Z opóźnieniem o Olimpiadzie
Z opóźnieniem, bo… no, wiadomo, dlaczego.
Na pierwszym w tym roku spektaklu z cyklu Opera Rara nie było zlotu blogowego (choć czytelnicy blogu i owszem, byli), nie wiem też, czy ktoś z Was podsłuchiwał transmisję Olimpiady Pergolesiego w wykonaniu Accademia Bizantina pod dyrekcją Ottavio Dantone. Ogólne wrażenie było takie: tym razem bez fajerwerków, ale przyjemnie. W sumie najlepsza z tego wszystkiego była orkiestra. Ale i śpiewanie też zdarzało się ładne.
Libretto Pietra Metastasia opiera się na Herodocie – tu możemy przeczytać więcej, jak również o tym, skąd się wziął ten spektakl. Fondazione Pergolesi Spontini rok temu na targach Midem w Cannes miała przepiękne stoisko (prawie obok naszego, więc wpadałam regularnie), gdzie częstowano czekoladkami „Pergolesi” i „Spontini” oraz pokazywano filmiki demonstrujące prześliczne barokowe sale teatralne z Jesi (miejsca urodzin Pergolesiego) i okolic, gdzie miały się odbywać koncerty i spektakle święcące rocznicę twórcy La serva padrona – bo zeszły rok był nie tylko chopinowski i schumannowski, ale pergolesiowski (300. urodziny). Bardzo żałowałam, że nie mogłam tam pojechać – na pewno było pięknie.
Soliści, których Dantone przywiózł tym razem, reprezentowali w większości niezłą średnią. Mnie osobiście najbardziej podobała się Mary-Ellen Nesi w roli Lycidasa; dwie panie śpiewały role męskie; druga, Yetzabel Arias Fernandez (Megakles), miała ładną barwę głosu, ale zbyt często była pod dźwiękiem. Główna heroina, Aristea (Roberta Mameli) miała piękną kieckę, ale głos niestety ostry jak żyleta. Monica Piccinini (Argene) była w porządku, ale trochę blada; Alessandra Visentin podobnie, ale raczej z akcentem na bladość. Dwóch panów, Mirko Guadagnini (Cleistenes) i Cyril Auvity (Amyntas), śpiewało przyzwoicie. Sala, jak widziałam, wzruszyła się i zerwała do owacji na stojąco; ja aż tak zachwycona nie byłam, ale wieczór był w sumie sympatyczny.
Trochę zabawnie mi się zresztą słuchało, bo wciąż miałam w tyle mózgu Pulcinellę Strawińskiego i perypetie z tym utworem związane. Fakt, że wielki Igor był przekonany, że opracowuje wyłącznie utwory autora Olimpiady, jest świadectwem narastającego przez pokolenia mitu przedwcześnie zmarłego geniusza (żył zaledwie 26 lat), który gdyby miał stworzyć wszystko to, co mu przypisywano, musiałby chyba pracować nad tym od niemowlęctwa. W Pulcinelli jest więc reprezentowany nie tylko Pergolesi, ale także mniej znani twórcy: Carlo Ignazio Monza, Domenico Gallo, Alessandro Parisotti, a także – o czym wspominałam tu kiedyś – Unico Wilhelm van Wassenaer. Jednak konwencja jest podobna. Rozmawiałyśmy w przerwie z koleżanką, że w gruncie rzeczy nie było trudno pisać te wszystkie opery, bo były reguły, pewien zamknięty zasób muzycznych gestów, i tylko pewna wyrazistość ich podania świadczy o prawdziwym talencie autora. Natomiast to, co Strawiński robił z tą muzyką, świadczy o jego geniuszu, ponieważ robił właściwie niewiele, a ta muzyka należy w pełni do obu twórców: tego, który napisał jej pierwowzór przed paroma wiekami, i tego, który zinterpretował ją po swojemu, przez przysmaczanie dysonansami, akcentami, zabawną, swoistą instrumentację, w sumie przymrużenie oka przez XX-wiecznego człowieka, który jakoś tę muzykę XVIII w. pokochał. Więc ja też słuchałam sobie tych kawałków podświadomie wyobrażając sobie, co by z tym zrobił Strawiński. No i oczywiście doczekałam się kawałka, który znalazł się również w Pulcinelli. A także w innym utworze Pergolesiego, bo on sam, jak to bywało wówczas w zwyczaju, stosował recykling. To jest ta aria; u Strawińskiego jest tutaj, w trzeciej minucie filmiku (tu nawet niewiele zmienił). W suicie orkiestrowej tego kawałka nie ma, jest tylko w balecie.
Komentarze
Przyznaję bez bicia, że Olimpiadę zupełnie przeoczyłem. Wiedziałem, że ma być, nawet przeszło mi przez głowę, by się wybrać na nią, zamiast brakującej Alcyny… Ale, jak przyszło co do czego, to się nie wybrałem, a o transmisji radiowej poinformowałem dzień po (choć Zn dostałem wysłany na czas, to ja odebrałem zbyt późno).
W klimacie przeoczenia wciąż: pobutka nie-olimpijska.
Słuchałam transmisji z „Olimpiady” i jakoś nie mogłam się wciągnąć. To się na chwilę zasłuchiwałam, to wypadałam zupełnie. Było raczej ładnie ale bez pazurków. A na końcu sobie pomyślałam, że Pergolesi popełnił mało spektakularny finał 😉
Intryguje mnie kwestia długości „Olimpiady”. Olga Pasiecznik wspominała o ponad pięciu godzinach w Innsbrucku, w Krakowie było ok. 2,5 h. Zastanawiam się, czy są różne wersje partytury, czy też Ottavio Dantone po prostu mocno ją poskracał. Próbowałam się dostać na stronie fundacji do komentarza krytycznego wydania, ale link nie działa.
Relacja z Innsbrucku: http://www.exacteditions.com/exact/browse/419/470/7907/2/48/0/
Dzień dobry,
wybaczcie, ale najpierw obowiązek.
Do kogoś, kto przysłał mi post podpisując się wtbp, a teraz pyta, czemu go nie wstawiłam na blog (z komentarzem, że na tej podstawie wyrabia sobie o mnie zdanie, „mogę się domyślić, jakie”). Motywy, dla których tego nie zrobiłam, wyłożyłam w sposób chyba aż nadto jasny w mailu, który parę dni temu wysłałam do Pana/-i (z tych paru zdań nie rozpoznałam płci autora). Rozumiem, że mail nie doszedł – a może podany adres był fałszywy? Tak czasem zdarza się z anonimami, już to zauważyłam.
Dla koniecznego wyjaśnienia: osoba ta wstrzeliła się w środku dyskusji na zupełnie inne tematy ze sprawą rodzinną pewnego muzyka, którego zresztą znam osobiście i cenię. Sprawa zresztą bardzo pozytywna i piękna, ale w końcu osobista i rodzinna. Nie mogę tu wyjawiać takich spraw nie wiedząc, czy ten człowiek by sobie tego życzył – to dotyczy jego rodziny, a nie autora/-ki postu.
Zdanie oczywiście może Pan/-i sobie wyrabiać o mnie, jakie chce. Ja wzajemnie też – dobrze?
Tak, ten finał Olimpiady rzeczywiście był jak nożem uciął. Happy endem dobrze jest się nacieszyć 😉
Sama jestem ciekawa, skąd takie różnice w czasie. Aż pomyślałam, że może to nie była Olimpiada Pergolesiego, ale przecież była. Może to tak jak z tym Berliozem – były dwie przerwy, i to dłuższe? Ale też chyba by to nie trwało tyle.
Czy ta Olimpiada to letnia, czy zimowa? (chyba zimowa, ale na wszelki wypadek wolę zapytać) 🙂
Teraz zimowa, ale Pergolesi nie określa 😉
Ale mam nadzieję, że nasi wygrali… 😆
Nasi wygrywają w damskiej jeździe na boazerii i męskim skakaniu na boazerii 🙂 W śpiewie to wychodzimy z grupy jednakoż bez nadzieji na półfinały…
No przyszedł Taruskin, te eseje z różnych czasopism, i tych bardziej dla ludu i tych bardziej dla nieludu. Podczytałem wczoraj w noc, ciekawe to jest. Np. duży artykuł o Strawińskim z Cambridge Companion to Stravinsky, którego nie doczytałem, bo mi tak zaczęło się we łbie gotować. Ale przeczytałem cały ostatni kawałek w ogóle o interpretacji muzyki, w którym Taruskin się odżegnuje pieczołowitości od wszelkich Ur- i innych tekstów muzycznych, mówi: wykonujcie CO chcecie, byle publiczności się podobało. Ta myśl pada w wielu innych esejach, np. o Horowitzu. Przykład jaskrawy: Taruskinowi lepiej się podoba radziecka „kanoniczna” wersja Borysa Godunowa niż taka, w której by się wiernie trzymano jednej z nich (chodzi np. o powtórzenie partii Jurodiwego). Miałbym takie delikatne pytanie, skąd publiczność (oprócz Taruskina) ma wiedzieć co jej się ma podobać? Mam też wrażenie, że samoistna wrażliwość muzyczna jest dość rzadka, w większości jest rozwijana przez naukę.
Człowiek ma ogromną erudycję, własne poglądy i je głośno i dobitnie wypowiada. Co prawda w wielu esejach się kłóci i odbrązawia, więc wychodzi jednostronnie. Można np. podejrzewać, że się czepia Strawińskiego. Ten antyhumanizm, wyzwolenie prymitywnych instynktów. Chyba to u Adorno pierwszy raz czytałem?? Ale gdzie indziej pisze, że on wielki. No bo jest 🙂 Chciałoby się jednak przeczytać, czemu on wielki. Kupię pewnie tę syntezę XX wieku…
Natomiast nieoczekiwaną wielką uciechę mi sprawił sposobem pisania. Nagle usłyszałem echa pisarstwa Bellowa (przy wszystkich różnicach między wybitnym pisarzem a zdolnym stylistą). Ta nie do końca angielska melodyka, te wtrącenia z jidysz… angielski jest wręcz gorączkowy u niego. Duża przyjemność.
Ha! To zaczynam rozumieć, czemu PMK go tak popiera. Bo też ma „ogromną erudycję i własne poglądy”, które „głośno i dobitnie wypowiada” 😉 😛
Też bym się zastanawiała, skąd on taki pewien, co aby się ma publiczności podobać. Organoleptycznie trzeba wszystko sprawdzać 🙂
Nasi wygrywają! Jak zwykle.
Mylisz się, Maciasku, wygrywają, nawet jak przegrywają.
Nie ma innej możliwości. 🙂
Przyjemnej niedzieli.
Za pozwoleniem, Pani Doroto : w erudycji to ja Taruskinowi nie podskoczę, choćbym wszedł na drabinę. Że o dorobku nawet nie wspomnę, bo to widać gołym okiem.
No stremitsa nada.
