Jesienna końcówka

Nadrobię jeszcze zaległość i opiszę parę ostatnich koncertów Warszawskiej Jesieni, która w sobotę szczęśliwie i efektownie się zakończyła. A jeszcze parę razy po drodze nawiązano do trudnego tematu: muzyka jako komentarz do rzeczywistości społecznej i politycznej.

W piątek w Studiu im. Lutosławskiego nawiązywano raczej do codzienności. Grał zespół MusikFabrik; za pulpitem stanął niespodzianie Diego Masson, ten sam, któremu nie wyszła Symfonia koncertująca Szymanowskiego z Anderszewskim w Łodzi – ale jest sympatyczny, a ponadto jest synem malarza-surrealisty André Massona (i w Łodzi był przeszczęśliwy, bo okazało się, że obraz ojca znajduje się w kolekcji Muzeum Sztuki). Tym razem wyszło nieźle, bo i zespół sam w sobie wspaniały. Zagrał i reprezentanta Polski, bardzo mądry utwór Emergon Pawła Hendricha, ale najzabawniejsza była kompozycja Gerharda Stäblera, poświęcona śmieciarzom z San Francisco; odgłosy wydawane przez śmieciarkę i w ogóle hałasy uliczne stały się tu inspiracją. W nocy w Fabryce Trzciny zagrał solo Frederic Rzewski, ale o nim nie będę się rozpisywać – wieczny dzieciuch (już po siedemdziesiątce), ale już historia.

W sobotnie południe należało udać się na Chmielną, aby uczestniczyć w wykonaniu Oratorium na orkiestrę i chór mieszkańców Warszawy, przygotowanym przez Zorkę Wollny (teksty) i Artura Zagajewskiego (kształt muzyczny), w którym swoje żale mogli wylewać mieszkańcy głównie z rozmaitych organizacji, od gejów i lesbijek poprzez niepełnosprawnych po Amnesty International. W różnych punktach ulicy stały baterie perkusyjne, w oknach – trębacze i wykrzykujący ludzie, pośrodku na ulicy dyrygował Ryszard Borowski, podnosząc co jakiś czas plakietkę z kolejnym numerem; wcześniej było ustalone, jakie struktury gra się w związku z jaką cyfrą. Ogólnie było raczej wesoło, panowała atmosfera pikniku, mimo iż krzyczano także o ważnych rzeczach. Ale wszystko razem utonęło w morzu zgrywy. Nawet ludziom z telewizora się spodobało (słyszałam).

Cóż, w dziedzinie muzyki politycznej wszystko już prawie zostało na tym festiwalu powiedziane, lepiej i gorzej, więc rozpoczynający koncert zamknięcia utwór Aleksandra Nowaka Breaking News, oparty na odtwarzaniu nagłówków wiadomości z głośnika pośrodku orkiestry, specjalnie nic nowego nie wniósł. Il canto sospeso, serialnego utworu Luigiego Nono, w którym (niezrozumiale) rozbrzmiewają śpiewane fragmenty listów pożegnalnych ofiar wojny i działaczy ruchu oporu, słuchało się nieźle, choć trochę się zestarzał. Natomiast prawdziwym wydarzeniem wieczoru stało się wykonanie I Symfonii Andrzeja Krzanowskiego, kompozytora zmarłego przedwcześnie 20 lat temu. To był jego utwór dyplomowy – i aż trudno uwierzyć, tyle tu wspaniałych pomysłów instrumentacyjnych, rozmachu, wyczucia formy (ponad 40 minut zleciało niezauważone!). A jednocześnie są tu już elementy jego późniejszego języka, znaki rozpoznawcze: akordeony (5!), fleksaton, syrena i w ogóle dużo perkusji… Żal, że to dzieło nie było wykonywane tyle lat (ponoć ktoś zablokował w tamtych czasach jego wykonanie na Jesieni) i że kompozytor praktycznie więcej do wielkiej orkiestry nie powrócił (II Symfonia jest już tylko na smyczki). Zresztą był w gruncie rzeczy człowiekiem kameralnym, wspaniałym pedagogiem, świetnym kolegą. Jego nagła śmierć (na zawał) była szokiem dla naszego pokolenia – Andrzej nie miał jeszcze czterdziestki. Cieszę się z jego triumfu, choć pośmiertnego. No i nie było wyjścia: dyrygenta, który ten utwór (świetnie) poprowadził, Holendra Lucasa Visa, wyróżniliśmy Nagrodą Orfeusza.