Jarzyna w Monachium
Jestem Wam winna sprawozdanie z Bayerische Staatsoper, gdzie byłam przedwczoraj i miałam później czas oraz możliwości sieciowe wyłącznie na napisanie artykułu do papierowej „Polityki”. Artykuł ukaże się we środę, a ja tymczasem jeszcze dodam słów parę.
Fakt, że Grzegorz Jarzyna, pomimo wprowadzenia paru wytrychów i rekwizytów stosowanych przez jego kolegów, jak np. w Dziecku i czarach Ravela krążący po scenie kamerzyści (film wyświetla się na ekranie na górze sceny), a w Karle Alexandra von Zemlinsky’ego stojące po bokach sceny dwa stare samochody, zrobił właściwie spektakl „po bożemu”, jest jakoś krzepiący. Bo okazuje się, że jednak można. Nie wiem, czy coś na reżyserze wymuszano, jeśli chodzi o konwencję realizacji – wątpię, bo przecież na tej scenie dużo różnych rzeczy się spotyka, opera monachijska jest najbogatszą w kraju i może sobie pozwolić na ekstrawagancje.
Wydaje mi się, że pomysły z czasów pierwszej operowej próby – nieszczęsnego burdelowego Cosi fan tutte z Teatru Wielkiego w Poznaniu (z wklejonym do Mozarta Boney M) – i zaraz potem montażu Giovanni, kawałkach z Don Giovanniego przeniesionych do standardowego wnętrza (z białymi skórzanymi sofami) i towarzystwa (młodzi znarkotyzowani yuppies), należą już do głębokiej i wstydliwej przeszłości. Myślę też, że przerwa w działaniach operowych dobrze Jarzynie zrobiła. Stała się rzecz odwrotna niż w przypadku Trelińskiego czy Warlikowskiego. Ten pierwszy, który najpierw olśniewał kaskadą fantastycznych wizji, zaczął coraz bardziej banalizować i standaryzować swoje obrazy, ten drugi wciąż operuje kilkoma zgranymi liczmanami, od łazienek i basenów po Myszki Miki. Dla Jarzyny natomiast, mam wrażenie, opera po odstawieniu nabrała świeżości.
Nie widziałam (żałuję) Gracza Prokofiewa zrealizowanego przez Jarzynę w operze w Lyonie, ale wiadomo, że był bardzo dobrze przyjęty. Także nowa premiera monachijska została wystawiona w koprodukcji z Lyonem i będzie również tam pokazana. Na zamówienie tych oper Jarzyna wystawił znów dzieła XX-wieczne i chyba ta epoka mu rzeczywiście leży, choć są to oczywiście dzieła zupełnie różne. Spektakl monachijski złożony jest z dwóch bajek. Fakt, że pokój Dziecka znajduje się w tirze i rzecz początkowo wygląda jak kręcenie serialu, nie ma właściwie żadnego znaczenia – spektakl toczy się dalej zupełnie zwyczajnie, zwierzątka, przedmioty i żywioły są takie, jakie zwykle się pokazują w Dziecku i czarach, jedyna ekstrawagancja to Pan Arytmetyka, gruby i z kucykiem, ubrany w „paczkę”, czyli spódniczkę a la łabądek z Jeziora.
Pierwszą jednoaktówkę z drugą łączy postać Księżniczki, ukazującej się Dziecku jego pierwszej miłości (czyniącej mu wyrzuty, że podarło książkę, z której wyszła), a zarazem w Karle stającej się główną bohaterką, infantką Clarą. W Karle jednak, trzeba powiedzieć, jest pewne duże, wręcz zasadnicze odstępstwo od treści. U Zemlinsky’ego szkaradny, ale pełen talentów muzycznych i poetyckich Karzeł jest nie tylko postacią z Oscara Wilde’a, lecz i swoistym autoportretem: kompozytor sam był niski i ułomny (choć z wizerunków nie wnioskujemy, że był również brzydki), a gdy zakochał się w swojej studentce Almie, późniejszej żonie Mahlera, czuł się wobec niej jak Karzeł wobec Clary. Alma początkowo chyba nawet odwzajemniała jego uczucia, ale później odwróciła się od niego; Clara od początku jest dla Karła okrutna, udając, że odpowiada na jego zaloty, a po rozkochaniu go w sobie i dojściu do momentu żądania przezeń wzajemności, nagle denerwuje się, że Karzeł za dużo sobie wyobraża, bo nie wie, że jest Karłem, i każe mu podsunąć lustro, by ten mógł się zobaczyć. Tu trzeba dodać, że Karzeł był prezentem dla infantki na 18 urodziny – właśnie jako wybryk natury. Infantka traktuje go więc jak prezent, zabawkę, przedmiot – jakby nie zdawała sobie sprawy z tego, że jest on człowiekiem.
