Penderecki-Greenwood 3:1

Niech i ja ulegnę sportowym nastrojom (dziś sprzątaczka w hotelu spytała tę drugą z nas obu, czy idzie na „ten sport”, czyli walkę bokserską Kliczko-Adamek) i podam wynik meczu, jaki odbył się dziś w Hali Stulecia. Wiem, wiem, nie mecz, nie walka, tylko przyjaźń i współpraca. Z perspektywy słuchacza jednak porównywanie dwóch przedstawiających się kompozytorów jest czynnością oczywistą. Nie piszę kryminału, więc już w tytule tego wpisu zdradzam wynik tego meczu wedle mojego postrzegania. Może ktoś z obecnych tamże (a dużo ich było, to wielka hala) ma inne zdanie, nie wykluczam. Moje jest właśnie takie.

Rzecz jest o tyle oczywista, że to młody Penderecki był pierwszy – jego dzieła na orkiestrę smyczkową, wykonane na tym koncercie – Ofiarom Hiroszimy – Tren, Kanon i Polymorphia – pochodzą z początku lat 60. Nie był najpierwszy, boć i on czerpał przecież zawartość tych utworów z przedwojennej muzyki futurystycznej – tyle że „przetłumaczył” zabawy pana Russolo z jego intonarumori na tradycyjne instrumenty orkiestrowe. Jego utwory są zwięzłe i niosą mnóstwo energii. Kompozytor co prawda jest teraz zupełnie gdzie indziej, ale ma do swoich dawnych utworów sentyment i z przyjemnością poprowadził orkiestrę Aukso.

Jej szef, Marek Moś, pomiędzy tymi utworami dyrygował kompozycjami Jonny’ego Greenwooda, gitarzysty zespołu Radiohead, a przy okazji kompozytora zafascynowanego młodzieńczą twórczością Pendereckiego. Po Trenie usłyszeliśmy więc jego Popcorn Superhet Receiver, o którym sam twierdzi, że powstał pod wpływem Pendereckiego. Brzmi on łagodniej, więcej tu może konsonansów, ale coś z tamtego ducha zostało złapane. I za ten utwór daję jeden punkt.

Po Kanonie zaś wykonano fragment muzyki z filmu I poleje się krew. Ale tego już porównywać się nie da i właściwie nie ma powodu. Wyrwany z kontekstu (prawdę powiedziawszy zresztą ścieżka muzyczna tego dobrego skądinąd filmu to istny groch z kapustą, bo nawet Brahmsa tam nie brak), nie stanowił wielkiej atrakcji.

Kulminacją miało być ostatnie zestawienie: po Polymorphii – Greenwooda 48 Responses to Polymorphia. Te odpowiedzi (odzewy, reakcje) to ściśle rzecz biorąc odpowiedzi na ostatni akord tego utworu, czyli piękne, prowokacyjne C-dur. Greenwood wychodząc wielokrotnie z tego akordu umiejscawia go w kiczowatym f-moll, z którego rozjeżdża się potem mniej lub bardziej w szumy i klastery – czyli droga odwrotna niż u Pendereckiego (który sam przyznaje, że pisał ten utwór „od końca” – od razu wiedział, że skończy tym akordem). Było to miłe jako gest, ale artystycznie wiele nie wnosiło. Ale iwent był i wszyscy byli zadowoleni.

Potem jeszcze był drugi iwent – instalacja „fontannowa” Briana Eno. Na rozpylonej mgiełce fontanny przed pergolą wyświetlano coś w rodzaju barwnego ruchomego jaja, na którym raz nawet pojawił się napis „My God”, a parę razy – mrugające oko. Z głośników dobiegała słodkawa muzyczka. Budujące.

Miłe popołudnie zaś spędziłam na projekcjach „Kina dźwięku”, czyli dźwiękowych historii, odtwarzanych w ciemnościach, słuchanych w wygodnych siedziskach. Godzinny utwór przedstawiciela francuskiej muzyki konkretnej Luca Ferrariego, Les Anecdotiques, to była sama przyjemność i relaks – ciąg mniej lub bardziej enigmatycznych opowiastek złożonych z efektów i z rozmów w różnych językach (tak naprawdę to całkiem konkretne sytuacje, ale to nieistotne, kiedy się słucha). Potem jeszcze wysłuchałam zabawnego słuchowiska Wojtka Marca. Może i jutro tam zajrzę. No i jutro także Penderecki i Aphex Twin. Kto wygra tym razem?