List, jeszcze nie umowa
W dzień Święta Muzyki, obchodzony całą serią koncertów m.in. w siedzibie Sinfonii Varsovii na Grochowskiej, został tam podpisany list intencyjny w sprawie budowy nowej sali. Przybył z Wiednia zwycięski projektant, pan Thomas Pucher, i podpisał ów dokument wraz z Hanną Gronkiewicz-Waltz oraz, ze strony orkiestry, dyrektorem Januszem Marynowskim oraz dyrektorem artystycznym Krzysztofem Pendereckim. Odbyło się to bardzo uroczyście, dostojne osoby zostały pięknie przywitane przez kwintet dętych blaszanych SV gustowną fanfarą grywaną na angielskich ślubach, a podczas samego podpisywania nietrudno zgadnąć, co zabrzmiało: Alleluia Haendla.
Podczas przemówień zeszliśmy na ziemię. Pani prezydent przypomniała, że konkurs został rozstrzygnięty już półtora roku temu. Wtedy, w 2010 r. mówiło się, że sala stanie koło 2016 r. (prawdę powiedziawszy, bez żadnych podstaw, bo przecież kasy na to nie było). Teraz możemy zapomnieć o tym terminie. Ale list jest obustronnym wyrażeniem woli dalszej współpracy. „Nie jest to jeszcze umowa, na umowę przyjdzie czas”. (To jasne, że nie ma na co się umawiać bez pieniędzy. Z tego, co mi wiadomo, będą pertraktacje z architektem, czy da się budowę rozłożyć na transze i wtedy miasto ma się stopniowo starać o pieniądze na kolejne etapy. Ostrożne i ryzykowne zarazem, jeśli można tu dopuścić taki oksymoron. Ale niech się pan Puchler cieszy, że HGW nie potraktowała go jak Christiana Kereza. Choć być może wszystko jeszcze przed nim… ale tfu, tfu, nie zapeszajmy.)
Potem przemówił Penderecki, wygłaszając świetny komentarz. Powiedział, że zbudowaliśmy ostatnio piękne stadiony, na których nie będzie miał kto grać; tu natomiast sytuacja jest odwrotna: jest znakomita orkiestra, która nie ma gdzie grać. Nic dodać, nic ująć. Ponadto 15 lat temu w Tokio zobaczył, że miasto ma 17 sal koncertowych, Warszawa ma zaś do dziś tylko jedną i to małą.
Na razie Sinfonii Varsovii pozostaje granie w obdrapanym, nieremontowanym głównym budynku, ewentualnie w wyremontowanej tzw. stajni, gdzie jest teraz sala prób (ale mała). Obeszłam w przerwie teren: jeden z pawilonów został wyremontowany i tam są teraz biura SV, a tereny z tyłu zostały wyczyszczone, barak tam stojący – rozebrany, i będzie można tam postawić zapowiadany namiot. Cóż, prowizorki, jak wiadomo, są u nas najtrwalsze.
Oficjele potem sobie poszli (został jeszcze na trochę Penderecki, ale potem też musiał wyjść na samolot do Krakowa), a w auli panowanie objęły dzieciaki z różnych szkół muzycznych Warszawy, których pedagogami w większości są członkowie orkiestry lub przedstawiciele ich rodzin. Zdolny ten narybek, od pierwszoklasisty na ksylofonie po prawie już studenta fagocistę, poprzez puzonistę z gimnazjum, dwie małe skrzypaczki czy też adeptów klasy wokalnej ze średniej szkoły im. Elsnera, bardzo przyzwoicie wykonujących Purcella i Monteverdiego. Uwieńczył dzieło koncertmistrz orkiestry Jakub Haufa (Sonata Szostakowicza z pianistą Marcinem Sikorskim i Chaconna Pendereckiego z Katarzyną Budnik-Gałązką na altówce), a na koniec zagrała sekcja smyczkowa SV. Atmosfera była jak na szkolnych audycjach, ale znów widziałam wielu ludzi, których nie spotyka się w filharmonii: to miejscowi, którzy uznali te koncerty za swoje. Zwłaszcza, że wstęp jest wolny. Przychodzą też ponoć tłumnie na koncerty weekendowe. A propozycje są bardzo ciekawe: jest kilka duetów-laureatów konkursu, o którym tu pisałam (na duety z fortepianem), a w tę sobotę wyjątkowo aż dwa koncerty, w tym recital Oli Kuls, laureatki Paszportu „Polityki”. Strasznie jestem zajęta w najbliższe dni, ale może te parę godzinek (bo dojazd niestety ode mnie długi) wykroję.