U Jarzyny nie ma karła – jest wysoki, szczupły, wręcz przystojny facet w czarnym garniturze, tyle że wygląda inaczej niż wyfiokowany dwór, no i jest łysy. Ale zdecydowanie jest to typ mogący się podobać. Znaczenie więc całkowicie się wywraca. Można jednak wtedy czytać tę operę na różne sposoby. Dziwi wtedy co prawda, że wszyscy wyśmiewają się z przystojniaka, a dama dworu Ghita lituje się nam nim. Ale może został uznany za brzydkiego dlatego, że jest inny? A może zostaje ukarany za to, że będąc niskiego stanu chciał zbyt wiele?
PS. Zdjęcia z Monachium są tutaj.
PS 2. Proszono mnie o umieszczenie ogłoszenia – jeśli zaglądają tu młodzi muzycy, oto link do informacji o przesłuchaniach do młodzieżowej orkiestry tworzonej specjalnie na prezydencję Polski przez Instytut Adama Mickiewicza. Jeśli ktoś chce z nią zagrać w tak atrakcyjnych miejscach, niech próbuje.
Komentarze
A spojrzenie z innej perspektywy i parę słów o przyczynach braku ekstrawagancji w monachijskiej operze tu: http://www.nzz.ch/nachrichten/kultur/buehne/die_furcht_vor_dem_wandel_1.9749820.html
Jadę teraz do Łodzi. Po premierze przewiduję życie towarzyskie, jutro też (mam spotkać się z Dominikiem P.), więc nawet nie biorę maluszka. Do poczytania jutro.
To pozdrówka dla łódzkich kotów 🙂
ps,
Pobutka!!!
http://www.youtube.com/watch?v=XtoCUsDCRuk&playnext=1&list=PLA35E6A71040DFC1D
Hoko:
1) pobutkuje PAK, wszystko inne to uzurpacja
2) o czternastej? weź się nie wygłupiaj…
O, przepraszam, Babilasie, muszę się ująć za Hokiem. On też ma tu pewne, uświęcone tradycją, prawa pobutkowe. 🙂
A że o czternastej? Nooo… różnie komu do jemu. 😉 Dla mnie czternasta to właściwie w sam raz. To raczej pobutki PAK-a z reguły muszę uznawać za kołysanki. 😆
Gwoli wyjasnienia: panuje tutaj wiele butek. Bywaja przedbutki, bywaja i pobutki, nawet przedbutki pobutki i pobutki przedbutki. Bywaja rozniez niezabudki. Wlasciwie gole butki pojawiaja sie najrzadziej, znaczy nigdy, bo nieprzyzwoicie, ale za to czesto goszcza TROMBY! I to jakie! Prawdziwe TROMBY. Duze, male, srednie, polciezkie, przedete, zadete, ale nigdy nadete (chociaz…)
No, Bobiku, materia jest.
Do pazura!
🙂
Czy da się odróżnić łódzkiego kota?
Też je pozdrawiam. 🙂
Noc nie była wcale krótka,
wszystkich niemal sen już złapał,
wkrótce ranek i przedbutka,
a ja wciąż na czterech łapach.
Książka, ziółka, mała wódka,
blogi, świtu blady straszak…
Wszystko na nic. Już pobutka,
a sen ciągle się nie zgłasza.
Lecz pobutka tak kołysze,
że dać szansę można snom by,
już mi błogo, już mi ciszej…
Psiakrew, zapomniałem! TROMBY! 👿
Dobre (jak zawsze)!