W kwestii podobania się, przecież on chyba nie dyktuje, co się „ma” publiczności podobać, tylko mówi, że się po to gra, żeby się podobało. Tak rozumiem streszczenie Tadeusza, bo tego tekstu chyba nie znam, albo zapomniałem.
PMK
Takie znalazłem, chyba ciekawe, zważywszy na temat i pierwszy przykład:
http://www.youtube.com/watch?v=v3rdqvJA0KU
Całość trwa dwie godziny, więc trzeba będzie siąść…
Dodam jeszcze, że ja Taruskina nie „popieram”, bo mu to na nic, tylko się dziwię, że umysł tej miary pozostaje nieznany polskim wydawcom, choć znaleźli oni fundusze na Dzieła Wszystkie Slavoja Zizka i Alaina Badiou…
No, ale we Francji jest podobnie…
PMK
Tak, tak on mówi, ów Taruskin (dobitnie i mniej pokrętnie stylistycznie) w wystąpieniu dla prawników. Ostatni tekst z „The Danger of Music”.
Grać tak, żeby się podobało.
Niezłych prawników miewają… Swoją drogą to to wystąpienie ma 17 stron druku książkowego. To jest skromnie licząc jakieś 1,5-2 godz gadania!
No powodów, dla którego Taruskina nie tłumaczą można znaleźć wiele. Po pierwsze, to „tylko” o muzyce. Kto to kupi? Ten Żyżek to o wszystkim potrafi (tak sobie go spolszczam), z równą swadą. Po drugie, cholernie to ciężkie by było do przetłumaczenia, styl, aluzje dość odległe co chwilę. Ja i tak pewnie zgubiłem wiele.
Taruskin ma pewną cechę, która wzbudza niejako moją nieufność. On błyskawicznie przechodzi od rozważań o muzyce do wniosków ideologicznych. Na podstawie chyba często luźnych asocjacji. Np. w tekście o Orffie: „what could better support the Nazi claim that the Germans … were the true heirs of Greco-Roman … culture than Orff’s animalistic settings of Greek and Latin poets? Did Orff intend precisely this? Was he a Nazi?”. ???
No, tu, przepraszam, ale ten przeskok logiczny jest nieco ryzykowny.
Miałam czas jak dotąd tylko na tytułowy esej „Text and Act” i tylko do niego się odnoszę. Odnajduję w nim myśli, które towarzyszą nam na festiwalu w Jarosławiu, gdzie zajmujemy się przede wszystkim muzyką średniowiecza i wczesnego renesansu i muzyką „bez wieku” czyli tradycyjną, przekazywaną w tradycji ustnej i nabierającą indywidualnych rysów wraz z każdym jej kolejnym „nosicielem”. Odbieram ten esej jako próbę uczulenia czytelnika na uwarunkowania w wykonawstwie i percepcji, które są późniejsze niż wykonywana muzyka, a z których często nawet wytrawni wykonawcy nie zdają sobie sprawy.
Bardzo trafiony jest przykład złudzenia, jakie wywołujemy w sobie i słuchaczu, wykonując ciągiem Mszę renesansową, która oryginalnie brzmiała w ramach liturgii, jej poszczególne części zatem były porozdzielane działaniami liturgicznymi, poprzeplatane jeszcze innymi śpiewami. W zupełnie innym świetle stawia to obecną tutaj celową powtarzalność schematów. Po kilkunastu minutach przerwy powrót znanego schematu pozwalał nawiązać do tego, co działo się wcześniej, dawał przyjemne odczucie, że oto brzmi coś znajomego. Przy wykonaniu Mszy w całości bez przerwy ta powtarzalność może nużyć. Całość w ten sposób blednie, a muzyka działa na słuchacza inaczej niż w pierwotnym kontekście. Taruskin proponuje poprzeplatanie części Mszy motetami tego samego kompozytora jako krok w stronę wykonania prawdziwszego historycznie (nadal nie odtwarzamy jednak pełnego kontekstu). A przede wszystkim przestrzega przed złudzeniem „historycznej prawdziwości” takich wykonań.
Taruskinów jest dwóch: „scholar” i publicysta. Oczywiście, publicysta żywi się u naukowca, a naukowiec korzysta z temperamentu publicysty, który się czasem narowi. Napewno nie jest nieomylny i napewno nie jest „niekontrowersyjny”, ale jak coś wie, to wie, a pisze i myśli tak, że rozkosz z nim obcować i czasem się pokłócić.
Czego się nie da powiedzieć o tamtych dwóch. A skutek niestety taki, że o operowych bredniach Zizka były w polskiej prasie obszerne artykuły, a Taruskina w polskim życiu intelektualnym nie ma.
Ale, jak powiadam, we francuskim też nie.
PMK
O Olimpiadzie napisałem już na swoim blogu. Nie będę się powtarzał, chętnych odsyłam tutaj:
http://pfg.blox.pl/2011/01/Opera-Rara-20-stycznia.html
Chciałem ten odnośnik już wstawić w sobotę, ale blog Pani Doroty nie działał.
pfg – witam i dziękuję za link 🙂
No, mody na dyżurnych intelektualistów są, były i będą. Przeczytałem Żyżka rozdział o Szostakowiczu i nic w głowie nie zostało, takie to było istotne.
Co do Taruskina: pełna zgoda.
Jest pewna pociecha: na różnych forach widzę, że wielu młodych ludzi czyta w obcych językach. A teraz tyle w Internecie tekstów… pewien młody a zapalony wielbiciel Wagnera w ciągu chyba miesiąca przeszedł przez bodajże 6 książek, w tym też i Adorna. Pociej go zmęczył 🙂
Z transmisji Olimpiady zapamiętam Pana Jacka Hawryluka, który tak się zakodował, aby przeczytać libretto, że nie zauważył wejścia muzyki kontynuując swój przekaz (przed drugim aktem). Przed trzecim zmieścił się „o włos” przed klawesynem…
Niestety nie jest to odosobnione zjawisko, wczoraj Mozart z Wiednia i znowu gadulstwo (w krótkiej niespodziewanej przerwie między 1 i 2 sceną aktu 2) nałożyło się na przekaz, czy tylko mnie to irytuje?
Bo takie wpadki są dość częste w PR 2 …
Sześć książek o Wagnerze! To już mu tylko sześćset zostało (tych ważniejszych…).
Wie Pan, jak to już gdzieś kiedyś warczałem: nie o to chodzi, że wydają takie śmiecie, bo ani to pierwsze, ani ostatnie. Ale że je wydają „zamiast”. Zamiast paru małych, poważnych książeczek o operze, choćby niezbędnika Dahlhausa o dramatach Wagnera, mamy – Państwo wybaczą, ale „odpowiednie dać rzeczy słowo” – pierdoły zadufanego ignoranta. Dahlhaus by został w polskiej bibiografii. Tamten gniot pójdzie za rok-dwa na przemiał, a wydawca będzie go wycierał z katalogu, wstydem zdjęty.
Ech.
PMK
Mówiąc o „zadufanym ignorancie” ma Pan na myśli Pocieja?
Slavoja Z. oczywiście. Mam nadzieję, że żadnych tu nie było wątpliwości.
Na miły Bóg, ludzie – Panie Piotrze – my tu nie jesteśmy po to, żeby obrażać ludzi! A fe. Cokolwiek by się myślało o kimś, można to wyrazić z klasą.
Pocieja prywatnie bardzo lubię, poczciwa to wielce dusza jako człowiek, natomiast jego pisanie jest dla mnie niestrawne. Największą dla mnie wadą jego książek jest zastępowanie treści własnymi wrażeniami, wyrażonymi językiem egzaltowanym. Fajnie, ale to jest dobre w literaturze, nie w monografiach czy pracach teoretycznych. Ale są tacy, co go lubią jako autora – niech im będzie na zdrowie.
Zizka nie czytałam i nie zamierzam, szkoda mi trochę czasu.
A tymczasem byłam sobie w Studiu Koncertowym na koncercie poświęconym kolejnym polskim utworom (czasem słusznie) zapomnianym. Dzielny Łukasz Borowicz uczynił z tego misję swego życia i faktycznie udaje mu się czasem coś fajnego odkryć. Dziś jednak zachwytów nie było. Uwertura C-dur Franciszka Lessla (współczesne prawykonanie) – bardzo porządnie napisany utwór, jednak zapomina się go natychmiast po wysłuchaniu. Z Wielkiej symfonii dramatycznej Józefa Brzowskiego pozostaje w pamięci nieco lepsza pierwsza część oraz scherzo złożone z mazura i krakowiaka, ogólnie to jest jednak gniocisko, choć warsztat też przyzwoity. Miał być jeszcze V Koncert skrzypcowy Bacewiczówny, czyli przynajmniej jeden utwór naprawdę dobry, ale skrzypaczka Joanna Kurkowicz zachorowała i zastąpił ją Bartosz Koziak w Koncercie C-dur Haydna, dając kontekst historyczny do pozostałych utworów. Niestety finał tak popędzili, że zamazali ze szczętem. Tak więc satysfakcja dzisiejsza połowiczna.
Ta część czytelników bloga (jak wyżej podpisana), która widziała Olimpiadę na żywo, doskonale rozumie, że transmisja nie mogło porwać, bo nie było widać, jakie ruchy ciałem wykonuje Licydas (Superbabka!), no i dyrygent 🙂 Ale orkiestra brzmiała niesamowicie i współcześnie bardzo. Najgorsze było to – i przepraszam za osobisty wtręt – że całkiem nieoczekiwanie po północy większa część orkiestry weszła do A. na Grodzkiej na szybkiego greckiego kebaba i z tego poczucia magiczności chwili (a pewniej z autyzmu) słowa o ich grze nie powiedziałam, czego żałowałam aż do Warszawy. Gdyby ktoś kiedyś ich spotkał, proszę powtórzyć, że słuchacze – nawet autystyczni – chcieli coś miłego przy tym kebabie powiedzieć.
Wątpię, żeby ktoś z nich czytał ten blog 😆 Chyba że Filip B. im doniesie 😉
Zapewniam, Pani Doroto, że w tym co pisałem ani słowa nie było o panu Bohdanie Pocieju, ani o jego pisarstwie. Czytam jeszcze raz i wydaje mi się to całkiem jasne.
Natomiast co do Zizka – wydaje mi się, że jeśli ktoś tu kogoś obraża, to on swoich Czytelników, bo mu się prostych faktów sprawdzić nie chciało. To jest pisanie niefrasobliwe i nieodpowiedzialne, ale za to z pretensjami do „prawdy objawionej”. Za co to tak znowu szanować?
PMK
Pobutka.