Komentarze
Pobutka.
Cieszy list intencyjny i mam nadzieję, że Pani Prezydent taki list uważa za dokument. Są u nas ministrowie, którzy szefom zależnych od siebie instytucji najazują takie listy deptać jako świstki papieru bez mocy prawnej. Od strony ściśle prawnej mają rację, ale są w stosunkach pomiędzy poważnymi podmiotami międzynarodowych stosunków gospodarczych, a taki przypadek mam na myśli, utarte zwyczaje, czasami nawet w arbitrażu międzynarodowym uznawane za źródło prawa, których przestrzeganie określa wiarygodność podmiotu i całego kraju. Arogancja władzy, pozbawiona do tego jakiegokolwiek uzsadnienia merytorycznego, sprawia, że coraz częściej zastanawiam się, jak tacy dygnitarze osiągnęli swoje stanowiska i w opisanych działaniach mają pełne poparcie przełożonych, czyli premiera i funkcjonariuszy partyjnychg najwyższego szczebla. Dwa dni temu spotkałem prezesa zarządu strategicznej spółki Skarbu Państwa. Żalił się na takie działanie. Nie wykonał polecenia złamania dobrych zwyczajów, za co został pozbawiony nagrody rocznej, choć jego osiągnięcia sprawiły, że głośno było jego firmie nie tylko w Polsce, ale w całej północnej Europie. Przekreslenie listu intencyjnego miało dotyczyć kontrahenta, który w tych sukcesach odegrał kluczową rolę. Jest jeszcze w tym treci partner, który w swojej branży jest największym potentatem w skali światowej. Bulwersuje mnie to okropnie, bo to moja dawna branża, którą się zajmowałem jako nauczyciel akademicki. Bardzo to wszystko przypomina działania pana M. w NIFCh. Tylko tutaj mamy bezpośrednie ręczne sterowanie z ministerstwa.
Mamy od dziś oficjalnie lato, zadekretowane nawet w Pobutce 😉
Przykre to, co pisze Stanisław. Myślę, że tak się niestety dzieje w wielu dziedzinach.
odnośnie wypowiedzi
„15 lat temu w Tokio zobaczył, że miasto ma 17 sal koncertowych, Warszawa ma zaś do dziś tylko jedną i to małą.”
Dla ścisłości: 15 lat temu Tokio zamieszkiwało 8 mln ludzi, a Warszawę niecałe 2. Ponadto w Warszawie sa conajmniej 2 przyzwoite sale koncertowe: o ile sie nie mylę, oprócz Filharmonii liczącej 1,5 przyzwoitej sali (salę kameralną licze za połowę…;) ) jest znakomite studio nagrań Polskiego Radia (też pół sali licząc według ilości miejsc).
To oczywiście dużo za mało, o czym swiadczy trudnośc zdobycia biletów na dobre koncerty, ale nie czujmy się 17 razy gorsi od Japończyków. Z moich rachunków wynika że jesteśmy gorsi „tylko” 2,25 razy 😉
No i zapomniałem o Teatrze Wielkim i Sali Kongresowej (chyba słabo sie nadaje na koncerty klasyczne). Zatem wypada skorygowac rachunek o dwie duże sale. Czyli mamy mniej więcej to samo co Japończycy w Tokyo.