Ćwiczenie na cześć mistrza, w darze składam:
Tromba Bobikiem szarpie wrednie,
Darmo stoi tam psa budka,
Zaciska powieki nadaremnie,
tak, to jemu gra pobutka!
babilasie,
wezmę miłosiernie pod uwagę Twój niezbyt długi dywanikowy staż i puszczę w niepamięć ten trącący ignorancją komentarz z 17:05. Przyjmij bowiem do wiadomości, że to właśnie ja wprowadziłem tutaj pobutkową tradycję, to moje Pobutki były pierwsze, za co otrzymałem nawet tytuł Honorowego Budzika – co też zostało na na wiek wieków i dla potomnych zapisane w tym oto komentarzu Pani Kierowniczki:
http://szwarcman.blog.polityka.pl/?p=131#comment-14371
Zaś PAK tylko wcześniej wstaje – o co bynajmniej nie mam żadnych pretensji, niechaj mu idzie na zdrowie, ja w zupełności zadowalam się robieniem Pobutek dla drugiej zmiany, a nieraz i dla trzeciej 😀
Pobutkaaaaa!!
http://www.youtube.com/watch?v=0UFkgZjAzkA&feature=related
Czy 🙂 na Dywan w ogole wypada wchodzic w buTkach? – np. meczety i Japonia, ale tam tatami. W Dwojce dzis po 11.00 na karnawal puszczali instrumentacje operetek Lehara – szykuja sie? Nie doczytalem sie na czas o pogrzebie T.Szebanowej w sob. w cerkwi, a z audycji w Dwojce, m.in. p. St. Dybowskiego. Z (wzorem kongresu tanca) krypto-reklam blisko tut. tematu (a Pani Kierowniczka kiedys w Jury Folkowego Fonogramy Roku), w pon. 12.00 startuja „Wirtualne Gesle” http://www.gesle.folk.pl , m.in. nawiazania z Chopina na cd Marii Pomianowskiej i Janusza Prusinowskiego, ale 🙂 nie agituje do niczego, przesluchajcie wszystkie i wybierzcie, poza tym, 🙂 pospolite ruszenie, alert, by fundowac fanty do wylosowania za zaglosowanie, pomozcie!
Hoko, ignoramus sum.
W Dwójce na Trybunie „Dydonasz”, a wśród zgadujących Piotr Kamiński 😀
po brzmieniu zespołu instrumentalnego wydaje mi się, że 1-ka to Jean Tubery (jeśli on to wogóle nagrał)
No i odrzucili najciekawsze. Zaraz sobie tej góralszczyzny poszukam 😆
Mnie jedynka skojarzyła się z nagraniem Haim, ale może dlatego, ze to najlepiej znam 🙂
Nie no, czwórka to jakiś musical chyba 😆
O, brawo Hoko! 😀
Ja wróciłam wcześniej niż planowałam, i wbiegłam do domu, jak już się zaczynało – zaczęłam słuchać właśnie od tego odrzuconego nr 2. Okropnie śmieszne (nawet za), ale Simone Kermes i owszem.
Mnie nic się tak naprawdę nie podoba 🙁 Dorota Kozińska ma rację, że za mało dali dobrych wykonań „poinformowanych”.
E, no, przecież Pani Dorota Kozińska sama stwierdziła, że numer jeden należy do jej ulubionych – a potem go odwaliła 😆
Będzie heca, jak ten musical wygra…
No wygrał musical 😆
Ale te stare nagrania były nie do zniesienia. Mimo Janet Baker. Co prawda poznawałam ten utwór w studenckich czasach właśnie z tego typu nagrań, ale dziś nie mogę już czegoś takiego słuchać.
Mnie się to też dziwnie słucha, jakoś nie mogę pozbyć się odczucia takiego filmowego sentymentalizmu, brakuje tego barokowego rytmu i pulsu. Ale skoro szóstkę tak chwalili, to też rzucę uchem na całość – jednak najpierw góralszczyzna 🙂
Wczoraj Beata mi powtórzyła, że przeczytała w komórce na Dywanie, żeby przekazać pozdrowienia łódzkim kotom. Zaczęłam się zastanawiać, czy ja w ogóle kiedykolwiek w Łodzi widziałam kota, bo jakoś sobie nie przypominam. Ale Beata twierdzi, że widziała fryzjera dla kotów (i psów), to znaczy, że muszą być 😆
A szóstka mi się zupełnie nie podobała, a już zwłaszcza Eneasz 😐
Mnie się szóstka podobała od początku. I co z tego? Ano nico. Fałszujący Eneasz pogrążył Dydonę 🙁 Też bym wolała jakieś powalające na kolana wykonanie poinformowane, ale się nie trafiło. A, i wydawało mi się do dzisiaj, że nawet jakoś tam lubię nagranie Haim, ale się okazało, że nie lubię jedynki. Ani kawałeczka z odegranych…
Pewnie wszystkie koty siedziały u fryzjera 😉 Psa widziałyśmy malowniczego, ale jego nikt nie kazał pozdrowić.
