Mozart z niespodziewaną żałobą

Dziś sala Schillertheater była wypełniona do ostatniego miejsca. Pańskie oko konia tuczy – sam Maestro Direttore zaszczycił dziś pulpit dyrygencki. Ale miał smutne zadanie do spełnienia. Zaraz po wejściu i ukłonach powiedział: „Proszę państwa, Thomas Langhoff, reżyser tego spektaklu, zmarł właśnie wczoraj. Uczcijmy jego pamięć minutą ciszy”.

Może z powodu tej nadzwyczajnej sytuacji z początku, w uwerturze, dało się odczuć pewne rozprzężenie, co nie było zjawiskiem normalnym pod tą batutą, ale tym razem nie dziwiło. A potem już się wyregulowało i szło jak w zegarku.

W reżyserii Thomasa Langhoffa Wesele Figara grywane jest od 1999 r. To spektakl bardzo tradycyjny, raczej bez udziwnień (poza drobiazgiem, o którym za chwilę), a dekoracje Herberta Kapplmüllera realistyczne i lekko dowcipne. Trochę też modyfikujące miejsca akcji – cały III akt rozgrywa się w kaplicy zamkowej z pomostem nad sceną, który spełnia tu rolę chóru (namalowane nad nim są organy) i z wykorzystaniem możliwości prowadzenia akcji na dwóch poziomach: najpierw scena Hrabiego z Zuzanną, w której on jest na dole, ona na górze; później przychodzi się tam modlić Hrabina (i śpiewa Dove sono), później tam się rozgrywa scena ślubu. W akcie ostatnim zamiast parku jest rząd altanek (i malutka sylwetka pałacu widoczna na horyzoncie, a ów „chór” zmienia się w parkowy mostek – i znów jest możliwość grania poziomami.

Jednak śpiewacy czują się w tym komfortowo, i chyba pora do nich przejść. W kolejności pojawiania się: Zuzanną była Anna Prohaska, ostatnio chyba modna, bo jest wszędzie; ostatnio widziałam ją jako Zerlinę w La Scali (nie podobała mi się). Ma dziewczyna nieduży subretkowy głosik, jest sprawna, ale jej wykonawstwo nie porusza, choć na scenie zrobiła na mnie lepsze wrażenie niż na ekranie. Ciekawe, że w jej interpretacji (i być może tak to ustawił reżyser) można po Zuzannie bardzo poznać dziewczynę z gminu, a w istocie choć ona nią jest, to cechuje ją zręczność i rodzaj klasy. Partnerował jej jako Figaro Vito Priante – śpiewał naprawdę przyzwoicie, choć niewielką ma charyzmę.

Potem pojawiła się Marcelina z Bartolem, czyli Katharina Kammerloher i Maurizio Muraro – poziom średni; on oczywiście zaśpiewał arię o plotce, ale jej aria w finale została wykreślona. Następnie Cherubino, i to była jedna z ról, na które czekałam: Christine Schäfer. Nazwisko znane; słyszałam ją kiedyś w czasach jej wczesnej młodości i odnosiłam wtedy wrażenie, że to, co robi, robi raczej inteligencją niż głosem. Głos ma rzeczywiście wciąż niewielki, choć niebrzydki, a przy tym niepotrzebnie w I akcie miała długie włosy – po prostu wyglądała na panią pod pięćdziesiątkę, a nie na Cherubinka. Aktorsko była zresztą dość bezbarwna.

A potem jakby coś się przestawiło – pojawił się Artur Ruciński. Bardzo pański Hrabia, trochę zimny drań, a trochę człowiek pełen słabości w sprawach damsko-męskich, a więc taki, jaki Almaviva powinien być. Pod względem wokalnym nienagannie. Wykonawstwo z prawdziwą klasą.

No i wreszcie osoba, na którą czekałam i dla której tak naprawdę wybrałam się na ten spektakl: Dorothea Röschmann, czyli chyba jedna z najwspanialszych Hrabin dzisiejszych czasów. Wiele razy podrzucaliśmy ją tu sobie w tej roli na tubie; teraz wreszcie usłyszałam to na żywo. I choć (tu właśnie ta dziwna ekstrawagancja) kazano jej siedzieć w buduarze w futrze zarzuconym na peniuar i przerzucać kolorowy magazyn na szezlongu z nóżkami w kształcie charcich sylwetek (tak!) i z misiem na honorowym miejscu – kiedy zaśpiewała Porgi amor, ścisnęło mnie za gardło. Tak też było przy Dove sono, ale w ogóle każda nuta przez nią wykonana miała swój kształt i charakter, była zaśpiewana całą duszą. Pamiętam ją, gdy jako młoda dziewczyna śpiewała barok na Wratislavii – była wtedy świetna i ujmująca, ale od tamtej pory poszybowała daleko.

Długo oklaskiwano śpiewaków po spektaklu, a Barenboim wykonał też swój stały numer: wygonił całą orkiestrę na scenę i kłaniał się razem z nimi. Reżyser zmarł, ale jego dzieło należy do życia, które toczy się dalej.