syn Eneasza, czy Mateusz Zajdel śpiewający z offu ładnym tenorem rolę marynarza Hylasa. Niezbyt dobrze wypadł David Sotgiu jako poeta dworski Iopas, ale ponoć był chory (w trakcie akcji przebiera się za… no dobrze, nie powiem, może ktoś się jeszcze na to wybierze).

W sumie jakoś te pięć godzin zleciało, nawet było trochę dobrej zabawy, a i wiele momentów wzruszeń. Choć prawdę powiedziawszy powinno to być właściwie grywane w dwóch częściach – byłoby strawniejsze.

A co z tymi laptopami? Oczywiście przenosi się nimi wirus – Koń Trojański, co jest nawet chwilami widoczne. Prawie każdy chodzi z laptopem, niemal jak w życiu. Ale jedno z lekka degustuje – product placement: wszystkie mają pewien powszechnie znany symbol na wierzchu…

Tu jeszcze filmik sprzed premiery w Teatrze Maryjskim.