😀
http://www.rp.pl/artykul/598890_Komorka-przeszkadza-Otellowi.html
Sonet wymiata 🙂
Pod tym samym adresem co sonet: relacja filmowa z L’Olimpiade: http://www.youtube.com/watch?v=AaY2ELqymYU
Na premirze Trojan w pewnym momencie jeden z widzów siedzących przede mną wyjął telefon i zaczął przy nim manipulować, świecąc mi prosto w oczy. Moją uwagę mi to przeszkadza usiłował zbyć wzruszeniem ramion, ponieważ byłem nie ustępliwy w końcu wyszedł z sali. Po przerwie już sie nie pojawił.
Bardzo śliczny sonet. Sam bym chciał taki napisać. 🙂
Bobiczek skromny 😀
skoro PK taka jest, że nie lubi Żar-pticy, to dla równowagi dzisiaj na Mezzo (20:30)- Król Edyp, a potem Święta Wiosna (Święto Wiosny). Chyba, że woli inspiracje rapsodii węgierskich w S1 ..
Te inspiracje rapsodii węgierskich to mogą być ciekawe. Dopiero rano w Dwójce o tym koncercie usłyszałam. Nie wiem, czy będzie mi się chciało iść, bo coś mnie jakby łamie, już wczoraj niepotrzebnie tam pojechałam, można było tego samego wysłuchać przez radio…
To nie jest tak, lesiu, że nie lubię Żar-pticy, bardzo świetny kawałek, tylko nie za niego najbardziej Strawińskiego kocham 😀
Dzięki za miłe słowa – ale chyba najważniejsze to, co Gucio napisał. Aktor czy pianista z estrady nie może (choć spojrzenia, jakie czasem posyłają, Rany Boskie…), natomiast sąsiad może i powinien.
Póki oczywiście wszędzie nie zrobi się tego, o czym mówi dyrektor Englert : wygłuszy sygnał na sali. Czy ktoś z Dywanowiczów wie, ile taka inwestycja (skuteczna!) może kosztować?
PMK
Jest trochę tego w sieci, a rozrzut cenowy koszmarny, tu takie urządzenie:
http://www.kolter.pl/kategorie/Elektornika%20specjalna/Zag%C5%82uszanie%20pods%C5%82uch%C3%B3w/Zagluszacz_GSM_UMTS_2W
Urządzenia zagłuszające uniemożliwiają nawiązanie lub odebranie połączenia, lecz aparat wciąż działa (zdjęcia, gry i co tam jeszcze).
Chyba że się mylę.
Myślę, że ludzie są uzależnieni od esemsesów.
Czytają i nadają wiadomosci.
Mnie szczególnie rozpraszają skrzypiące o posadzkę buty „wędrownych” fotoreporterów – wysoki przeszywający dźwięk. Miałam kilka takich straconych koncertów (wszystkie w kościołach), w ogóle nie udało mi się skupić. Na te buty to nawet jeszcze urządzenia nie wynaleziono 🙁
Bazyliszkowego wzroka fotoreporterom, którzy próbują zignorować umówiony czas robienia zdjęć na koncercie, potrafi puścić MM. Widziałam kilka razy. Udają zwykle na początku, że w ogóle nie rozumieją, o co mu chodzi, ale on patrzy i patrzy tym „laserem”. Jeden fotograf kiedyś aż przysiadł z wrażenia na stopniu i znieruchomiał. Trafia mi do wyobraźni zdanie Leszka Możdżera, który czuje się w obecności fotoreporterów, jakby grał przy trzaskajacym ognisku.
Może i trzaskające ognisko, tylko że Możdżer myśli o sobie – stara się, żeby jemu fotograf nie przeszkadzał.
Pozostaje jeszcze kilkaset osób na sali, które też muszą „postarać się”, żeby nie wyjść na sfrustrowanych zgredów.
Kiedy zobaczy błysk lampy lub nawet sam aparat, Robert Fripp przerywa koncert i wychodzi z sali. Nie wraca.
Stosowanie zasady odpowiedzialności zbiorowej i odmawianie publiczności muzyki, dla której przyszła, wydaje mi się przesadne. Zrozumiałabym wyproszenie samozwańczego fotoreportera, ale zrywanie koncertu mi się nie podoba.
A Możdżer własnie mówi, że fotografowie mu przeszkadzają. Stara się za to być tolerancyjny dla „wybryków” akustycznych swojej publiczności. Według mnie to zdrowe podejście. Na koncercie zawsze mogą odezwać się jakieś przeszkadzajki, nie ma na to siły. Zakładanie z góry, że przez cały czas będzie cisza jak makiem zasiał, to prosta droga do frustracji. Zbyt wiele zależy tutaj od publiczności, a ta, jak wiadomo, bywa różna. Tutaj rzeczywiście najskuteczniejsza może okazać się guciowa zasada aktywnie ingerującego sąsiedztwa.
Nie wiem jak inni, ale mnie zwrócenie komuś uwagi tyle kosztuje, że później długo to przeżywam.
Koncert z głowy.
Raz mi się chyba zdarzyło.
A jak się zachować w czasie uroczystości wręczenia nagrody w szacownej uczelni, gdzie do sali senatu zaproszono wybitne w swojej dziedzinie osoby i zebrało się profesorskie grono, gdy za plecami siedzą mocno starsze już osoby bez przerwy gadające prawie na głos.
Chciałam nagrać wystąpienie zaproszonej i bardzo cenionej przeze mnie osoby, a tamtym się usta nie zamykały. Po co przyszli? I jak zwrócić uwagę? Znaczące odwracanie głowy nie zostało zauważone.
Problem w tym, że imprezę masz z głowy tak czy inaczej, czy zwrócisz uwagę czy nie.
Dlaczego ludzie kulturalni mają się czuć winni i zakłopotani zwróceniem uwagi debilowi, który zachowuje się tak, jakby był u siebie w domu?
Droga mt7, ale przecież te cha…., przepraszam, Pani Doroto : te niedelikatne osoby właśnie na to liczą! Każda przemoc-bez-jej-użycia na tym właśnie się zasadza, na szczeblu państwowym i koncertowym : na przekonaniu tyrana, że mu nikt nie podskoczy. Że my, zwracając uwagę, będziemy bardziej zażenowani, niż on powinien być robiąc to, co robi. Że się bardziej jego boimy, niż on nas.
Mnie się potem też ręce trzęsą, jakby się kto pytał.
PMK
Ale z procederem stania w drzwiach tramwaju i nieprzepuszczania wchodzących i wychodzących zacząłem się rozprawiać. Wychodząc, w miarę najmocjniej depczę delikwentowi po nogach i z szerokim uśmiechem mówię, „ops, najmocniej przepraszam”.
Ja teżto ciężko przeżywałem za pierwszym razem, ale ponieważ często zdarza mi sie być, zwłaszcza w miejscowej operze w towarzystwie rozgadanych młodych i nie tylko osób to sie uodporniłem i ostro reaguję na takie zachowanie. Szkoda że personel jest tak mało skuteczny w uciszaniu niesfornej widowni.
Ja też nie przeżywam tego, dostaję po prostu wścieklicy i daję do zrozumienia, co sądzę. Na szczęście zwykle siedzę daleko od kogoś, komu akurat komóra zadzwoni 😆
A raz – ha! zdarzyło się to i mnie. Na konkursie. W przerwie włączyłam i potem zapomniałam wyłączyć. Co za wiocha 😳
Ogólnie przejmuję się samopoczuciem swoim, nie chamów. Coś jak Gostek, tylko że przy tym zwykłem jeszcze pracować łokciami. Oczywiście inne są metody wobec młodzieńca w tramwaju, a inne wobec szacownego starca z komórką w filharmonii, jednak uważam, że cel uświęca środki. Jeden i drugi tak samo zastyga ze zdumieniem na pysku, więc pewnie nie czuje się komfortowo, gdyby to kogoś interesowało.
Zapomniałem dodać, że mówię to z pozycji 190 cm/105 kg, zwłaszcza w tramwaju to miewa znaczenie. 🙂
Przeżywam, ale i tak warczę albo gryzę. 😈
Ale od szeptania, szurania, szeleszczenia, esemesowania, itd. łatwiej mi wybaczyć niewyłączoną przez zapomnienie komórkę. Może dlatego, że też mi się kiedyś zdarzyło. 😉 Wprawdzie nie na koncercie, ale na pogrzebie. 😳
No, Wielki Wódz jest naprawdę Wielki 😆
Długi i gruby, nie wielki. 👿
😆
Znalazłam te „źródła lisztowskie”:
http://www.classicsonline.com/catalogue/product.aspx?pid=257289
To ten zespół dziś występuje w S-1. Można tu posłuchać po kawałeczku. Jeszcze nie wiem, czy mi się chce ruszać z domu na koncert, ale brzmi to obiecująco. W ogóle lubię węgierski folk.
To ja mogę zrobić 👿 nie Wielki Wódz. Mówi wszak ludowa mądrość, że łatwiej grube rozcienkować, niźli cienkie zgrubowaścić. 🙄
190 cm/105 – to jest argument! 😆
No, trudno zrobić z niedużego pieseczka wielkiego brytana 😀
tzw. ważki argument 😆
E, ważki to chyba trochę mniejsze i lżejsze są. 🙂
Ale za to czujne. 😎
Na koncert nie idę, lepiej przesiedzieć w domu. Ale już mam pewne pojęcie. Mam nadzieję, że będzie odtworzenie w Dwójce.
A propos Liszta: jednak Folle Journee w Warszawie też będzie pod znakiem Liszta (wiem, kto się ucieszy 😉 ). I w innym terminie: na przełomie września i października.
Pytał tu gucio, dlaczego kiedy był koncert SV i MM z Offenbachem, w programie napisano, że SV grała za darmo. To dlatego, że zrezygnowali. Bardzo im zależało, żeby zagrać z Minkowskim na koncercie dla młodzieży, a FN nie jest bardzo bogata, więc honorarium wziął tylko on, a orkiestra nie. Taki ładny gest tej leniwej orkiestry 😉
Wrzesień-październik może być chłodno, chyba że nie będzie namiotu.
Byłaby szkoda, bo w namiocie też było przyjemnie. 🙂
Pamiętam taki koncert w kościele w Bytomiu — Emma Kirkby i zespół. Amatorzy z aparatami wciąż chodzili po kościele, jacyś przechodnie z niemowlętami zerkali (za darmo…). Aż muzycy zagrozili, że nie będą grać. Pomogło. Na… parę minut.
Pamiętam też inną scenę — lekarz dostał telefon ze szpitala w sprawie własnego pacjenta po operacji. Odebrał i wyszedł do foyer. W przerwie mu się oberwało od znajomych:
— Panie doktorze, pan kompromituje naszą profesję!
Dziękuję! Jestem wzruszony pamięcią Kierownictwa o mojej może nie tak znów ważnej ale mimo wszystko nurtującej mnie wątpliwości.
Na stronie „Polityki” jest bardzo fajny filmik Jak się robi Paszporty „Polityki”. Wideo po lewej:
http://www.polityka.pl/paszportypolityki/1512358,1,znamy-juz-laureatow-paszportow-polityki-2010.read
Mnie najbardziej denerwuje ryk dzieci, bylam swiadkiem raz dzieciecia kopiacego, plujacego, wierzgajacego itp… takie rodzicielskie wychowanie.