Ale ze dwie nowoczesne duże sale koncertowe z pewnością by się przydały. Projekt Puchera wygląda wspaniale. Ciekawe co z tego wyjdzie, o ile wyjdzie…
Ja tylko zacytowałam 😉
Też się zdziwiłam, że Penderecki nie uwzględnił Studia im. Lutosławskiego, ale chyba potraktował je jak studio nagrań, którym przede wszystkim jest…
Sala Kongresowa w ogóle nie nadaje się na koncerty klasyczne. Teatr Wielki na dobrą sprawę też nie, choć się w nim odbywają…
Temat sal koncertowych jakos nie chce mi wyjśc z głowy…
Otóż najwspanialszą salę koncertową Nowego Jorku (Carnegie Hall) wcale nie wybudowano za pieniądze miasta, ani Unii Europejskiej.
Wybudował ją, głównie za swoje prywatne pieniądze pan A. Carnegie.
Ciekawe kiedy tzw. „jedni z najbogatszych Polaków”, jak ich określa prasa codzienna, zaczna się poczuwac do tego rodzaju filantropii. Na razie wolą kupowac prywatne odrzutowce , helikoptery i budują prywatne lotniska i pałace. Jak juz wszystko zbuduja, może poczuja głód kultury?
W imieniu uczniów wydziału wokalnego PSM im. J. Elsnera bardzo serdecznie dziękuję za miłe słowa! Święto Muzyki to dla młodych artystów wspaniała możliwość nauki nawiązywania kontaktu z publicznością, której nie spotyka się w filharmonii. Mamy ogromną nadzieję na więcej takich inicjatyw!
Na to, że najbogatsi Polacy poczują głód kultury, nie ma chyba co liczyć. No, może kiedyś Kulczyk wspomagał swego kumpla Sławomira Pietrasa, ale poza kumpelstwem jednego pana z drugim panem niewiele to wyszło. Ryszard Krauze coś tam pomagał, gdzieś kiedyś kupił pianoforte, które stało się pierwszym zalążkiem kolekcji NIFC (o ile czegoś nie pomyliłam). Ale swoją drogą naszych najbogatszych może stać na różne rzeczy, ale wątpię, żeby na ufundowanie lekką rąsią sali koncertowej. To chyba jeszcze nie takie fortuny.
Kulturą chyba bardziej interesuje się Pani Kulczykowa. Najbogatsi panowie w tej dziedzinie najbardziej interesują się piosenkarkami i młodymi aktorkami. Stąd do sali koncertowej bardzo daleko.
Dorzucę kilka kłaczków kociej sierści:
1. Panowie Carnegie, Avery Fisher i in. żyli w innych czasach, kiedy jeszcze sumienie kazało podzielić się swoim bogactwem z innymi.
2. „Nasza polska demokracja” jest (zapewne) zbyt młoda, by elita finansowa do takiej filantropii dorosła.
Polska filantropia elity finansowej koncentruje się na sporcie.
…i z czasem może skoncentruje się na innych potrzebach ludzkości.
Chyba nie tylko w sumieniu rzecz (choć i tego aspektu nie wykluczam). W tych innych czasach istniało jeszcze – poważnie traktowane – pojęcie elity, które nie na bogactwie się zasadzało. I kiedy ktoś duże pieniądze już zrobił, jego niejako „naturalnym” pragnieniem było wejście w krąg tej elity, co można było osiągnąć m.in. przez bycie mecenasem kultury.
A w dzisiejszych czasach słowo elita zostało przez tych i owych dosyć wyszargane, a jeśli nawet się o elicie mówi, to w dość powszechnym odczuciu przepustką do niej jest forsa lub obecność w mediach (co duża forsa i tak zapewnia). Czyli po dojściu do pieniędzy już o nic więcej się nie trzeba starać. Samo ich manie wystarcza do świetnego samopoczucia. 🙄
Inna sprawa jeszcze, że w tych dawniejszych czasach obowiązywał jakiś etos, do którego należała właśnie filantropia, dzielenie się z innymi. Dziś doszło do tego, że etos to brzydkie słowo, na dodatek jeszcze u nas skompromitowane poprzez skojarzenia ze styropianem i innymi takimi rzeczami 👿
Pani Kulczykowa się interesuje, ale niestety nie muzyką. Tylko plastyką i tańcem, zresztą chwała jej i za to.
