Triumfalny wieczór

Triumfowała Judyta z opowieści biblijnej w dziele Vivaldiego. Triumfowało pięć solistek i Accademia Bizantina pod dyrekcją (od klawesymu) Ottavia Dantone. No i triumfował chór Capelli Cracoviensis, który był po prostu rewelacyjny.

Juditha triumphans to jedyne oratorium Vivaldiego. Jego bogate instrumentarium oraz wyłącznie żeński skład wynikały z faktu, że dzieło było przeznaczone do wykonania przez zespół weneckiego sierocińca dla dziewcząt Ospedale della Pietà. Ostatnio sprezentowano mi czytadło, które oczywiście nie jest niczym więcej niż czytadłem, ale autorka opierała się na informacjach o tej instytucji, więc jej obraz nie jest tak do końca fikcyjny. W każdym razie różnorodność występujących w utworze instrumentów jest imponująca, a z solówkami pojawiają się chalumeau, obój, amorka czy mandolina.

Ciekawe, że tytułową rolę Judyty wykonuje mezzosopran, i to niski, ale być może rzeczywiście, jak twierdzi autor komentarza w programie, chodziło o „uszacownienie” jej jako wdowy. Znana nam już dobrze José Maria Lo Monaco była Judytą skromną, wzniosłą i pobożną; jej triumf tak naprawdę rozgrywa się przecież dopiero po jej odejściu z miejsca akcji. (Tu pewien mankament: było to śpiewanie kameralne, znakomicie słyszalne w IX rzędzie, w którym siedziałam, ale już znajomi siedzący na balkonie odbierali o wiele mniej.) Przeciwstawiona była jej postać Holofernesa w interpretacji świetnej, dynamicznej kontralcistki Delphine Galou. Poboczną niby, ale eksponowaną – dzięki osobowości – rolę służącego Vagausa śpiewała sama Vivica Genoux („arią o furiach” poderwała wszystkich do burzy oklasków). Dynamiczna też była jedyna sopranistka Maria Hinojosa Montenegro jako Abra, towarzyszka Judyty; najmniej efektownie wypadła jeszcze jedna kontralcistka, Alessandra Visentis, jako Ozjasz.

Juditha, prawdopodobnie właśnie z powodu instrumentarium i składu solistów, jest rzadko wykonywana. Ja jednak jestem w takiej sytuacji, że pamiętam czasy, kiedy się tym nie przejmowano. Jako chórzystka brałam więc udział w wykonaniu tego utworu, choć owo wykonanie było dalekie od jakiejkolwiek stylowości i w ogóle od pełnego kształtu. Dyrygował bowiem Jerzy Maksymiuk, który po prostu robił z partyturą, co chciał: wywalił prawie całą drugą część (zostały chyba ze trzy arie i ostatni chór), a także trochę z pierwszej, wszystko bowiem szło jednym ciągiem w zimnym Kościele Ewangelickim. Był to koncert Warszawskiej Opery Kameralnej, więc udział brały solistki stale z nią związane: Halina Górzyńska, Barbara Nowicka, Lidia Juranek (czyli pani dyrektorowa, bardzo skądinąd miła osoba i o interesującej barwie głosu, który jednak niestety nie został porządnie wyszkolony – a miała duże dane). W sumie: od ideału było to dalekie, ale jednak dzięki temu nie byłam zaskoczona, że to jest tak dobry utwór…

PS. Jak już jesteśmy przy militariach (Juditha rozpoczyna się bardzo militarnie, chórem, trąbkami i kotłami), to zajrzałam dziś na beethovenowską wystawę do Jagiellonki. Zawsze z wielką przyjemnością oglądam rękopis Wielkiej Fugi czy szkicowniki (zdumiewa mnie, jak ktoś w tych bazgrołach był w stanie rozpoznać np. notatki do Egmonta), tym razem jednak to nie Beethoven był najbardziej intrygujący, lecz militarne polonica: partytura nieznanej symfonii Karola Kurpińskiego Bitwa pod Możajskiem (1812) czy utworu Batalia na fortepian na sześć rąk Józefa Władysława Krogulskiego, młodszego kolegi Chopina z klasy Józefa Elsnera. Ciekawa byłabym wykonania – tylko tego typu „rekonstrukcje historyczne” bitew mnie interesują…