Jakos w teatrze trafiam na spokoj. A czy ktos moze slyszal o nowo powstajacym Muzeum Emigracji w Gdyni?
I jeszcze jedna plotka, uslyszalam ze ponoc Pan Minister od kultury nie chcial byc od kultury tylko od spraw wojskowych??? Straszny brak kompetencji jest w tych ministerstwach az uszy sie trzesa.
Pozwolę się tu wpisać, nie znam niestety adresu mailowego. Pani Doroto, kiedyś dawno (wpis z 17 lutego 2009) zapytywała Pani o moje kabaretowe nagrania Podróży Zimowej ze słowami Barańczaka. Zrobiłem właśnie z jednej z nich taki amatorski filmik na youtube: http://www.youtube.com/watch?v=-ednux_oHU4
Pobutka.
Czego to w internecie nie piszą…
http://wiadomosci.gazeta.pl/Wiadomosci/1,80277,8997916,Hiszpanscy_lekarze__Chopin_cierpial_na_rzadka_odmiane.html
Czy ja dobrze słyszę ?
W PAK-owej pobutce Panom w recytatywach podgrywa klawesyn, a Servie – pianoforte ??
Posłucham jeszcze raz..
Na to wygląda 🙂
Ta wiadomość jest kompletem dopiero z komentarzami pod spodem 😆
Maciej Kaczka – dzięki za link. Rzeczywiście, w formie czarnego kabaretu ten Barańczak z Schubertem nabiera sensu 😉 Ciekawe, jak by się to podobało samemu Schubertowi 😆
O Chopinie ? – ależ proszę bardzo:
http://cjg.gazeta.pl/CJG_Lodz/1,104407,8998312,Chopin_byl_emo.html
Przeczytałem. Westchnąłem cicho „O Jezu” i udaje się do realizacji zadań statutowych 😉
O tak, pozostaje tylko westchnąć „O Jezu” nad ludzką głupotą… 🙁
Niestety, weszłam na blog p. Macieja Kaczki i dotarłam do „dowcipnego” hymnu „getta palaczy”. Ohydne. Z takich rzeczy, Panie Macieju, się nie żartuje. I bynajmniej nie mam tu na myśli rozterek palacza.
Jeśli chodzi o książki o Chopinie jako Frycku, to najlepszą książką jaką czytałam (a na pewno najpiękniejszą) jest „Cień jaskółki”. Wiadomo – Przybylski – klasa sama dla siebie.
No, to nie jest tylko o Chopinie jako Frycku, ale przede wszystkim o Chopinie jako Fryderyku 🙂
Oczywiście! Chciałam odróżnić Fryca od kompozytora i nie udało mi się 😳
No wiem. To jest o języku i myślach. Swawolny i błyskotliwy Frycek stał się wyrafinowanym i nostalgicznym Fryderykiem, w którym do końca odrobinka Frycka pozostała, ale los sprawił, że ta odrobinka stała się niewielka.
Ale dla pani Bruszewskiej to on i tak jest emo i koniec 😉 Tyle że może chodzi jej o kogoś innego, skoro nawet oczy mu zrobiła czarne? 😛
Niedługo urodziny Wolfganga Amadeusza M.:
http://www.polskieradio.pl/8/198/Artykul/302513,Tydzien-Mozartowski-w-Salzburgu
Pozdrawiam w czwartek, bo na uczelni z przyczyn arytmetycznych są w tym tygodniu dwa czwartki, wtorku za to ani jednego. Chociaż i to nie jest pewne – dwa piętra niżej usłyszałam przed chwilą: – Dlaczego my mamy wtorek, skoro wszyscy mają czwartek? 😉
Uprzedzam, że jeżeli ktoś będzie chciał zrobić film o mnie, przedstawiając mnie jako emu, to zagryzę bez litości! 👿
Beato, może macie jakąś zbędną sobotę? Odkupiłbym, jeśli niedrogo. 😉
Nie wiem, jak to się dzieje, ale sobót zawsze za mało 😉
Hi hi, pies w roli strusia 😆
Beato, a tak a propos, to będę w Poznaniu w niedzielę. Jeszcze tylko zaklepać jakiś hotelik i juszszsz.
A niedziele krótkie… 🙁
O, to pół Polski ma dzisiaj czwartek. Ja pozostałem we wtorku, żeby jutrzejsza środa nie nasunęła się na środę za tydzień.
Środa do kwadratu to gorsze niż półniedziela jako stan między nieistniejącą sobotą a realnym pracowitym poniedziałkiem.
Zaprzyjaźnione emu się zdziwiło, że jest strusiem. Zawsze było kazuarem?
No słusznie 😳 Ale to kuzyni 😉
Fryc nie miał szczęścia do kobiet, jak wielu artystów…
A kobiety nie miały cierpliwości do Fryca , jak wiele kobiet…
Od dziś będę sobie zmieniać kolor oczu na piwny dla podkreślenia mrocznego nastroju. Brawo Balbina Bruszewska.
Dziś to łatwo, można wstawić sobie kontaktówki 😉
Przeczytałam jeszcze raz. Wszystko we mnie buntuje się przeciw temu projektowi, ale może teraz tylko takie cuś może trafić do szerokiego odbiorcy?
Trzęsąca się kamera, amatorskie brudki na obrazie, Chopin „okocim” spojrzeniu, w sukience (zapewne?), Esterka, która źle gra na fortepianie i cierpi z tego powodu tak, że z tego cierpienia od razu gra lepiej. „Wiadomo, że im bardziej artysta cierpi, tym lepiej mu wszystko wychodzi (śmiech ).”
:cierpię:
I jeszcze trzeba do tego dodać trzy lata (zmarnowane) pracy wielu osób plus górę (zmarnowanych) pieniędzy.
Chopin przez sławę i wielkość stał się własnością powszechną. Niestety także przy okazji producentów wódki i Pani Balbiny. Cena popularności powie jeden. Drugi się będzie buntował. Mnie to dobija bo to jest bez smaku i bez sensu. To jest sztuka kłamstwa. Dandys to nie emo tak jak krowa to nie koń i kwita. Jak ktoś nie rozumie wielu XIX to niech poczyta a nie przerabia realia XIX wieczna na wspóczesny paździerz. [Przepraszam że to wkleiłem ale jak się na Dywanie człowiek wyżali lub podworuje mu lżej 🙂 ]
Mam ja tu w zanadrzu jedną pocieszkę:
http://www.youtube.com/watch?v=sx15rF_R_mI
Kierowniczko, cieszę się na niedzielę 🙂
Już się zabukowałam na Św. Marcinie. Którym pociągiem przyjadę, jeszcze nie wiem; nie będzie mi się chciało w tym Wrocławiu bardzo rano zrywać, zwłaszcza że w Cubusie są pyszne śniadanka 🙂 Ale jakoś w ciągu dnia dotrę.
Zrywanie się wcześnie pomiędzy operami jest niewskazane. Wie to każda primadonna 🙂 W każdym razie czas przed przedstawieniem mam, możemy coś spontanicznie przedsięwziąć, jak już Kierowniczka zawita do Pyrlandii.
No, są przecież esemesy 😀
AB ma w tym stejnłeju taką wypolerowaną klapę, że nie wiadomo, który z Alfredów gra…
(to nie jest nawiązanie do „Misia”)
Pani Doroto, dziękuję za obejrzenie i komentarz, mam nadzieję że Schubert nie przewraca się w grobie, w końcu pisał te cykle dla salonowej zabawy. Zwracam uwagę, że – to pierwszy taki przypadek – cały ten cykl wystawi Opera Krakowska lada dzień z A. Biegunem jako wykonawcą:
http://www.opera.krakow.pl/index.php?id=188&sid=124
Chyba byłoby mi bardzo trudno wysłuchać jakiejkolwiek przeróbki „Winterreise”. Jest dla mnie jak list od przyjaciela, który dotknął najgłębiej ukrytych warstw cierpienia i dzieli się ze mną tym doświadczeniem, choć dużo go to kosztuje. Stara się przy tym nie epatować cierpieniem, nie chce nim zarażać.
Przepraszam, będę jak zepsuta płyta, ale kiedy słyszę „Winterreise”, to mi się coś zapala.
Wysławiałem już kiedyś śpiewaka nazwiskiem Christian Gerhaher. Wczoraj, w konfrontacji, zrobił duże kuku konkurencji w pewnym sławnym cyklu pieśni. Jeżeli kto kocha te cykle Schuberta – a jak ich nie kochać – to bez Gerhahera się nie obędzie. Arte Nova je chyba jeszcze sprzedaje po nikczemnej cenie.
Kiedy ktoś go do Polski zaprosi z takim występem?
Ukłony
PMK
http://vodpod.com/watch/3154468-thomas-quatshoff-sings-schubert-winterreise-voyage-dhiver-gute-nacht
(Nauczona poprzednia dyskusja – tekst z tlumaczeniem ponizej)
http://www.gopera.com/lieder/translations/schubert_911.pdf
Tu mozna przesluchac, czesciowo, Christiana Gerharera
http://klassik.sonymusic.de/Christian-Gerhaher/Schubert-Winterreise-D-911/P/206850
Piotrze, czy to była Trybuna Krytyków? Jeśli tak, to bardzo jestem ciekawa, kto jeszcze „startował” 😉
Nic nie powiem, Beato, bo emisja dopiero w niedzielę o 14.00. FM idzie na internecie. I tak się wygadałem, będą baty… Ale facet jest po prostu imponujący.
To nie była Winterreise zresztą.
PMK
Niedziela o 14… pewnie już dojadę do Poznania 😉
Ups, no to pozostaje się podomyślać do niedzieli… No i trzymam kciuki za łagodny wymiar kary, w końcu to działanie w afekcie 😉
Te same cykle Sony/BMG sprzedaje dzisiaj drogo, choć na Arte Nova wciąż są (choć, jak mi się zdaje, cena podskoczyła – połapali się, co mają!). Nagrał je już kilka lat temu, a ponieważ śpiewa je ciągle (coraz lepiej, jak na to wskazywał paryski Schwanengesang w zeszłym roku i nowsze płyty), to pewnie za jakiś czas machnie to drugi raz.
Ale niechby go kto do Warszawy sprowadził…
PMK
A niechby – chciałabym go usłyszeć przede wszystkim na żywo. A jego Schumann bardzo godny polecenia? Widzę, że są dwie płyty. Dziwne, w „moim” niemieckim sklepie internetowym jego nagrania są tylko w formie dowloadów.
Za to w pewnym polskim sklepie internetowym Winterreise z 2008 roku w bardzo sympatycznej cenie 28 PLN…
O ile się orientuję, to jest ta sama Winterreise z 2001 roku co na Arte Nova, wznowiona pod luksusowym szyldem. Tak czy owak – brać.