We Wrocławiu Leszek Czarnecki ostatnio wystawił najwyższy (na razie) budynek,oficjalnie zwany Sky Tower, nieoficjalnie trochę inaczej z racji jego hmm…fallicznego kształtu 😉 Oznajmił,że to jego dar dla Wrocławia,chociaż jest to obiekt czysto komercyjny -luksusowa galeria handlowa i nieprzyzwoicie drogie apartamenty. Niektórzy malkontenci pytali już, czy wypada niechciany prezent oddać 🙂 Ze sztuki jest zegar Salvadora Dali,który stał przedtem w innym obiekcie tegoż właściciela. Na koncert wieńczący otwarcie, na którym zresztą byli liczni możni tego świata,właściciel wynajął budynek opery.Grał Ennio Morricone, bliższych danych na temat koncertu nie mam …nie ta skala podatkowa,niestety 😉
Dyrygował Morricone,rzecz jasna. A jakby ktoś był ciekaw 😉
http://www.mmwroclaw.pl/414108/2012/5/23/sky-tower-zostal-oficjalnie-otwarty-foto?category=news
Hmm… 🙄
http://www.skytower.pl/
10 500 za cały apartament?? To ja biorę!
Że też jeszcze nie rozdrapali 😆
Nie napalajcie się. Te luksusowe apartamenty za 10 500 to pewnie dla psów. 😈
http://doglife.pl/wp-content/uploads/2011/02/hundehaus-cubix_1.jpg
W tę niedzielę występ Hopkinsona Smitha w Kobyłce! Przypominam w nadziei, że książę lutni nie będzie grał w pustym kościele. 😉 Okazuje się, że wyprawa z Warszawy do Kobyłki nie jest tak prosta, jak myślałam – pociągi z Zachodniej co dwie godziny, z powrotem jeszcze większe komplikacje. Oczywiście, nie jest to ten poziom komplikacji, który by mnie zniechęcił, 😉 ale cieszę się, że już dziś się zainteresowałam rozkładem jazdy.
A tu linka: http://bestartpromotion.com/festiwale/perla-baroku-2012
Ech, nie dla mnie Hopkinson, nie dla mnie perła baroku… 🙁 Zostałam zgliglana przez Jacka Hawryluka, który teraz całymi seriami nagrywa kolejne Trybunały (żeby było co nadawać przez całe lato – program ma takie powodzenie, że podjęto tę decyzję), i dokładnie o tej porze będę w Studiu im. Szpilmana oceniać nagrania utworu, który nie budzi mojego specjalnego entuzjazmu, czyli I Koncertu skrzypcowego Haydna.
Właśnie w tiwi pokazali fragmenty paryskiego rykowiska. Nostalgia mnie ogarnęła. I tak samo piosenki na Place des Vosges…
To fatalnie, Pani Kierowniczko. 🙁
Też tak uważam 🙁
Ale pewnie lesio będzie 🙂
PK,
wróciłem, opędziłem się od robótki najpilniejszej, po czym zrobiłem notatkę służbową z miejsca oddelegowania. Jak zwykle nie na temat. I jak zwykle – w związku z permanentną nieumiejętnością skracania się – dłuższą niż regulamin przewiduje.
Czy ja mogę wbrew regulaminowi…, nie na temat…?
No przecież stałe pozwoleństwo jest 😀 Ale rozumiem, rytuałowi musi stać się zadość…
Dzisiejsze przedstawienie Traviaty w TWON.
Aleksandra Kurzak śpiewała przepięknie, chwilami zdawało się, że głos dochodzi nie ze sceny, a z niebios. Podczas sceny końcowej siedząca obok mnie pani ocierała łzy.
