La bella i czarny koń

Kolejny kulminacyjny dzień festiwalu. I, co może być niespodzianką, nie tylko z powodu występu Roberty Invernizzi…

Roberta była oczywiście fantastyczna. Wystąpiła w najbardziej oszczędnościowym składzie, bo tylko z teorbą – Craigiem Marchitellim (włoski Amerykanin i amerykański Włoch w jednym, współpracownik wielu znanych zespołów, m.in. Accademia Bizantina), który udowodnił, że można na tym instrumencie grać klarownie i komunikatywnie. Program, ogólnie rzecz biorąc w stylistyce dolce stil nuovo, niósł wiele emocji, przekazanych przez śpiewaczkę plastycznie, intensywnie, a przy tym stylowo. Nareszcie można było znów usłyszeć Si dolce il tormento Monteverdiego tak, jak to się powinno śpiewać, bez wygłupów a la Jaroussky. Zaskakujące mogło być, że Roberta podczas śpiewania niektórych utworów siedziała, tak jakby chciała dać do zrozumienia, że przecież to są tylko piosenki; wstawała tylko do utworów wymagających bardziej wyrafinowanej techniki. Na wspomniany wyżej utwór usiadła z powrotem – w końcu melodia jest tu rzeczywiście prosta. Siedziała też wykonując (fantastycznie!) dwa utwory Sigismonda d’India, a także podczas przepięknego bisu – Amarylli, mia bella. Wychodziło się w pełnym rozmarzeniu.

Ale warto było w półtorej godziny później z tego rozmarzenia się otrząsnąć i udać się na nocny recital klawesynowy, tym razem w wykonaniu kogoś, kto dla mnie jest czarnym koniem tego festiwalu. Marcin Świątkiewicz wykonuje tu roboty najróżniejsze, prowadzi kursy (basso continuo i kameralistykę), działa w konkursowym jury (właściwie to jest współinicjatorem tego konkursu), zagrał też w zespole Alta Cappella, wciąż zapracowany, ale w końcu dał się posłuchać solo. Zaczął od Suity d-moll d’Angleberta, granej improwizacyjnie w sposób naturalny, refleksyjnie, nawet jakby w pewnym transie. Jeszcze bardziej to wrażenie spotęgowała Fantasia chromatica Sweelincka, utwór sam w sobie niesamowity i nader adekwatnie wykonany. Muzyka w sam raz na północ i trochę mi było żal, że pogodna Partita B-dur Bacha zburzy ten nastrój. Nie zburzyła całkiem, bo solista pozostał przy refleksyjności (Allemande zabrzmiała jak prawdziwa allemande, a nie jak etiuda, jak zwykle się ją grywa), ale trochę przełamała. Na zamknięcie programu były dwie Sonaty d-moll Scarlattiego: K.9 i K.10, a na bis pozostał w tej samej tonacji, wracając do nocnego transu – zagrał Contrapunctus I z Kunst der Fuge. I na tym zakończył, choć zapewne chętnie widzielibyśmy dalszy ciąg… Może innym razem.