Pobutka przedolimpijska?…
Był taki rysunek Antoniego Krauzego z lat 70-tych: artykuł w gazecie pt.”Śladem naszych interwencji. Od jutra dropsy we wszystkich sklepach”
http://lodz.gazeta.pl/lodz/1,35136,9002845,Corka_profesorki_asystentem_jednak_nie_bedzie__Na.html
W tejże Łodzi w programie festiwalu im. A.Rubinsteina (21-27.02)natknąłem się na określenie Jego jako „Maestro” (np. „wspomnienie o maestro Arturze Rubinsteinie”).
Po mojemu – „maestro” raczej dotyczy żyjących, do których w tej ładnej formie można się zwrócić, np : „wywiad z maestro Antonim…”, albo „Maestra, co Pan sądzi….”
Bo ja wiem? Rzeczywiście to słowo jest używane najczęściej w rozmowach z delikwentem jako coś w rodzaju tytułu. Ale chyba jak ktoś umiera, to nie traci waloru maestra?
Moi drodzy, muszę się wytłumaczyć, dlaczego Was trochę zaniedbuję. Otóż zajmuję się spisywaniem wywiadu i nie bardzo mam kiedy pomyśleć o nowym wpisie. Ale postaram się już niedługo, obiecuję 🙂
No to jeszcze o Łodzi:
http://lodz.gazeta.pl/lodz/1,35136,9003832,Jak_zamordowano_opere___list_prof__Miroslawa_Pietkiewicza.html
Jak się znudzicie to powiedzcie 🙂
PS Na „maestra” nie pójdę ale na innych in spe maestrów już tak 😉
W każdym razie rektorowi nie wierzę nic a nic – pewnie da tę posadę, tylko poczeka, aż sprawa przycichnie
W sprawie Christiana Gerhahera , po wysłuchaniu pieśni Schumanna do słów Eichendorffa:
Ten gość wyśpiewuje meandry niemieckiego romantyzmu. Nie słyszałam jak dotąd, żeby się komuś udało do tego stopnia oddać wieloznaczną i gęstniejącą ze zwrotki na zwrotkę aurę pieśni „Zwielicht”. Gerhaher potrafi wyrazić głosem, dykcją, że nic nie jest takie, na jakie wygląda. To już wyższa szkoła jazdy. Jestem pod wrażeniem.
Proponuje ogladanie opery przez komorke, jak cos to mozna skracac, przewinac do tylu czy jakos tak… dobrze ze muzyke dawna tacy ludzie zostawiaja w spokoju.
Pogrzebałem w swoich zbiorach płytowych i okazało sie że kiedyś na jakiejs wyprzedaży w media markcie kupiłem Grhahera z pieśniami Schumana za nędzne grosze i nawet dokładnie nie przsłuchałem (prawdę mówiąc skusiła mnie atrakcyjna cena) a tu taki szum wokół jego interpretacji. zaraz zabieram się za słuchanie. Cóż za pożytek zblogu…
Słucham. Rzeczywiście wyjątkowa interpretacja.Barwą i natężeniem głosu wyrażonych jest tyle emocji.
Tak, to piękne nagranie 🙂 Miałam zaszczyt je otrzymać od Pana Piotra 😀
Coraz bardziej zaczynam żałować, że nie chadzam do jakichś tam media marktów. Ktoś tu pisał, że w takim miejscu dorwał Wariacje na temat Diabellego Beethovena/Caine’a. Ostatnio widziałam w sklepie za ponad 60 PLN
Tam się rzeczywiście trafiają, a raczej trafiały (bo teraz jest ogólnie gorszy wybór nagrań w tego typu marketach). Udalo mi sie kupićtam dość sporo itersujących płyt po bardzo przystępnych cenach ( kilka oper z ORFEO, Boxy DGG z nagraniami z wczesnych lat 50-tych itp. za 50% lub mniej pierwotnej ceny).
Ja pisałem o Caine. Pisałem, że jakby były na vinylu to by nie było widać rowków 🙂
Uzupełnieni do PS z 10:16 chodziło mi o maestra barenboima – na niego nie idę (bariera cenowa i tzw. uvipowienia iwentu) ale na Korsantię, Koziaka Huangci, Zdanova i Indica pójść uważam, należy. Muszę też tego Gerhahera jakoś sobie zorganizaować (z Tuby na przenośny czy jakoś) – bardzo mnie to zafrapowało. Pan Piotr jest Wielki 🙂
Na Barenboima warto chodzić tylko wtedy, kiedy występuje w roli dyrygenta. Jako pianisty należy go unikać 👿
A u nas 6 lutego w S-1 będzie grał Kultyshev. Niestety, tylko Chopina. Wolałabym coś innego.
Moje doświadczenia z Barenboimem są jeszcze trochę inne, w pewnym sensie nawet jeszcze bardziej „radykalne” : jako dyrygent jest napewno OK, ale nie znam ani jednej jego interpretacji, która by naprawdę zostawiła na mnie jakiś głębszy ślad. Może za mało słucham Brucknera…
Jest natomiast jedna dziedzina, w której jest, moim zdaniem, rewelacyjny. Jako pianista – ale nie daj Boże nie sam. Kiedykolwiek wpadałem na niego jako na partnera w muzyce kameralnej (wszystko jedno, pieśni, sonaty, tria, co kto lubi), byłem zachwycony. Jakby obecność drugiej osoby wyzwalała w nim wszystko, co najlepsze.
On cierpi zdaje się na jedno przekleństwo, któremu nie każdy się oprze : na łatwość. Umie na pamięć cały repertuar światowy. Podobno obudzony o 3 nad ranem gra z pamięci 32 sonaty Beethovena, oba tomy WK i jeszcze Ring na dokładkę, gdzie może zacząć w byle jakim miejscu wedle numeru taktu. I tyle.
PMK
No i co z tego, jak gra byle jak.
Za to Tristana pod jego batutą, oglądanego w marcu zeszłego roku w Staatsoper w Berlinie, przeżywam do dziś.
Mnie najbardziej zafascynował Tristan z Bayreuth z 1951 roku pod dyrekcja Karajana z Ramonem Vinayem i Martą Moedl. Słyszałem kilka wagnerowskich nagrań pod Bareboimem i niestety żadne nie było porywające.
No, rzecz gustu oczywiście. Ja byłam zafascynowana. Oczywiście nie tylko dzięki Barenboimowi, ale i wspaniałej obsadzie.
Sprawdziłem to był rok 1952. Mam to nagranie także na winylach.
Ten Karajan napewno należy do super-czołówki, obok Reinera z 1936 roku z obowiązkowymi Flagstad i Melchiorem.
Ostatnio wydłubałem z prywatnych archiwów – nie wiem, czy to gdzieś krąży za pieniądze – nagranie z Bayreuth 1976, Carlos Kleiber, Ligendza, Wenkoff, najlepsza para, jaką tam miał no i jednak żywiec w odróżnieniu od nagrania studyjnego, które jest trochę sfabrykowane, a do tego Kollo to dla mnie jednak nie to. Ale to Bayureuth – fenomenalne.
Nadaliśmy to wtedy w Pr II, z Krysią Nawojską (jak czyta – to BUZI!).
PMK
Tak, było kiedyś radio. Jak kiedyś utwory były zapowiadane albo omawiane! A teraz, szkoda gadać…
Pobutka.
http://www.youtube.com/watch?v=IrCPa_3GI3M&feature=related
(2 czesci).
Spiewa rzeczywiscie wyjatkowo pieknie. Lekko, naturalnie i szczerze.
Co do wspomnianego przez Piotra Kamińskiego nagrania Tristana to krąży. Ostatnio pojawiły sie w Prestoclassical 14-sto płytowe boxy poświęcone poszczególnym wykonawcom lub gatunkom operowym w bardzo przystępnej cenie ca 32 euro. Kupiłem sobie bardzo interesujący zestaw z nagraniami live Scotto (m.in. świetny Napój miłosny). I tam jest box z operami Wagnera i właśnie w nim owo nagranie Tristana a oprócz tego coś co mnie od dawna frapowało t.j. Nagranie Rienziego z Wiednia z ok 60-tego roku ze Svanholmem, Ludwig, Schoflerem,Berry pod Kripsem. Wedługmnie to niesamowita interpretacja,szkoda że jest to wersja skrócona. Dawno temu kupiłem to na winylach, wtedy jeszcze radzieckiej Melodii. Chyba sie po rekomendacji Trisdtana przez Piotra skuszę na ten boxik.
Sugestia do Kierownictwa, przydała by sie opcja edytuj post. Bo po wysłaniu zauważa się trochę literówek, a brak możliwości korekty, chyba że ja o czymś nie wiem bo jestem mało oblatany w obsłudze tego diabelskiego urządzenia. Za błędy z góry przepraszam.
Wróciłem wieczorem z Hagenów w FN, a w Mezzo – Gala Mozart..
„Der Vogelfanger bin ich ja” – pięknie – nie – fantastycznie zaśpiewał nieznany mi, a bardzo kaleki (ręce, nogi) wykonawca…
Zapewnw był to zapewne Thomas Quasthoff jeden z najlepszych bwspółczesnych barytonów. Rzeczywiście śpiewa fantastycznie.
Dzień dobry,
mógł to być Quasthoff. Takie dziecko thalidomidu – jeśli tak, to na pewno on. Jako Papagena go nie słyszałam, ale rzeczywiście śpiewa przepięknie. I jest przemiłym facetem z poczuciem humoru – miałam okazję zetknąć się z nim w realu.
Jak tam Hagenowie, lesiu? Miałam nawet się wybrać, zresztą wahałam się między tym koncertem a projekcją dokumentu o Themersonach w Muranowie, ale skończyło się na przesiedzeniu w domu – wszystko mnie łamie od kilku dni, a jak chcę się przejechać w weekend tu i ówdzie, to raczej muszę być zdrowa. Dziś już prawie OK.
guciu, nie wiem, czy opcja edytuj post jest w ogóle w ŁotrPressie możliwa. Ja jako admin chętnie z niej korzystam 😉 Ale innym chyba pozostaje opcja przyjrzenia się jeszcze raz postowi przed wysłaniem 😛
Hagenowie… na 5tkę ! ale spodziewałem się (sądząc po nagraniach), że będzie na 6tkę..
Chyba największe wrażenie zrobił (na mnie) Szostakowicz (VIII, c).
Ale w stosunku do DS jestem chyba wogóle bezkrytyczny. Jeden z moich nieustająco ulubionych..
LvB 31 cis – porównuję mimowolnie to do starego nagrania kw. Amadeus. Tutaj odnosiłem wrażenie, że Hagenowie sa jakoś trochę zmęczeni..
Najbardziej podobał mi się drugi skrzypek – Reiner Schmidt – idealna intonacja, co u rodzinki nie było juz tak oczywiste..
