Budująca historia bez happy endu

Wspominałam, że wybrałyśmy się z siostrą do Wilna m.in. po to, by szukać śladów naszych rodziców – bardziej ona, bo będzie pisać książkę, ale mnie też to bardzo interesuje. Z papierów znajdujących się w archiwach, w połączeniu ze wspomnieniami opowieści rodzinnych, wyłania się obraz budujący i smutny. Budujący, bo dotyczy ludzi, którzy wbrew wszelkim przeciwnościom usiłowali robić swoje najlepiej, jak potrafili. Smutny – bo zakończył się Zagładą, ale też i wcześniej, bo nigdy lekko nie było. Choć Wilno nazywano litewską Jerozolimą i życie żydowskie tam kwitło, każde wojsko, które zdeptało butami tę nieszczęsną ziemię, pierwsze, co robiło, to pogromy. Tak było z legionistami w 1919 r., tak było z Litwinami, Sowieci z kolei użyli swojej stałej zasady divide et impera, tzn. parę osób wzięło do władz, żeby w razie czego było na nie, a tysiące zesłało do łagrów, żeby sobie nie myśleli. No, a potem wejście hitlerowców i ostateczne rozwiązanie – w Ponarach i getcie. Tu chronologia życia Żydów w Wilnie.

Historia, o której mówię, działa się w latach 20. i 30. W Wilnie działało wówczas Żydowskie Seminarium Nauczycielskie, na znakomitym poziomie, świeckie, ale przeznaczone do formowania pedagogów kształcących w języku jidysz. Nowoczesne metody, postawienie na indywidualność ucznia, ale i na współdziałanie w grupie, nietuzinkowe osobowości (m.in. poeta Mosze Kulbak) – to sprawiało, że zjeżdżali się tu uczniowie z różnych stron ówczesnej Polski. Ja mogę dziś pisać te słowa, ponieważ spotkali się tam dziewczyna spod Równego i chłopak z łódzkich Bałut.

Moja mama ukończywszy seminarium w 1931 r. (w tym samym roku zamknęły je polskie władze z powodu rzekomego komunizowania) otrzymała pracę w szkole w Widzach, a w parę lat później zaczęła studia w Żydowskim Instytucie Muzycznym w Wilnie. Istniejące od 1924 r., kształciło młodych muzyków mając na celu także umuzykalnienie społeczeństwa: studenci występowali na koncertach dla ludności, które były ciepło recenzowane w prasie polskiej. Fragmenty tych recenzji dyrektor ŻIM Rafał Rubinsztejn, dyrygent i pianista, wychowanek Konserwatorium Petersburskiego (jak wielu nauczycieli instytutu), załączył do podania złożonego do Ministerstwa Wyznań Religijnych i Oświecenia Publicznego RP, by pozwoliło na przemianowanie instytutu na konserwatorium. Władze polskie albo nie odpowiedziały wcale, albo nie udzieliły zezwolenia, ponieważ aż do 1940 r., do końca istnienia, nazwa pozostała niezmieniona.

Z papierów, które pozostały po ŻIM – zaledwie kilkanaście teczek – wynika, że poziom był naprawdę wysoki, a repertuar wykonywany przez adeptów – imponujący. Bach, Mozart, Beethoven, romantycy – to oczywiste, ale i wielu twórców rosyjskich (co łatwo się tłumaczy tym, skąd przybyli pedagodzy) oraz polskich (Szymanowski! a także np. Różycki). Najbardziej mnie zaskoczyła moja własna mama. Że miała piękny głos, koloraturowy, o ciepłej barwie, to wiedziałam, nawet w dzieciństwie słyszałam, jak podśpiewywała fragmenty arii Łucji, arię Rozyny czy barkarolę z Opowieści Hoffmanna… Natomiast że na końcowym (chyba) egzaminie śpiewała arię Królowej Nocy (otrzymując stopień bardzo dobry), nie miałam zielonego pojęcia. Nigdy się nie przyznała.

Ważny też dla niej był chór założony przez Jakuba Gersteina (uczestniczył w nim również mój przyszły ojciec), w którym wykonywano repertuar światowy, zwykle przetłumaczony na jidysz (słyszałam, jak mama podśpiewywała marsz z Aidy czy finał IX Symfonii). Mama nie tylko śpiewała w nim, ale stała się prawą ręką Gersteina (na najniższym zdjęciu siedzi w pierwszym rzędzie, dwa miejsca na prawo od dyrygenta z wąsem i w muszce), co jej bardzo pomogło podczas wojny, gdy uciekła w głąb ZSSR. Trafiwszy do fabryki oświadczyła asertywnie, że do pracy fizycznej się nie nadaje, ale za to potrafi prowadzić chór – niesamowite, ale zlecono jej to i stworzyła chór przyfabryczny! Gerstein został w Wilnie i prowadził chór jeszcze w getcie, gdzie zginął, podobnie jak Rafał Rubinsztejn, jego koledzy i wychowankowie. Na cmentarzu w Wilnie jest symboliczna tablica poświęcona nauczycielom zamordowanym w getcie. Społeczność ich kochała i ceniła.

Co by było, gdyby to były normalne czasy, normalny świat, w którym dba się o talenty? Dokąd doszłaby moja mama? Nie wiadomo. Po wojnie już nie śpiewała; nagrała tylko trochę piosenek żydowskich dla Polskiego Radia (pracowała wtedy w redakcji jidysz) razem z pianistką Edwardą Chojnacką, mamą klawesynistki Elżbiety. Szukałam tych nagrań, ale się nie zachowały. Kiedy redakcję jidysz zamknięto, mama wylądowała w bibliotece Polskiego Radia, gdzie pracowała już do emerytury.

Jeżeli jest tu jakiś cień happy endu, to tylko taki, że mogę choć parę słów o tym wszystkim napisać.