Oklaski. Gdy Aleksandra Kurzak wyszła, sala „zawyła” i wszyscy wstali z miejsc.
Dyrygował Carlo Montanaro i na moje niewykształcone muzycznie ucho orkiestra brzmiała „verdiowsko”.
Ha, i nawet mi nie przeszkadzała „inscenizacja”.
Masz pan kłopoty z konkurencją w porcie. Panie, zagoń pan stado nawiedzonych sztuką-żyjących na pokład w ramach akcji „podróż w nieznane”. Zamknij na pół godziny na pokładzie, zasłoń okna, na pokładach poutykaj tu i ówdzie artystów i każ im być zagadkowymi, ale najważniejsze: otwórz pan bufety. Ale żeby nie było ekscesów: wysadzić sztuką-żyjących na godzinę z okładem na „wyspie bezludnej”, dać im performance – ale taki, żeby za dużo nie zrozumieli, za to power w powietrzu był – i z powrotem stado na pokład. Ważne żeby w tym czasie zapadł zmrok. A wówczas można płynąć dalej – nieśpiesznie; najlepiej, gdy obok popłynie nosorożec. No i nie zapomnij pan zwiększyć obsady w bufetach. Żeby frekwencję stada zwiększyć, dobrze jako wabia użyć jakieś dobre nazwisko. Na przykład Fellini – przecież zrobił taki film, jak mu tam było… mam: „A statek płynie”. Panie, niech skonam, sukces musisz pan mieć.
No i miał. W bufecie.
Wcześniej w porcie, przed wejściem na pokład, dłuuuugi monolog – chyba sam autor nie wie o czym był napisał. A może idea była prostsza – przegłodzić, odwodnić stadziunio. Nosorożec – śliczny jak malowanie, lgnęły do niego panie.
Pomimo tego wyzłośliwiania się zapamiętam jednak ów wieczór. Primo: dla samej tej części po zejściu z pokładu, gdy po przejściu przez jedną halę wzdłuż „kładki” weszliśmy do drugiej, w której po bokach bardzo długiego podestu (jak na pokazach mody) zasiadła publiczność, by obejrzeć godzinną choreografię Emio Greco i Pietera Scholtena w wykonaniu wspomnianego Greco oraz sześciorga tancerzy (3+3) do muzyki opracowanej przez Francka Krawczyka. Towarzystwo sprawne jak diabli, zwłaszcza choreograf, sama zaś choreografia tyleż efektowna, co – że tak powiem – o niczym. Trochę taki choreograficzny patchwork/remanent. I niewiele w tej ocenie mogą zmienić dęte deklaracje realizatorów. Bo taką mam teoryjkę, że im więcej słów pada ze strony twórców (zwłaszcza w balecie), tym mniejszą prości oglądacze i adresaci owych manifestów mają ochotę wypowiadania się na temat tego, co widzieli.
Ale skoro było primo, to pora na secundo: Amsterdam „by night” z pokładu statku „Prins van Oranje” z 1908 roku, zatopienie się w myślach i chłonięcie widoku mijanych nabrzeży, mając w tle gwar spokojnych rozmów przy drinkach, jakieś włoskie produkcje z San Remo (może i dobrze że takie, bo gdyby puścili pamiętną muzykę z filmów wielkiego Federico F., to popłakałby się człek jak nic). I znowu na łodzi obok – on, Nosorożec. Płynął przez chwilę równolegle z nami i… addio alla fine*.
Przy opuszczaniu statku przy trapie stali wykonawcy i realizatorzy, którym dopiero teraz wychodzący bili brawo, pozdrawiali, ściskali ręce – a obok cały czas grała bałkańskie motywy kapela. Cóż, w refleksyjnym ale pogodnym nastroju wsiadłem na swojego skrzypiącego holendra i wróciłem w uliczki i kanały Amsterdamu. Nocnego, tętniącego, bliskiego.
