Stockhausen i duch Kagla

Z reakcji publiczności na dzisiejsze trzy pod rząd koncerty w Soho Factory wynika, że to jest właśnie taka Warszawska Jesień, jaką różne tygrysy lubią najbardziej. Cóż – Stockhausen to już klasyka, żal, że więcej nic nie napisze, ale jeszcze tyle jego muzyki nie znamy – a w ostatnich latach życia był wyjątkowo płodny i byłby nadal, gdyby nie przytrafiła mu się taka nagła, bezsensowna śmierć. Można utyskiwać czy się nabijać z jego stylu życia, dosyć mętnej ideologii i mitologii, jaka była podstawą jego twórczości, ale był wielki, co tu dużo mówić, i jego muzyka wciąga nadal.

Słuchaliśmy tego wieczoru utworów z gigantycznego cyklu Klang, który już niemal ukończył (21 na 24 planowane „godziny dnia”, każdy oznaczony jest kolejną godziną). Części składowe tego cyklu mogą stanowić osobny cykl sam w sobie, jak w przypadku utworów fortepianowych Natürliche Dauern, będących Trzecią godziną. Dwanaście części tego cyklu znalazło się w programie pierwszego koncertu. Owe tytułowe „naturalne czasy trwania” polegają na tym, że dźwięk ma wybrzmiewać. Wiele więc tych utworów przypomina trochę Mortona Feldmana: akord, długie wybrzmienie, znów akord itd. Jednak są i fragmenty, w których faktura trochę się komplikuje, a czasem nawet zaprzęgnięte są do roboty dzwoneczki japońskie.

Drugą część wypełniły trzy utwory z warstwą elektroniczną, składającą się z remiksów wcześniejszego dzieła Cosmic Pulses, które słyszeliśmy trzy lata temu na Torwarze, także w ramach Warszawskiej Jesieni (też zresztą część cyklu Klang – trzynasta). A więc były to: Paradies z fletem (Dwudziesta pierwsza godzina), Urantia (Dziewiętnasta godzina) na samą elektronikę i nagrany śpiew Kathinki Pasveer, flecistki zresztą, jednej z ostatnich kobiet i współpracowniczek Stockhausena (w Paradies również nagrany jest jej głos, ale mówiony), wreszcie Orvontron (Piętnasta godzina) z barytonem solo – tu śpiewał charyzmatyczny Filipińczyk Jonathan de la Paz Zaens. Zabawne: są to utwory autotematyczne w warstwie słownej; tekst opowiada, czym jest dany utwór, jaką ma formę itp. i że głosi chwałę Boga.

W ramach ostatniego z koncertów, po jeszcze jednym utworze fortepianowym z Natürliche Dauern, zaskakująca Freude (Druga godzina) na dwie harfy i dwie (określone!) młode harfistki, Marianne Smit i Esther Kooi. One też wystąpiły dzisiaj. W zabawnych białych strojach (dziwaczne sukienki plus krótkie legginsy; poza pianistami wszyscy byli ubrani na biało, a baryton w stylu dalekowschodnim) szalały na tych harfach, używając wszelkich sposobów gry, a przy tym śpiewały – i to w dwudźwiękach! i wszystko razem z pamięci! – Veni creator. I o ile nagrany głos Kathinki w Urantia, o chłopięcej nieco emisji, skojarzył mi się jednoznacznie z chłopcami z Gesang der Jünglinge, to one dwie były jak jakieś dziwne mniszeczki albo upiorne aniołki. Kompozytor w omówieniu twierdził, że utwór jest radosny i anielski, ale dlaczego solistki kończą swój śpiew w trytonie – diabolus in musica?

Entuzjazm był wielki.

Poprzedniego zaś wieczoru w Studiu Tęcza wykonano hellhörig Caroli Bauckholt. Niemiecka artystka zaczęła od teatru eksperymentalnego, potem dopiero trafiła na studia kompozycji do Mauricia Kagla. Ten utwór jest całkowicie z jego ducha: radosna zabawa nietypowymi brzmieniami wydobywanymi z najrozmaitszych przedmiotów, w tym metalowych balii (niesamowity dźwięk, jakby trąby!), piły czy przesypywanego żwiru, z udziałem trojga śpiewaków, którzy działają też aktorsko, nawet w pewnym momencie prychają na siebie jak wielkie koty, a w zakończeniu przytulają się tyłem wyjąc jak psy do księżyca. Miało to wiele wdzięku, jednak nie kupiłabym płyty, bo bez oglądania, jak to wszystko się dzieje, urok w pewnym stopniu pryska. Szkoda, że na tubie można tylko posłuchać kawałeczka podłożonego pod spot Warszawskiej Jesieni.