Królewska mowa

Wróciłam z pokazu filmu, który wszystkim polecam, bo choć może jest chwilami naiwny i powierzchowny, ale jest tak wspaniale grany i opowiada tak budującą historię, że trudno się dziwić, że dostał najwięcej w tym roku nominacji do Oscara. Uważam, że głupio zrobiono nadając mu polski tytuł Jak zostać królem – w oryginale nazywa się The King’s Speech i gdyby zastosowano dokładne tłumaczenie (jak w tytule wpisu), zachowano by dwuznaczność: chodzi zarówno o kłopoty z mówieniem, jakie miał brytyjski król Jerzy VI (wcześniej książę Albert, nazwany tak oczywiście po małżonku prababki, królowej Wiktorii), jak i – w finałowej scenie, będącej kulminacją – o konkretną jego mowę, tę, którą wygłosił do radia w dniu wypowiedzenia II wojny światowej. Tych mów miał wygłaszać w czasie wojny więcej i dzięki nim, a także dzięki swojej dzielności – nie opuścił wraz z rodziną Londynu, choć chciano ich ewakuować, pozostał z obywatelami, mieszkał w pałacu Buckingham i też oszczędzał wodę – naród go pokochał.

Został królem, choć nie chciał. Był chorowity i zakompleksiony. Miał czterech braci, był wśród nich drugi w kolejce do tronu. Pierwszy był starszy, Edward zwany w rodzinie Davidem, który po śmierci ojca, Jerzego V, został Edwardem VIII, ale już wówczas był całkowicie omotany przez Amerykankę Wallis Simpson, która dla niego rozwiodła się z drugim mężem. Nie miał w głowie niczego innego, tylko ożenek z Wallis, co w jego roli byłoby niemożliwe. Po roku więc abdykował. Wbrew romantyzmowi, z jaką dziś się jego decyzję postrzega, nie był sympatyczną postacią, miał sympatie nazistowskie i właściwie całe szczęście, że zrezygnował z korony.

Albert przybrał imię Jerzego po ojcu, nie zostawszy przy swoim pierwszym, ponieważ brzmiało germańsko. Poza tym, że ładnie zachowywał się podczas wojny, miał też pełną wdzięku żonę (Elżbieta, znana dziś jako Królowa Matka, a nawet Mamusia – Queen Mum, pogodna i bardzo lubiana, zmarła 9 lat temu w wieku 102 lat!) oraz dwie córki, z których starsza króluje do dziś jako Elżbieta II.

Owszem, można się czepiać (jak np. Barbara Hollender w „Rzepie„), że film nie ukazuje, jakim Jerzy VI był królem i co istotnego spotkało kraj podczas jego panowania, a nie była to tylko wojna, lecz stopniowy rozpad imperium. Moim zdaniem jednak to czepianie się jest bez sensu, ponieważ film z założenia opowiada jeden epizod z jego życia, choć to i owo faktycznie bywa przeinaczone czy nagięte. Nie umniejsza to jednak jakości filmu, ponieważ trzy główne role rzeczywiście są oscarowe. Colin Firth jako Albert/Jerzy znakomicie oddaje ambiwalencję człowieka porywczego i pełnego wrodzonej godności, ale zakompleksionego, mającego błyski energii i unicestwiającego się w zwątpieniu w siebie. Helena Bonham Carter jest przeuroczą jego małżonką. Ale samego siebie przekracza Geoffrey Rush jako Lionel Logue, Australijczyk w Londynie, niespełniony aktor i logopeda amator, nadspodziewanie skuteczny dzięki niekonwencjonalnym metodom leczenia. Rush daleko odszedł od swojej pierwszej oscarowej roli Davida Helfgotta (Blask), pianisty pogrążającego się w chorobie psychicznej. Tu jest właściwie kimś przeciwnym: terapeutą, przytomnym do bólu, złośliwym, kichającym na hierarchie i ceremonie, a przy tym człowiekiem w gruncie rzeczy ciepłym i dobrym.

No i tu mamy rolę muzyki. Po pierwsze, znana rzecz, że kiedy człowiek śpiewa, to się nie jąka (pamiętam, jak kiedyś dwaj koledzy z chóru, w którym śpiewałam, zgłosili się do kasy po jakieś pieniądze i kasjerka nie mogła uwierzyć, że są chórzystami, ponieważ mówiąc obaj zacinali się na potęgę); tu także kiedy przeklina, co daje przezabawne efekty. Poza tym, na samym początku Lionel zaskakuje Alberta każąc mu czytać z książki monolog Hamleta, podczas gdy na uszy wkłada mu słuchawki z grającą uwerturą do Wesela Figara. Jednocześnie nagrywa jego głos. W momencie nagrywania słyszymy muzykę, a potem, przy odtwarzaniu płyty okazuje się, że Albert czytając nie zająknął się ani razu.

Mozarta rozbrzmiewa jeszcze Koncert klarnetowy podczas rozmaitych ćwiczeń na rozluźnienie. Tym razem nie jest jasne, czy ta muzyka jest podkładem filmowym, czy znów odtwarza ją Lionel. W innym kluczowym momencie, wygłaszania słynnej mowy do mikrofonu radiowego, już jest jasne, że to podkład: brzmi Allegretto z VII Symfonii Beethovena (Rush jest w tej scenie niesamowity, spełniając wobec mówcy rolę przyjacielskiego dyrygenta; znakomite też jest, gdy uświadamia królowi, że odstępy między fragmentami zdań nadają wypowiadanemu tekstowi namaszczenia), a w samej końcówce filmu – środkowa część V Koncertu fortepianowego. Ale jest i muzyka oryginalna niejakiego Alexandre’a Desplata, która także otrzymała nominację do Oscara i właściwie spełnia warunek idealnej muzyki filmowej: jest tak neutralna, że praktycznie niesłyszalna. Wolę to co prawda to niż pretensjonalne ścieżki J.A.P.K., ale w gruncie rzeczy nie wiem, czy Oscar należy się jemu, czy Mozartowi i Beethovenowi…

I jeszcze jedno. Ojciec Alberta, Jerzy V, który sam regularnie wygłaszał orędzia radiowe do narodu, narzeka w pewnym momencie, że król musiał stać się aktorem. Trzeba jednak powiedzieć, że jego syn i tak miał szczęście, że nie istniała wówczas telewizja…

Tutaj wypowiadają się główni aktorzy: Helena Bonham Carter, Colin Firth i Geoffrey Rush. I jeszcze trailer.