* Addio alla fine – to tytuł spektaklu/wieczoru, na którego premierze byłem w ramach tegorocznego Holland Festival.
xxx
Słyszałem ją już w 2006 roku, potem w 2009. W niedzielny wieczór po raz kolejny. No i za każdym razem zostawiała mnie z pytaniem: dlaczego prawie nikt jej nie gra. Wczoraj jednak po raz pierwszy uświadomiłem sobie, że został wykuty wzorzec wykonawczy tej sonaty. Ciężko doprawdy wyobrazić sobie, że ktoś mógłby przyćmić tę olśniewającą interpretację finałowego oberka. Po wykonaniu katowickim miałem wrażenie grania – w najlepszym rozumieniu tego słowa – rutynowego, właściwego tej klasie rutyniarzowi, z zastosowaniem środków dopracowanych perfekcyjnie.
Tym razem wrażenie było piorunujące. Z pierwszymi dźwiękami dotarło do mnie, że to interpretacja pierwszej świeżości. Wszystkie te cechy, z których Krystian Zimerman słynie: kontrola dźwięku, brzmienia, selektywność, do tego analityczne podejście plus – co tu dużo mówić – estradowe aktorstwo – wszystkie znalazłem na poziomie fantastycznym. Wspomniana finałowa toccata z oberkiem z II Sonaty Grażyny Bacewicz – dawno już nie słyszałem tak fenomenalnie okiełznanego szaleństwa. Nie ma co się dziwić, że widownia od razu zerwała się do braw stojących (a to dopiero był koniec pierwszej części koncertu).
Krótko mówiąc absolutnie porywająca forma KZ, który przed sonatą zagrał – z Hagen Quartett – II Kwintet Bacewicz, jawiący się tutał zgoła inaczej, bo też i brzmienie Hagenów jest inne niż polskiego składu z pamiętnego tournee po Polsce z utworami tej kompozytorki. Chwilami chropawe współbrzmienia skrzypiec, ale przede wszystkim świetne zgranie całej piątki. Podobnie jak w wykonanym po przerwie Kwintecie Es-dur op.44 Schumanna. Z powodzeniem uniknięto interpretacji słodziutko-salonowej, dzieło pozbawiono pomady i lukru i całej tej panierki romantycznej, przedstawiając dynamiczny, pełnokrwisty utwór.
Sala szalała na stojąco, artyści szaleli ze szczęścia.
Wcześniej zapowiadanego w programach Kwintetu Kapustina nie zagrano (a zależało na tym bardzo KZ, bo to była jego inicjatywa) i zastąpiono ww. utworami Bacewicz z powodu braku czasu na wystarczającą ilość prób – co usłyszałem już po koncercie od samego KZ. I różne inne ciekawe rzeczy, których nie mogę jednak przytoczyć. W nastroju jednoznacznie radosnym wsiadłem jak zwykle na swojego skrzypiącego holendra i pojechałem uliczkami Amsterdamu. Radośnie imprezującego po przegranej Holandii w Euro.
xxx
Konstruując swój miniprogram pobytu w tym cudownym mieście ucieszyłem się, że będę miał okazję obejrzeć Parsifala z Koninklijk Concertgebouworkest w kanale orkiestrowym z Ivanem Fisherem za pulpitem. To najświeższa premiera De Nederlandse Opera przygotowana przez Pierre Audi. Kupując bilet kupowałem niejako inscenizacyjnego kota w worku – ale z promesą na dobrą rasę. Poza dyskusją pozostawał fakt, że dla samej muzyki w takim wykonaniu warto ponosić ryzyko.
