Dobrymi intencjami…

…muzyka pisana. Że co? Że piekło wybrukowane? Hm… też. Ale właśnie muzyka jako, jak to się w dawno na szczęście minionej epoce mawiano, sztuka zaangażowana, jest tematem tegorocznej Warszawskiej Jesieni. I od razu pierwszego dnia intensywnie weszliśmy w temat.

Podobało mi się uczczenie pamięci Henryka Mikołaja Góreckiego nie którymś z powszechnie znanych utworów, ale młodzieńczym, z 1960 r. (jeszcze studenckim), podówczas awangardowym – Scontri. Utwór ten został ustawiony przez organizatorów jako krzyk protestu przeciwko niedawno minionemu socrealizmowi. Trochę może i tak było, ale liczy się tu głównie młodzieńcza energia i wielki talent. Brzmi to bardzo świeżo; naprawdę, wiele podobnych utworów powstawało dużo później. Górecki w późnych latach bardzo źle wyrażał się o awangardzie, ale nie miał racji. Inaczej niż Penderecki, który na swoje młodzieńcze szaleństwa patrzy z pobłażaniem i sympatią, zwłaszcza teraz, gdy widzi, jak się podobają. Sam jest ciekaw, jak dziś, po latach zabrzmi jego Brygada śmierci, kontrowersyjne dzieło, którego prawie nikt nie słyszał. Posłuchamy w niedzielę – odniesiemy się.

No, ale na razie jesteśmy jeszcze przy piątku. Bronius Kutavicius jest przyjacielem Jesieni i Polski od zawsze, właściwie więc nie dziwi, że napisał dzieło pamięci ofiar Smoleńska i Katynia zarazem – nie wiedzieć czemu pod angielskim tytułem: 10th April, Saturday. Przykro mi, ale to utwór zły. Do połowy gdzieś już się cieszyłam, że udało mu się napisać po prostu utwór żałobny i nie popaść w kicz, i dosłownie w chwilkę później… Oszczędzę sobie opisów. Smutne, bo go zawsze ceniłam, choć oczywiście nie wszystkie jego utwory mi się tak samo podobały.

Jako przerywnik – Eye on Genesis II Joji Yuasy, przy którym można było odpocząć od ideologii i skupić się na ciekawych brzmieniach. No i na koniec mocny akcent: Strange News Rolfa Wallina i Josse De Pauwa. Utwór traktuje o historii afrykańskiego chłopca zmuszonego do zostania żołnierzem i zabijania, kogo i czego się da. Takich chłopców było w Afryce wielu. Arthurowi Kisenyi się udało uniknąć takiego losu, ale za to znakomicie wczuł się w opowieść. Drastycznym zdjęciom i słowom towarzyszy dzika, rytmiczna muzyka orkiestrowa, stylistycznie nie odbiegająca daleko od Święta wiosny, świetnie napisana, oraz warstwa taśmy – Wallin jest naprawdę dobrym kompozytorem (jego utwory wielokrotnie były wykonywane na Jesieni). I co? Czy szlachetne intencje, dobre aktorstwo solisty (i w ogóle wykonanie NOSPR) oraz znakomity warsztat kompozytorski tworzą razem coś wielkiego? Jakieś mam mieszane uczucia, choć żaden z tych składników nie budzi wątpliwości.

Tyle w filharmonii, a potem w sali OSiR Phill Niblock z widowiskiem The Movement of People Working. Filmy kręcił sam w krajach Trzeciego Świata (głównie w Azji) i ogląda się je z dużym zainteresowaniem – egzotyczne konteksty i czynności, regularne ruchy, scenki rodzajowe. Nie jest to po prostu ilustracja wyzysku człowieka przez człowieka, bo pokazane jest też np. pływanie czy kaligrafia. Ludzie łowią, międlą, plotą, rąbią, ciągną, niosą – układają po swojemu ten świat. Natomiast autor podłożył pod to swoje utwory – jeśli minimalizm jako taki istnieje, to jest nim to właśnie: jeden dźwięk rozciągnięty w nieskończoność. Na dodatek jeszcze decybele podkręcone na maksa. Jeśli autor chciał przez to powiedzieć, że to, co oglądamy, to nie żadna sielanka, tylko coś ogromnie uciążliwego, to mu się udało. Nie podejrzewam go jednak o tak wyrafinowane intencje… Wyszłam w każdym razie w środku drugiego utworu – jeszcze mi uszy miłe, a poza tym jeszcze jestem trochę zmęczona po podróży.