Malowniczy to pewno jakiś Kolega Bobika 🙂
A drogo taki fryzjer bierze od kota? Bo może swoim bym coś zafundował 😉
Pies malowniczy to może ten mały, biały terierek, co wytresował swojego pana, żeby mu rzucał piłeczkę na placu przed Operą. Po czym on gania za nią w tempie luks-torpeda, jakaś niepieska szybkość, staje nad nią i pan musi rzucać dalej. Czasem też niecierpliwie podskakuje bokiem, jak nastroszony kot. Bardzo mi się podoba.
PMK
Ode mnie wszystkie psy można pozdrawiać w ciemno. W jasno też, tylko wtedyzawsze się może zdarzyć, że będę spał. 🙂
Tadeustu, bardzo dziękuję za dar, tylko tak cichutko chciałem zauważyć, że dorzucenie do niego jakiegoś fłagrasa wcale bym nie uznał za fopasa. 😉
Z łódzkich kotów, to chyba zeenowego widziałam.
Na zdjęciu. 🙂
W Warszawie też już nie ma kotów. Kiedyś pod każdym samochodem przynajmniej dwa.
Psów bezpańskich też już nie ma.
Cieszyć się, czy smucić?
Podobno dużo hycli teraz jest.
Chyba w kontaktach z człowiekiem zwierzęta nie mają szans.
Tadeuszu, oczywiście. 😳 I „wtedy zawsze” osobno. Łapa mi się omskła i wysłałem przed przeczytaniem. 😳
Sobie nagrałem i dopiero teraz mi się skończyło. Jak ktoś wymienia po nazwisku jedno jedyne nagranie jako ulubione, a potem jedzie po nim jak po łysej kobyle, to pytań nie mam. 🙂
Ogólnie wrażenia mam podobne, jak Pani Kierowniczka. Currentzis mnie nie odrzuca, a chóry piejące jak na pogrzebie biskupa – owszem, odrzucają. To jest barok, to damy ten, jak się nazywa? Klawesyn? No, a ty się spóźniasz na próby, to będziesz na tym grał. 😎
Koty pod samochodami? No nieee, tego to nawet ja im nie życzę… 🙄
Hoko, fryzjerowi w cennik nie zaglądałam z braku kota. Bobiku, rzeczywiście było ciemno, więc pewnie nie spałeś. Piotrze, ten pies to był taki spory brunet wieczorową porą, chyba z tendencją do kołtunów. Biały terierek luks-torpeda bardziej praktyczny w ciemnościach, bo lepiej go widać (chociaż pewnie krócej, z powodu rozmiarów i tempa przemieszczania).
Ściślej rzecz biorąc, ten pies to był chow-chow. Koloru grafitowego. Pierwszy raz widziałam takiego źwirza, bo zawsze dotąd widywałam tylko rude odmiany. Nawet mam jednego w sąsiedztwie. 🙂
Faktycznie, zapomniałam o zeenowym Kiciusiu 😀 Ale jego nie widziałam na żywo 😉
Żadnego nie będzie fopasa,
Gdy Bobik dostanie fłagrasa,
A nawet gdy będzie kiełbasa,
Na widok jej zrobi – hopsasa!
Bo taka Bobika jest rasa,
że wędlin raduje go masa,
i w pełni lśni cud jego krasa,
gdy kiełbas powyżej ma pasa.
Gra wtedy prześliczny ten pasaż:
jak bosko, gdy wyrób da masarz,
ja wtedy nie pytam, bo cóż, sześć go pal –
masarzu, czy ci nie żal? 😈
Ten chow-chow jest chyba trochę podretuszowany farbką i pędzlem, ale trzeba przyznać, że wygląda nieźle. 😆
http://data2.blog.de/media/484/1216484_b86838a0a2_m.jpg
Przecież to panda 😉 😆
A to, co widziałam, wyglądało mniej więcej jak ten osobnik po prawej.
myślałem – sądząc po nieludzkich godzinach – że PAK śle pobutki z Mongolii 🙂
PA za 3 minuty
pa
Zara, zara, Wielki Wodzu – jednak szacun dla Wielkich Przodków, zgoda?
