Ogień z czerwonych latarni

No cóż, tym razem muszę powybrzydzać. Przede wszystkim na inscenizację, i nie jestem w swoim poglądzie odosobniona. Po zakończeniu spektaklu Walkirii jeszcze przed oklaskami rozległo się donośne buczenie, a gdy po hucznie oklaskiwanych solistach, orkiestrze i dyrygencie wyszedł na scenę reżyser Guy Cassiers ze współpracownikami (sam współtworzył też scenografię), sala podzieliła się: część buczała głośno, część krzyczała „brawo”. Ja nie buczałam, ale w gruncie rzeczy raczej do tej reakcji bym się dołączyła.

Ja wiem, że trudno jest dziś reżyserować Wagnera, bo wszystko już było. Jednak zawsze można zrobić coś spójnego, z sensem, a tej realizacji największym grzechem była jakaś totalna bezładność. W I akcie, przed domem Hundinga, tło stanowiła jakaś powierzchnia plastikowa z otwieranym panelem pośrodku, na którym wyświetlało się wnętrze z kominkiem (?!). W II akcie, w scenie z Wotanem, w tle stoi jakaś dziwna kompozycja stworzona z koni stających dęba (aluzje do cwałujących walkirii? – ale przecież to jeszcze nie wtedy), a sam Wotan siedzi na jakimś postumencie z umieszczoną na kiju ogromną kulą (bańką mydlaną?), kręcącą się wciąż tak, że można dostać zawrotu głowy; wszystko skąpane w przeraźliwie zielonym świetle i okraszone jeszcze jakimiś projekcjami. Stosunkowo mało kontrowersyjny jest las, który pojawia się potem – białe kije opuszczające się w dół, także oświetlone na zielono.

Finałowy akt bije wszelkie rekordy. Najpierw, na cwał walkirii, projekcja jedna – znów konie stające dęba, projekcja druga – półnagi krąg obojnaczych postaci, wreszcie jakieś półnagie sylwetki kręcące się w tle sceny każda sobie. Walkirie cwałują na scenę dość powolnym krokiem, a tu czekają na nie sterty nierówno ułożonych płyt chodnikowych (?!). W środku aktu opadają w dół czerwone świecące sznury i już zastanawiamy się, jak to będzie z finałowym ogniem, który Wotan roznieca wokół śpiącej Brunhildy. Nie zgadniecie! Z góry spuszcza się kilkanaście czerwonych, za przeproszeniem burdelowych lampek, z których coś się dymi i jednocześnie kapie na biedną dziewoję (ta tymczasem wjeżdża ponad scenę na czymś w rodzaju katafalku).

No i co? Tez pewnie byście zabuczeli.

Strona muzyczna przyniosła, jak nietrudno się domyślić, dużo więcej satysfakcji, bo w końcu mało kto tak jak Barenboim rozumie Wagnera. Takiej burzy, jaka zabrzmiała we wstępie, nie słyszałam nigdy przedtem. Ale potem bywało różnie i nawet zdarzył się swojski kiks w waltorni. No, ale daj Boże zdrowie – to jednak był prawdziwy Wagner.

Soliści – tu świetna Zyglinda (Anja Kampe – jak dobrze pójdzie, usłyszymy ją w Warszawie za rok), Zygmund (Simon O’Neill) i Hunding (Michaił Petrenko). Rosja była reprezentowana też godnie przez Jekatierinę Gubanową (Fricka). Rene Pape (Wotan) we wspaniałej formie (tylko nie wiedzieć czemu za sprawą reżysera chodził z tzw. limem podbitym). Bardziej mnie denerwowała Brunhilda – Irene Theorin: gdy śpiewała piano, było ładnie, ale ledwie trochę bardziej naciskała, wibrowała nieprzytomnie; tego nie lubię.

No, ale pięć godzin zleciało. Choć tym razem, jak dla mnie, z trochę większym trudem. W grudniu ta realizacja miała premierę w La Scali; trzeba by sprawdzić, jak ją przyjęto.