Mozarta nie słuchałem uważnie, bo na widowni jakiejś pani wydawało się, że jest w kurhauzie w Davos, gdzie kaszlenie jest obowiązkiem..
Gucio:
te boksy to firma Bravissimo? Znośna jakość??
Lesiu, Quasthoff jest wlasnie w lince z 2011-01-25 o godz. 21:06 powyzej 🙂
Spiewa pieknie i w przyszlym miesiacu mam nadzieje uslyszec go na zywo.
Tadeusz:
Tak. Ja posiadam na razie tylko Scotto. Jakość nagrań jest jak to bywa w tego rodzaju wydawnictwach różna, od bardzo dobrej ( Napój…, Łucja…) do nędznej (Capuletti…) ale ogólnie akceptowalna. Scotto na ogół w świetnej formie. Według mnie bardzo interesująca edycja.
Quasthoffa spotkałam właśnie w Jerozolimie, lisku, ale już wiele lat temu. Wtedy, kiedy było prawykonanie Siedmiu bram Jerozolimy Pendereckiego w ramach Israel Festival – on śpiewał na tym festiwalu w mszy Schuberta. Poznała mnie z nim (dużo powiedziane 😆 ) Jadwiga Rappe, która też tam śpiewała, a znali się wcześniej i lubili.
Jak to już dawno było…
Prapremiera Siedmiu Bram byla w 1997-tym… A czy najblizszy konkurs im. Rubinsteina nie jest okazja do nastepnej wizyty ? 🙂
Hm, byłam też raz na konkursie Rubinsteina, jeszcze wcześniej – udało mi się to dlatego, że zabrałam się z orkiestrą Filharmonii Łódzkiej. Raz w historii tego konkursu się zdarzyło, że ta orkiestra akompaniowała finalistom. Potem to się już nie powtórzyło.
Właśnie zdałam sobie sprawę, że od czasu prapremiery Pendereckiego nie byłam już chyba w tym pięknym kraju. A to już teraz całkiem inny kraj. A już na pewno widziałam różnicę między tym, co zastałam w połowie lat 80., kiedy przyjechałam tam pierwszy raz, a tym, co zobaczyłam podczas ostatniego pobytu…
Właśnie spojrzałam na listę uczestników – trochę znajomych z Chopinowskiego 😉
http://www.arims.org.il/competition.php
O edytowaniu postów była kiedyś dyskusja i ogół stwierdził, że z literówkami jest zabawniej
Poza tym gdyby ktoś zaczął się cenzurować lub zmieniać myśli, kolejne posty stałyby się niezrozumiałe.
Morał: najpierw sprawdzaj, potem klikaj. Firefox natenprzykład podkreśla literówki jak Word.
Jak mnie grzecznie proszą, żeby coś poprawić, to równie grzecznie poprawiam 😀
Bardzo dziękuje za wyjasnienia, jestem całkowicie usatysfakcjonowany.
Rzeczywiście kilkoro znajomych 🙂 Zawodowi konkursowicze? Helenka chyba nie?
Chadzanie do Niedlaidiotów wymaga czasu i cierpliwości. Grzebanie po koszach wymaga czasu i cierpliwości, szansa znalezienia czegokolwiek niewielka.
Teraz zresztą MM wydaje się ograniczać bardzo sprzedaż CD, za to zaczęli sprzedawać książki 😯
A co, uznali, że CD już są dla idiotów? 😯
Helenka też zawodowa 😉 W Warszawie była przecież już pięć lat wcześniej. A w ogóle pouczające jest postudiowanie wyników konkursów z poprzednich lat na tej lince:
http://www.alink-argerich.org/
Oczywiście jak się ma czas 😉
Widocznie druk na papierze, jako nośnik, nie starzeje się tak prędko, jak cyfrowe wynalazki 🙄
Hy hy, to jest prorocze stwierdzenie 👿
Sprzedaż CD spada. Dzieci się przechwalają nie ile mają płyt, tylko ile mają utworów na ajpodzie.
Jak zepsuta, nomen omen płyta będę powtarzał. Jedyna droga to sprzedaż bezstratnych plików (nie mp3!) przez internet.
Helenka ma w takim razie albo zacięcie masochistyczne, albo lubi tę adrenalinę, co jej się wydziela w dużym nadmiarze. Trema ją zjadała, jak jakiego konkursowego świerszczyka. Kto by pomyślał, że to zawodowiec 🙄
To na kiedy szykować te placki kartoflane i polewkę z kwaśnej śmietany, proszę Kierownictwa?
Kochana, placki kartoflane mniam mniam, ale nie mam pojęcia, czy tym razem dam radę się stawić, bo przyjadę pewnie w okolicach 14., nie wiem jeszcze, jak się umówimy z Beatą, a spektakl już o 18! Ale zobaczymy. W każdym razie wielkie dzięki! 😀
@Lisku, bardzo dziękuję, tak, to oczywiście on (On) – przepraszam, jakoś wcześniej linka mi się zadziała …
Gdzież to Onego będzie można posłuchać ?
@Gostku, będę Cie prosić byś mnie wprowadził w arkana nabywania plików. Na razie zamówiłem Quasthoffa i Gerhahera – tradycyjnie (czyli – zgodnie z nową nomenklaturą – jak dla idiotów).
Tylko kiedy, Kierowniczko; data, bo jeszcze dasz radę, przyjdziesz, a u mnie jakiś zewłok źwierza na talerzu. Te placki to na cześć! Więc muszę wiedzieć kiedy.
Proszę uprzejmie.
Wymagane posiadanie karty kredytowej.
Pliki na pewno sprzedają: Deutsche Grammophon, Hyperion i Chandos.
Niektóre wytwórnie sprzedają płyty w formie plików bezstratnych albo mp3 (trochę taniej). Problem w tym, że np. DGG sprzedaje pliki bezstratne w cenie tradycyjnego CD, co dla mnie jest oszustwem (odpada im koszt druku, nośnika, składowania, transportu).
Musisz się zarejestrować/ zalogować na stronie danej wytwórni, kliknąć w daną płytę, potem wpisać numer karty kredytowej i zatwierdzić płatność.
Wtedy zostanie Ci udostępniony link do ściągnięcia plików.
Np. tu:
http://www.hyperion-records.co.uk/
Przy „This month’s new releases” trzeba kliknąć na „Show download options”.
Wtedy przy każdej płycie się pokażą dwa guziczki: „FLAC” i mp3″, razem z ceną.
Klikając któryś z tych guziczków powoduje dodanie tej płyty do koszyka.
Potem płacimy i ściągamy.
Pliki FLAC można odtworzyć w Winampie (ale nie w Mediaplayerze!) lub wypalić na płycie za pomocą np. CD Burner XP.
Tu:
http://www.deutschegrammophon.com/cat/single?PRODUCT_NR=4776606
po prawej stronie opcje kupna w różnych formatach, ale co dalej nie wiem, bo od DGG nie kupowałem, bo drogo, więc wolę tradycyjną płytę.
Tu:
http://www.theclassicalshop.net/Details.aspx?CatalogueNumber=CHAN%205086
Sprzedają Chandos i inne płyty też. Tu można kupić również pliki w jakości wyższej niż standardowe CD, ale to już jest dla fanatyków.
PK – uprzejmie proszę o udostępnienie mojego adresu lesiowi, coby nie zaśmiecać Dywanu.
Polecam Foobar2000 – odtwarza wszytko APE, FLAC,MP3, AAC, OGG itd
http://www.foobar2000.org/
On też ma skrót do wypalania.
Obawiam się, Gostku, że to już dzisiaj propozycja „too little, too late”. Żywioł internetowej dostępności i bezpłatności (cokolwiek o tym myślimy z przyczyn prawnych, moralnych, ekonomicznych itd.), że już nawet nie wspomnę o powielaniu wszystkiego w nieskończoność, jest już nie do opanowania. Dżinn nie da się z powrotem zapędzić do butelki.
Moim zdaniem jedynym praktycznym rozwiązaniem jest tzw. licencja globalna i ściąganie pieniędzy tam, gdzie są: u prowajderów. Im prędzej, tym lepiej, bo jutro grozi nam powszechny i bezpłatny dostęp do internetu – i szlus. Szukaj wiatru w polu.
Czasy nagrań mogą się skończyć bezpowrotnie, chyba jako – to już dzisiaj występuje – wizytówka promocyjna artysty, który znów zarabiać będzie wyłącznie na żywych występach. Których nagrania będą potem i tak krążyć, jak już dzisiaj krążą.
Glenn Gould w grobie się przewraca.
Co do Bravissimo : bardzo godny polecenia jest box z operami rosyjskimi. Lepszy Sadko istnieje (Gołowanow, Niebolsin), Borys byłby lepszy z Reizenem (reszta jest ta sama…), ale w sumie to znakomity zestaw. Oczywiście, trzeba wiedzieć, że Dama z Samosudem nie brzmi jak SACD…
PMK
To piękne nagranie „Damy Pikowej” z Samosudem – za darmo w ramach wspierania kultury rosyjskiej do pobrania (mp3 192 kbps) jak i inne nagrania niechronione juz prawamai autorskimi tu : http://www.belcanto.ru/
Ja się bardzo polubiłem z VUPlayerem, którego polecił kiedyś jakiś Dywanowicz. Też umie wszystko (czasami trzeba mu tylko wetknąć „lame” do mp3), nawet płyty rippuje i konwertuje od ręki. Ale nie wypala.
Ilość bezpłatnych, świetnych programów audio i wideo też zresztą przemawia za moją obawą, że weszliśmy w nowe czasy, wbrew proroctwu Goulda – czy też może w zupełnie innej konfiguracji, niż ta, którą wymyślił. Słuchacz nie jest 1:1 z muzykiem, ale jest odtąd sam sobie… producentem nagrań.
PMK
Foobar owszem, też jest dobrym narzędziem.
Poniekąd prawda – too little, too late, ale myślę (mam nadzieję), że gdyby nagrania stare (powiedzmy sprzed co najmniej 30-40 lat) były udostępniane za „symboliczną złotówkę”, to na pewno znajdą się amatorzy ściągnięcia pliku z legalnego źródła z ładną poligrafią w formie PDF niż bawienie się w torrenty szmorenty.
Dzięki Maciasie – no i macie Państwo, obroń się tu przed wariatami!
Przypominam, że Samosudów jest dwóch: wersja „filmowa” 1937 (Chanajew, Dzierżyńska, Obuchowa, Seliwanow, Baturin, Pietrowa) i „studyjna” 1942 (Chanajew, Dzierżyńska, Maksakowa, Norcow, Baturin, Złatogorowa – ta jest na Bravissimo i na witrynie .ru). Daty niepewne…
PMK
Czy to przypadkiem nie ja polecałem VU Playera? Też go używam, ale nie wspomniałem o nim, bo faktycznie nie potrafi wypalać.