Nagranie Lewisa (którego osobiście bronię do upadłego) powstało pół wieku temu, w roku 1962 i było piątym w historii.
Poprzednie, z roku 1953, prowadził Geraint Jones, a Kirsten Flagstad śpiewała Dydonę – radzę zbadać skok jakościowy.
Przy klawesynie u Lewisa siedzi wielki Thurston Dart, który całe pokolenia wykształcił w „Historically Informed Performance” (klawesynistów, muzykologów, dyrygentów), a do tego to on sporządził (do spółki z Margaret Laurie) „obowiązujące” po dziś dzień wydanie tej partytury. Od tego nagrania datuje się kariera płytowa tego utworu, potem się sypie nagrań jak z rękawa, co dwa-trzy lata coś nowego.
Pewnie, że przez pół wieku nauczyliśmy się mnóstwo, ale – po pierwsze, nauczyliśmy się właśnie od Darta, Lewisa i Baker, a po drugie – nie świrowania Currentzisa nas oni uczyli, bo to po mojemu już nie barok, ale kopnięte w czaszkę rokoko, czyli manieryzm wynikający z utraty duchowego i sercowego kontaktu z tą muzyką.
Nie gniewajta się, Kochani Dywanowicze, ale u Lewisowców słyszę wciąż głęboką wiarę w tę muzykę – a u Currentzisa spanikowaną wobec niej nieufność…
Mnie się to raczej kojarzy, skoro jesteśmy w tym wątku, z Jarzyną z czasów Cosi i temu podobnymi hopsztosami. Taki konkurs siusiania na odległość.
PMK
A ja tam jestem za Dydoną w tej tradycji:
http://www.youtube.com/watch?v=H3wAarmPYKU&feature=related
Chyba już najwyższy czas, żebym napisała o Łodzi 😉
Z całym szacunem, panie Piotrze, mój szacun jest selektywny. Za pracę u podstaw i spowodowanie, że czcigodne edycje Purcell Society przesunięto na półki bliżej śmietnika – jak najbardziej. Za wdrożenie przemysłowe – no, przepraszam bardzo, ale w 1962 roku Leonhardt nagrywał koncerty klawesynowe Bacha w jednoosobowej obsadzie, więc to już nie był okres prehistoryczny i można mieć pewne zastrzeżenia do praktyki.
A mój poetycki wtręt o klawesynie dotyczył raczej epoki wczesnego Maksymiuka, chociaż wiele orkiestr z powodzeniem do dzisiaj tak stylizuje. 🙂
P.S.
Skok jakościowy badałem, a jakże, chociaż bolało bardzo (to pierwsze)
Rewolucja szła różnym rytmem w różnych miejscach, bo przecie starsi górale pamiętają jeszcze koncerty Vivaldiego grane w latach 70. w Filharmonii Narodowej z 12 kontrabasami, że nie wspomnę nawet o Bachu i Haendlu granym w tym samym okresie przez maestro Karajana (przy klawesynie, a jakże!). Ku zachwytowi pewnych określonych kół.
I pamiętam, jak do Warszawy przyjeżdżali na zmianę pani Aimée van de Wiele, która nie miała pojęcia i George Malcolm, który był geniuszem. Niedawno, z niewinnej ciekawości, wyciągnąłem starą płytę z sonatami Scarlattiego w wykonaniu czcigodnej Zuzany Ruzickowej… Brzmi to jak czołg T-72 – a Landowska, czy właśnie Malcolm z tych samych co Ruzickova czasów – proszę siadać.
Pani Kierowniczka wie oczywiście, bośmy sobie pogadali, że dla mnie Emma wprawdzie cacy (jak nie patrzeć, to też ma już swoje trzydzieści lat…), ale ja akurat, niczego Emmie skądinąd nie ujmując, wolę słyszeć w Dydonie coś bardziej, jakby się tu wyrazić, a nie urazić – kobiecego….
Może mieć bardzo różne oblicza. Na przykład takie, które już tu kiedyś podsyłałem chyba:
http://www.youtube.com/watch?v=VncZznq-b90
PMK
Dla mnie Emma jest bardzo kobieca. I wzruszająca. Rozwibrowane panie mnie nie wzruszają, cóż zrobić…
No, pogadaliśmy i już wiem 😆 Ale dla mnie właśnie od tych trzydziestu lat Dydoniszcza nie istnieją 😉
No właśnie, trzydzieści lat, a ciągle nie widzę lepszego nagrania. Śpiewy jak śpiewy, ale ta muzyka pod spodem…
Wyciągnąłem sobie i posłuchałem dla równowagi, a przy okazji spojrzałem na listę płac. Żuchwa opada od nazwisk.
