Oniegin a la Freyer

Oczywiście byłam świadoma, na co idę. Do teatru Achima Freyera mam pewną słabość. Nie miałam mu więc za złe, że nie było „tak, jak w Onieginie„, raczej odczuwałam wdzięczność, że to i owo z Oniegina zostało.

Nie wiem, czy domyśliłabym się od razu bez zaglądania do programu, ale dzięki malutkim reprodukcjom obrazów Chagalla z okresu rosyjskiego zrozumiałam, że to one były w dużym stopniu inspiracją do wielu sytuacji plastyczno-scenicznych. Charakterystyczne dziwne pozy i deformacje, zwolniony ruch, jakby przemieszczanie się z obrazu w obraz – ten rytm, a właściwie podwójny rytm, bo przecież był on kontrapunktem do właściwej akcji, bardzo wciągał. Dlaczego jednak bym się nie domyśliła tego Chagalla? Bo przez większość spektaklu wszystko rozgrywa się w gamie gołębich szarości, od czerni do złamanej bieli. Parę razy tylko nagle rozbłyskują barwne światła, co jako kontrast robi duże wrażenie, wszystko oczywiście tonie w czerwieni, gdy ginie Leński, a po jego śmierci szarobiałe tło zmienia się na naszych oczach w czarne i do końca już rzecz rozgrywa się w czerni, tylko z rozbłyskiem żółtego tła na koniec. Ubiorem różni się od reszty tylko Monsieur Triquet, który ma kostium żółtawy. Cały czas prawie są na scenie tłumy, oczywiście zespół Freyera też bierze w tym udział, przemieszany z chórem i solistami, którzy też są w to wciągnięci. Każdy ma jakiś charakterystyczny gest: Tatiana wznosi ręce do góry, Oniegin dziwnie wyciąga jedną rękę w bok, w czym jest i bierność, i agresja (co wychodzi na jaw w scenie pojedynku – ręka staje się tą strzelbą, co musi wypalić), Leński z włosem rozwichrzonym w jedną stronę, jak to poeta, także rozpościera ręce, a Olga podskakuje tanecznie. No i nieprawdopodobny makijaż: każdy prawie ma dorysowaną dodatkową, większą oprawę oczu (z wyjątkiem Oniegina, który ma tylko drugie brwi, lekko diaboliczne) i przerysowane czarne usta: Olga na wesoło, Tatiana na smutno…

Spektakl ten „chodził” w Staatsoper jeszcze na Unter den Linden, miał premierę w 2008 r., a jednak wciąż przyciąga pełną salę (no, może było parę pojedynczych pustych miejsc) i potrafi zachwycić (wielkie owacje po ariach i po finale). Ja jestem może trochę bardziej wymagająca, ale cóż, tym razem to ja siedziałam w II rzędzie i miałam wszystko może trochę za blisko… W każdym razie nie zachwyciłam się aż tak Anną Samuił w roli Tatiany; przynajmniej wymowa była prawidłowa, bo przecież to Rosjanka, ale głos ma, zwłaszcza w forte, trochę ostry. W pianach brzmi lepiej. Roman Trekel w roli tytułowej trzymał klasę jak zawsze, ale naprawdę podobała mi się Olga – młoda Rosjanka Maria Gortsevskaya, o pełnym, ciepłym głosie. Poboczne role też były interesujące, jak Gremin – Kwangchul Youn, znakomity bas, którego azjatyckość z powodu charakteryzacji zupełnie nie była widoczna, ale za to wymowa była straszna; niezły był też monsieur Triquet – Stephan Rügamer. A Leński? Na premierze śpiewał tę partię Rolando Villazon; w tej serii spektakli kreował ją młody polski tenor Arnold Rutkowski i z tego powodu także to przedstawienie mnie ciekawiło. O ile z początku też wydawało mi się, że ma głos zmęczony, to później się rozkręcił i naprawdę przyzwoicie śpiewał, a owację dostał chyba największą ze wszystkich. Górą nasi.

Spektaklem dyrygował tym razem Pietari Inkinen – kolejny młody zdolny Fin (rocznik 1980!). Poradził sobie nieźle, a że parę razy się odrobinę rozlazło, to dlatego, że w tych miejscach rozłazi się zawsze i wszędzie – po prostu Czajkowski napisał tam dość wrednowate synkopy. No, a jak róg wreszcie (na koniec dopiero!) kiksnął w scenie pisania listu, co też chyba nie może się nie zdarzyć, poczułam się jak w domu.

Ale ogólnie jestem bardzo zadowolona z wieczoru. Następny też z udziałem polskiego śpiewaka – Artura Rucińskiego, który będzie śpiewał Hrabiego Almavivę. A w tym Onieginie swego czasu także występował, oczywiście w roli tytułowej.

Tutaj kawałek, żebyście mieli trochę wyobrażenia, jak to wyglądało. Jest tego więcej na tubie.