Kilka razy mi się ostatnio przytrafiło, kiedy chciałam kupić płyty w formie plików, że mnie informowano o „geograficznych ograniczeniach sprzedaży”. Frustrujące 🙁
Piotrze Rene Jacobsowi oberwało się dziś w Salzburger Nachrichten za „autorski” „Czarodziejski flet” zagrany w ramach Mozartwoche. Austriacka dusza się zagotowała 😉
Foobar rippuje do dowolnie wybranego formatu i bitrate (choć ja używam tylko FLAC), można do niego ściągać setki przepracowanych przez internautów ustawień equalizerów z czego jest pożytek gdy się ma jakąś lepsza kartę dźwiękową oczywiście.
O freekonomii w ostatnim „niezbędniku inteligenta” jest dobry artykuł. Z niego wynika też rzecz w sumie nie najgorsza – muzycy znów zarabiają więcej na koncertach i żywych wykonaniach niż na płytach. Jakaś wersja przyszłości to płyta w wersji standard dostępna w sieci za darmo a w wersji ulepszonej o dodatki (gadżety, książeczki itd). Już DG ma swoje „radio” internetowe (to nie jest radio bo można wybrać płytę z zestawu i słuchać w dowolnej kolejności, zestawy zmieniają się co jakiś miesiąc) w którym wielu płyt sprzed roku można słuchać w niezłym bitrate (wydaje mi się 128 kbps albo lepiej) – to pozwala dokonać wyboru bardziej świadomego przy zakupie plików bezstratnych lub CD. Piękna jest ta niesłychana dostępność i wybór. Bo można i za nieduży pieniądz kupić vinyla w dobrym stanie z lat 70-tych i sobie go posłuchać i ściągnąć muzykę z sieci i kupić CD. A okoliczności ekonomiczne zachęcają artystów do koncertowania. Tego drzewiej nie bywało.
Torrent jest bee i do tego nielegalny i może być groźny. Groźniejsze dla artystów i wytwórni są portale do dzielenia się plikami – nie do upilnowania. Jeśli z takiego portalu można wyssać nawet muzykę Frederica Rzewskiego – to znaczy że ktoś tam jego muzykę wrzucił a takich pasjonatów to nie ma aż tak wielu. A oryginalna płyta z Nonesuch kosztowałaby w Polsce (gdyby była w dystrybucji) coś ze 70 zł…
Ograniczenia geograficzne w kupowaniu plików to mi podśmiardują jakimś itunes…
No i proszę, Beato…
Nie wiem, co mnie w tym nagraniu bardziej wkurza: narcystyczna maniera i manipulacja, czy – na tym samym, narcystycznym podłożu – bezwstydne, intelektualne oszustwo, jakie temu przyświeca. Chyba powolny odlot, niestety.
PMK
O dżizas, nic nie rozumiem. A najwyższy czas by było…
Ta skorupa pęknie już niedługo, Maciasie, bo firmy siedzą na wolnych od praw skarbach kultury – jak przed wojną Miriam na Norwidzie. Żebyż to jeszcze wiedziały co mają i wznawiały.
PMK
Łajza. To oczywiście nie do PMK 🙂
Skorupa poniekąd już pękła.
Poczynania Naxosa „Historical” z nagraniami z lat pięćdziesiątych są troszkę szemrane (zabawa okresem obowiązywania praw autorskich w USA i w Europie).
Piotrze, akurat ten recenzent chyba kupił w całości komentarz Jacobsa, a nagranie mu się podobało: „belebend, erhellend, im Wesentlichen packend überzeugend”. Rozczarowało go to, co usłyszał na żywo w wykonaniu koncertowym. Bladość.
Recenzja z Salzburger Nachrichten, na zdjęciu NIE Rene Jacobs 😉
Gostku, to akurat były różne zagraniczne księgarnie internetowe, nie iTunes. Np. Niemiecki amazon sprzedaje mp3 na razie tylko klientom w Niemczech, Austrii i Szwajcarii, podobno ma się to za jakiś czas zmienić. No to poprosiłam znajomego z Niemiec i mam…
Na zdjęciu to przecież wiemy, kto jest 😉
Tak, faktycznie – amazon też jakieś utrudnienia robi.
Do posłuchania: PMK o „Czarodziejskim flecie” Rene Jacobsa
Uniesiony entuzjazmem dla nagrania krytyk nie zauważył, że owa „wienerische Sklavenszene” – to jeden z wielu kawałków (tekstu i muzyki) dopisanych przez Jacobsa… Jacobs zresztą przyznaje się do tego.
Absurd polega na tym, że w nagraniu – przeznaczonym dla słuchaczy międzynarodowych, którzy w swej większości przecież nie rozumieją niemieckich dialogów – tekst idzie w über-całości, za to w wykonaniu koncertowym w mieście mówiącym po niemiecku – się go skraca… No ale kto by się tam logiki doszukiwał.
PMK
Muzyki? 😯 A cóż on był uprzejmy tam dopisać? Jakiegoś innego Mozarta czy twórczość własną?
„Music by Rene Jacobs based on original ideas by W.A.M.”
Obawiam się, że nikt się niczego doszukiwał nie będzie. Ten krytyk wyraźnie uznaje to nagranie za referencyjne (i chyba przesłuchał nie raz), skoro tak uwiera go w dramaturgii całości brak sceny dopisanej przez Jacobsa.
No a jeśli dla kogoś będzie to jego pierwszy „Czarodziejski flet”, to po pierwsze stwierdzi, że to strasznie nudne (no bo z ilością tego gadania to gruba przesada, nawet jak się rozumie po niemiecku…), a po drugie zapamięta tę „oryginalną i odświeżoną” strukturę utworu jako właściwą 🙁 Chciałabym się mylić.
Czy w Flecie z Harnoncourtem pokazanym onegdaj w TVP Kultura gadania było tyle ile trzeba, czy też coś dodawali?
Wpisał akordy i inne efekty muzyczne tam, gdzie wspomina o nich Schikaneder w libretcie – choć Mozart tam właśnie niczego nie skomponował (czyli miał pewnie jakieś powody…), przede wszystkim zaś… podkłada akompaniament (pianoforte) pod dialogi mówione, wedle wzoru opisanego przez Gostka.
Spanikowany (transmisją z Aix, gdzie to było) pobiegłem przesłuchiwać na tę okoliczność miejscowych „scholarów”, którzy na tym zęby zjedli, żeby się upewnić, czy istnieje tu może jakieś „zaświadczenie” historyczno-wykonawcze, o którym mi nic nie było wiadomo. Otóż nie istnieje – co zresztą Jacobs sam w końcu przyznaje w komentarzu. Już mu bujanie tempami nie wystarcza.
To samo wyczyniali inni panowie, ale dotąd raczej reżyserowie, nie muzycy. Co Jarzyna dopisał Mozartowi, wiadomo, ale Konwitschny dopisywał Czajkowskiemu kawałki w Onieginie, Marthaler Mozartowi w Figarze i w ogóle zaczyna się to robić nowy sport.
Nie widziałem tego Harnoncourta, więc nie wiem, jak tam było z dialogami. W nagraniu płytowym (podobnie jak w… Zemście nietoperza!!!) zaangażował na miejsce dialogów jakąś lektorkę, co streszcza…
Co by tu jeszcze…?
Z tego wynika, że w pogoni za oryginalnością i innością teraz zaczynają uzupełniać to, czego w domyśle brakuje w partyturze.
Najpierw były wersje oryginalne, potem były „pierwsze wersje oryginalne” – jakieś wygrzebane wcześniejsze drafty dzieł, teraz to.
Nie wystarczy sprzedać kolejnego wykonania, które będzie takie samo jak pozostałe. Trzeba coś zmienić.
To mi przypomina wydawanie płyt z muzyką rozrywkową. W kolejnych reedycjach znajdują się jakieś bonusy, nie wydane wcześniej wersje utworów etc. – wszystko, by zachęcić słuchacza/ kolekcjonera do kupienia tego samego kotleta, tyle że posypanego trochę inną przyprawą.
A jeśli ktoś usłyszy ten Flet jako pierwszy… cóż. Marketing zadanie wykonał, egzemplarz sprzedany. Do widzenia, dziękujemy bardzo.
Obawiam się, że diagnoza Gostka jest w 100% słuszna. I wiąże się z tym, co powyżej. Kiedy 55 lat temu DG nagrała Flet Fricsaya – to sprzedawała potem to nagranie przez 50 lat. Teraz i tak firmy wiedzą, że za 50 lat nie będzie ich, nagrań płytowych, kto wie : może nawet śpiewaków, dyrygentów i słuchaczy? (To ostatnie to już nie ja, to oni w umysłach swoich bezdennych). To „co ja sie bede”, jak hoplita okrakiem na koniu trojańskim na pewnym rysunku.
PK
O, ile postów!
Wracam do boksów: na ten rosyjski też zwróciłem uwagę. Z Rejzenem już mam wersję, a Pirogowa nie słyszałem. Rejzen niesłychanie arystokratyczny, Szalapin jakoś histerycznie przy nim wypada. A jeszcze przyszła Chowańszczyzna z Rejzenem… z Naxos oczywiście. Mają bardzo dobre rekonstrukcje (i za to się płaci).
Innymi słowy to wracamy do sytuacji sprzed wieku XX, kiedy muzyk robił to co ma robić, muzykował przed publicznością. Nie wiem, czy muzyce tzw. poważnej mechaniczne odtwarzanie dużo dało, na pewno zdławiło muzykę współczesną. Niedługo może będziemy postrzegać wiek XX jako takie ugięcie w normalności…
Naxos wykorzystuje to, że lokalne prawa autorskie nie są dostosowane do globalnych firm. Trudno to nazwać manipulacją, raczej nie przejmowaniem się próbami narzucenia USA swoich lokalnych rozwiązań globalnie. I mają rację wg mnie. Już wystarczy jedyna słuszna muzyka rozrywkowa i jedyne słuszne kino. Amerykańskie, rzecz jasna.
Inni też tak robią: na stronach australijskich są za darmo teksty książek objętych nadal prawami autorskimi gdzie indziej, np. w USA, bo mają okres obowiązywania prawa krótszy. Ich prawo amerykańskie nie obowiązuje, czemu mają tak nie robić?
Pan Piotr optymista: firmy to i siedzą na nagraniach do których prawa wygasły, ale kto tam wejdzie, poszuka i wydrze od nich? Prawo własności do nośnika mają…
Ugięcie – ale z jedną poprawką: przecież muzyka nagrywana nie zniknie, tylko się przepoczwarzy i „zdematerializuje”, bo nagrywać nie przestaniemy.
Oczywiście, że mechaniczne odtwarzanie muzyce coś dało: dzięki płytom nasz repertuar rozszerzył się niewiarygodnie. Zawsze warto przypomnieć, że kiedy 54 lata temu Decca zabrała się za nagrywanie Pierścienia z Soltim, Walter Legge pukał się w głowę. Dzisiaj Pierścieni jest na płytach parę tuzinów, studyjnych i żywców, a samo dzieło należy do „oper popularnych”… że nie wspomnę o Trojanach!