A pani Dorota Kozińska dzisiaj nie była pewna, jak nowe produkcje ocenią za 50 lat. Pragnę uspokoić: te dobre ocenią dobrze, a złe źle.
Żeby wszystko było jasne – Emma była zjawiskowa, nie ma co gadać. Ale nie jako „zasada”, lecz jako indywidualność, niepowtarzalna wśród wielu innych niepowtarzalnych. Z których żadnej nie chcę sobie „z zasady” odmawiać.
Na nasze nieszczęście, Emma stworzyła „szkołę” znacznie gorszych od siebie naśladowniczek, częstokroć związanych z wziętymi dyrygentami branży barokowej (nomina sunt odiosa – ale patrz drugie nagranie tego samego Parrotta), które do pięt jej nie dorastały, ale za to – dzięki jej przykładowi – „dostały pracę jako solistki” (to Emma sama gdzieś powiedziała, triumfalnie!).
Byle było czysto, rytmicznie, z piękną wymową i dykcją, z wyobraźnią, frazą i wrażliwością, im więcej tym lepiej. Bylem słyszał Człowieka Artystycznie Przetworzonego.
PMK
A ja z kolei jakoś nie potrafię uwierzyć Emmie w ten lament. Ale też nigdy nie brały mnie głosy z lękiem przed parterem i piwnicą (czyli przed dolnymi rejestrami). A właściwie czasem brały pod względem estetycznym, nie brały zaś pod emocjonalnym. Mój ideał lokowałby się gdzieś chyba w połowie drogi między tą wysokoprocentową (jak dla mnie to już skondensowaną) kobiecością w przykładzie Piotra powyżej a Emmą.
Z tymi ocenami może być różnie. Jan Weber powiedział kiedyś i jestem pewien, że miał rację, że my się oczywiście nic a nic nie zmieniamy, imponując wciunż żelazną stałością kryteriów i ocen, ale za to płyty, niestety – zmieniają się niesłychanie i bez przerwy…
Chyba coś mówiłem tu kiedyś o odkrytych przeze mnie niedawno starych nagraniach różnych zapomnianych Panów w rodzaju Issay Dobrowen, albo Efrem Kurtz, albo Anatol Fistoulari. Wtedy kto by tam na nie spojrzał. A dzisiaj – proszę! Niebywale się poprawiły!
Za te 50 lat mogą być niespodzianki…
PMK
No nie, mnie właśnie tu parter i piwnica odpychają. Jak sopran, to sopran, u licha.
Ale zgodzę się, że pojawiło się potem trochę nieudanych naśladowniczek – jak zresztą dzieje się wokół każdej indywidualności. Jednak ta stylistyka przekonuje mnie bardziej. I były też i wspaniałe wykonawczynie właśnie w tej stylistyce.
Wrzuciłam nowy wpis 🙂
Ale przecież sopran też ma parter i piwnicę. Na swojej wysokości. Stanowczo sprzeciwiam się odbieraniu nam podestu 🙂 Nie chodzi mi o altowego puchacza, tylko żeby wykorzystywać to, to co natura dała, a nie śpiewać wyłącznie rejestrem głowowym (rozjaśniając niższe dźwięki skali). To wprawdzie technika sanacyjna, można tak śpiewać bez uszczerbku przez długie lata, ale bardzo ogranicza możliwości wyrazowe. A traktaty z epoki mówią wyraźnie o zdecydowanej zmianie rejestrów, ze względów wyrazowych właśnie.
Puchacza 😆
Tak mówią soprany, krótkie u dołu 😉 Alty nie pozostają dłużne, tyle że ślą epitety pod adresem górnych dźwięków, też poza ich zasięgiem… Ot, taka rytualna wymiana uprzejmości.
No dobra, zawiodłem się na góralszczyźnie 😆 Myślałem, że to całe będzie takie czadowe, a tu figę. Utrzymane jest to w takim klimacie hop-siup-cukierkowym i na mój gust trochę przegadane. Nagranie Haim podoba mi się znacznie bardziej 🙂