Właśnie powstało nagranie ostatniej nienagranej dotąd opery Lully’ego, Bellerofona. Kiedy 25 lat temu Christie wystawiał w Paryżu Atysa – była, jeśli dobrze pamiętam, tylko Alcesta Malgoire’a i chyba jeszcze pierwsza Armida Herreweghe’a. To znaczy, że te całe kontynenty muzyczne zostały nam przywrócone – właśnie przez płyty. Przykłady można mnożyć.
Nie mam w związku z tym żadnej pewności, czy to płyta zdławiła muzykę współczesną – nie widzę, jakim sposobem.
Ale niewykluczone, że jestem optymistą. Od pewnego czasu próbuje się za wszelką cenę przedłużyć okres „ochronny” dla nagrań, bo zbliża się godzina, gdy płyty Beatlesów z niego wypadną. Są zaawansowane manewry w Parlamencie Europejskim, a Amerykanie pchają „ustawę disneyowską”, żeby chronić starsze filmy. Nie wiem, co się z tym dzieje w tej chwili, ale zagrożenie istnieje. Dlatego należy czym prędzej wykupywać tanie wznowienia starszych nagrań, takich jak pierwsza Chowańszczyna Reizena (druga też krąży, z Niebolsinem), bo skoro przeszła we Francji ustawa żądająca, żeby oskarżony dowiódł swojej niewinności (w kwestii nielegalnego ładowania z netu), może przejść ustawa działająca wstecz.
Obie dotyczą tego samego, to znaczy praw pośredników do dzieł stworzonych przez kogo innego.
PK
Mysle ze mechaniczne odtwarzanie dało muzyce coś jeszcze – ogromnie poszerzylo kolo sluchaczy.
Wracając jeszcze do „zwiększenia popularności koncertów” ze względu na większe zarobki itd.
Bardzo mi miło, tylko jeśli na interesujący mnie koncert z rodziną muszę wydać 700 zł, to jest to koszt w scenariuszu pesymistycznym dziesięciu płyt CD, które zostają ze mną na zawsze. W optymistycznym to ze 30 bym wygrzebał.
Na koncercie natomiast gwiazda może mieć katar, dyrygentowi żona zrobiła przedwczoraj awanturę i jeszcze dochodzi do siebie, koncermistrz ma kaca bo wczoraj było „Jadwigi”, słuchacz obok esemesuje przez cały koncert etc. etc.
A ja stałem się właśnie posiadaczem nagrania Myto Die Meistersinger… z opery monachijskiej z 1949 roku pod Jochumem z Hotterem, Treptowem, Klarweinem. Na razie zostało wylicytowane za śmieszną cenę ca. 40 PLN więc będę je miał za parę dni. Mam nadzieje że nie przepłaciłem. Sądząc po wykonawcach powinno byc pięknie.
Tez robie oczywiscie takie kalkulacje. Ale muzyka na zywo to po prostu cos innego, choc mozna sobie na to pozwolic o wiele rzadziej. I to nie tylko atmosfera koncertu, tylko sam dzwiek. Moze mi sie wydaje, ale mam wrazenie ze zadne nagranie nie oddaje go dokladnie , a juz napewno nie nagranie digitalne. Dla mnie to jest najwyrazniejsze w skrzypcach, moze dlatego ze maja taki zlozony dzwiek jesli chodzi o czestotliwosci. Wiem ze kiedy slyszalam Perlmana na koncercie pierwszy raz, bylam zdumiona – zadne nagranie nie przygotowalo mnie na taki dzwiek.
Co to znaczy że mój komentarz czeka na akceptację? Czyżby cenzura?
A ja nawet czasami mam potrzebę przez chwilę poudawać, że nagrania w ogóle nie istnieją, np. przed ważnymi dla mnie koncertami. Taki (niedługi) post dla odświeżenia zmysłu słuchu. Raz dzięki temu miałam doświadczenie, które „cofnęło mnie” w pewnym sensie o kilkaset lat w historii muzyki. Po ok. tygodniu bez muzyki pojechałam posłuchać chorału gregoriańskiego. Znajomi śpiewali około godziny jednogłosowo, kilku panów o słusznych głosach. I po tej godzinnej dawce monodii, która wciągnęła mnie bez reszty, na koniec zaśpiewali utwór na dwa głosy. Wywołał u mnie wrażenie ogromnego bogactwa, ba przepychu nawet – dwa głosy! 😆
Oj! To pewnie z powodu braku kropki w adresie? Pszepraszam za niecne przypuszczenia!
Oczywiście że tak – w końcu na żywo jedynym przetwornikiem analogowo-analogowym jest nasz mózg.
Pomijając wady akustyki sali, żaden sprzęt za 300 000 zł nie zastąpi Perlmana na żywo – choć niektórzy by polemizowali 😛
Tylko jak piszę – na koncercie – zwłaszcza w, za przeproszeniem, dzisiejszych czasach jest tyle rzeczy, które rozpraszają człowieka, że nawet jeśli muzycy grają bardzo dobrze, to i tak ktoś może mi tę przyjemność popsuć.
Beato, ale w jakich warunkach tego słuchałaś? Na sali z tysiącem rozproszonych, zmęczonych osób?
Są oczywiście koncerty przejmujące – chociażby koncert koncert muzyki Andrzeja Czajkowskiego parę miesięcy temu. Tam właściwwie nikt nie pisnął. To niestety coraz częściej wyjątek niż reguła.
A ja stałem się właśnie posiadaczem nagrania Myto Die Meistersinger… z Opery Monachijskiej z 1949 roku pod Jochumem z Hotterem jako Sachsem, Treptowem jako Walterem.
Na razie wylicytowałem na allegro za śmieszną cenę ca. 40 PLN.
Mam nadzieję że nie przepłaciłem. Sądząc po nazwiskach powinno byc pięknie.
Dla mnie koncert ulubionego artysty na żywo jest wart więcej niż wszystkie nagrania razem wzięte. Gdyby rozpiąć skalę między „obsesjona(ka) muzyki na żywo” a „audiofil(ka)” byłabym zdecydowaną „obsesjonatką”, lokującą się blisko skraju skali 😉 Lubię te wszystkie smaczki, zaskoczenia (no może oprócz odwołania koncertu…), ten nieprzewidywalny nurt życia. Pewnie że czasem mnie rozstroją skrzypiące buty fotoreportera czy uciążliwy sąsiad, ale stosunkowo łatwo przechodzę nad tym potem do porządku dziennego. Obserwowanie narodzin muzyki „tu i teraz” i smak jej ulotności rekompensują mi wszystkie niedogodności 🙂
Gostku, tak właśnie było (setki zmęczonych osób). Ten koncert odbywał się w piątek wieczorem w Filharmonii Bydgoskiej. Publiczność filharmoniczna dała się porwać chorałowi gregoriańskiemu. Ja nawet nie do końca wierzyłam, że to może się udać. Byliśmy tylko trochę zdziwieni, obserwując zza kulis z zespołem, że ludzie pozostali w sali po zakończeniu tego ponad godzinnego programu. Okazało się potem, że, nawykli do filharmonicznego rytuału, oczekiwali drugiej części 😉
Miło mi, że miałaś takie doznania.
Oczywiście – zdarza mi się odpłynąć na koncercie – na tym Czajkowskim, kiedyś, dawno na kwartecie Lutosławskiego w wykonaniu Śląskiego (tak a propos dreszczy dopaminowych przy muzyce współczesnej – wtedy faktycznie ich doznałem, przeżycie było mistyczne).
Ale ryzyko rozczarowania za cenę biletu jest niewspółmiernie wysokie, a to mi psuje połowę zabawy.
Mam potrzebę obcowania z muzyką właściwie bez ustanku (jak zapewne większość z nas tu), więc gdyby płyty znikły, a zostały koncerty, byłbym bardzo rozczarowany.
Albo właściwie nie, miałbym więcej czasu na własne, amatorskie muzykowanie 🙂
I znów byłoby tak, jak pisze Taruskin: „In the beginning music was something you did (or that others did while you did something else), not something you gazed at or bought or sold.” 🙂
Kiedy bardzo dużo amatorsko muzykowałam, prawie nie miałam czasu na chodzenie na koncerty (bo najczęściej w tym czasie miałam próbę albo koncert), a słuchanie nagrań b. ograniczałam, bo ciągle mi grało w głowie coś akurat ćwiczonego.
PS. Zniknięcia nagrań też bym nie chciała, a nawet trudno mi sobie je wyobrazić. Wolę mieć wybór 🙂
No właśnie! Muzyka to proces, dzianie się, człek w człeka, nie obiekt z piękną okładką do kupienia! Reifikacja wartości, tak chyba jakiś mądry pisał (mam nadzieję, że nie Schaff…). Tym którym zależy, nauczyliby się grać, śpiewać, czytać nuty! Śpiewać nade wszystko.
No też mi się marzy…
Oczywiście, że nagrania nie znikną, ale przy obecnych środkach pojawią sie alternatywne nagrania (przeczytałem w Polityce o „dyktafonie”, którzy przestrzennie nagrywa z jakością lepszą niż CD; o próbkowanie chodzi).
Wybór! Nie to co wytwórnia mi daje, wciska, marketingiem. To już się zaczęło. I myślę całkiem poważnie, że producentem nowego typu jest Naxos. Nie wykonawca i kilka utworów, ale bogactwo utworów, wykonawca później.
Coś dużo wykrzykników wyszło, ale się przejąłem.
Próbkowanie a jakość to dwie różne rzeczy, niejako.
Jeśli mam dziadowski mikrofon, to mogę próbkować do upęknięcia, a wyjdzie mi jedynie baaardzo duży plik brzmiący jak kubeł.
Co nie zmiena faktu, że taki trochę lepszy „dyktafon” kolega mi prezentował i nie mogę powiedzieć, że było źle.
Znakomitych Meistersingerów jest zaskakująco dużo (chyba z tuzin by się zebrał), to nagranie należy napewno do bardzo udanych. Hotter trochę zdyszany, jak zwykle, ale wspaniały i nadzwyczajny Proebstl jako Pogner. No i Jochum też. Nie wyrzucił Pan tych pieniędzy.
PK
Do Naxosa z biegiem czasu ściągnęły całkiem znane nazwiska…
Ale z tymi nieznanymi trzeba uważać. Zdarzają się gnioty.
Opuściłam Was, ale napiszę zaraz o tym, co widziałam.
Ja dlatego napisałem, że „lepszy” w znaczeniu lepszego ucyfrowienia. Jakość wejścia dźwięku (fizycznego) oczywiście podstawa. Ale szczerze mówiąc te maleńkie mikrofoniki mają zdumiewająco dobrą jakość. Filmiki z niezłego aparatu fotograficznego mają np. całkiem przyzwoity dźwięk, a tam dźwięk nie jest priorytetem.