No i pierwszy akt w tym kontekście zaskoczył mnie z powodu… zachowawczości, koturnowości, by nie rzec rapsodyczności uprawianego tam teatru. Wszystko spowite w mroku rozświetlanym coraz instensywniejszą czerwienią (scenografia Anish Kapoor). Dla jej krwistej intensywności kontrapunktem była biała postać Amfortasa. Scena z wniesieniem Graala dojmująco kiczowata dla jednych, a poruszająca dla innych (rozwijające się białe płótno przed wstającą postacią Amfortasa, stylizowanego na Chrystusa; po chwili na płótnie pojawia się krew, coraz więcej krwi). Stąd, gdy w drugim akcie kurtyna poszła w górę i zobaczyłem dalszy rozwój wypadków – byłem zdumiony.
Akt drugi i trzeci były ze sobą spójne, logicznie powiązane, minimalistyczne, ale niezwykle efektownie wizualnie. Elementem dominującym i budującym przestrzeń sceny było olbrzymie (ok. 7×7 m) lustro wklęsłe. Perfekcyjne manipulowanie nim oraz światłem dawało olśniewające efekty. Pięknie obmyślona scena w ogrodzie z Dziewczętami-Kwiatami. Zaczyna się w ciemnościach, z których wyłaniają się widmowe czarne postaci w pelerynach-bombkach. Kuszą zrazu Parsifala tylko śpiewem, muśnięciami rąk, ubrań. Nic jeszcze nie zapowiada ogrodu rozkoszy, dopiero gdy powoli pozbywają się wierzchnich ubrań (znakomity ruch sceniczny, uwzględniający rozpiętość gabarytów „kwiatów”: od stokrotek po łopiany) wyłaniają się spod nich bajeczne kolorowe kostiumy. Następująca po niej scena Parsifala i Kundry pokazuje, że o czasie u Wagnera można zapomnieć. Petra Lang i Christopher Ventris dali przejmujący pokaz, by nie powiedzieć popis złożoności relacji między granymi postaciami, a że wokalnie byli świetni, to efekt był świetny. Przy okazji tej sceny wspomniane lusto pełniło jeszcze dodatkową rolę – ekranu akustycznego, wzmiacniającego i przetwarzającego głosy solistów – co zostało z pełną świadomością i kontrolą zrealizowane. W ostatnim akcie w miejscu lustra pojawia się rodzaj olbrzymiego ekranu z otworem po lustrze, ukośnie ustawionego na pustej scenie. Wszystko odbywa się w półmroku, w którym znowu jedynym jasnym punktem jest postać Amfortasa – złamanego, kulejącego, w końcu – wyzwolonego.
No i przede wszystkim orkiestra Concertgebouw – mieć taki zespół do dyspozycji to marzenie. Jeżeli można je spełnić – wypada, a nawet trzeba być inscenizatorem powściągliwym, umiarkowanie szafującym tzw. pomysłami. W przypadku tej realizacji udało się osiągnąć rzadko ostatnio w operze spotykaną jedność muzyki, obrazu i słowa. Gdzie jedno wypływało z drugiego w sposób logiczny. Wyrafinowana asceza użytych środków wzniosła ten spektakl do poziomu Sztuki. Nie potrzeba projekcji, golizny, szokowania, perwersji, stu stron tłumaczeń twórców o co im szło (po których wiemy jeszcze mniej), by wyjść z teatru z poczuciem uczestniczenia w „misterium scenicznym w 3 aktach” w swojej najczystszej postaci.
Ja w każdym razie z takim poczuciem Het Musiektheater w Amsterdamie opuszczałem ciepłą nocą, 18 czerwca. By wsiąść na swojego skrzypiącego holendra i pojechać uliczkami Amsterdamu, tego miasta ludzi śpieszących się – jeżeli już – do zupełnie innych rzeczy i spraw.
Bo ta inscenizacja nie jest jakaś bardzo przeraźliwa.
Cieszę się, że Montanaro znalazł wreszcie czas, żeby zadyrygować tą orkiestrą. Niechby z nią porządnie popracował. Ktoś musi.
Ja oczywiście odpowiadałam klakierowi, a tymczasem już tekst 60jerzego się objawił 😀
Z tego wszystkiego najbardziej zainteresował mnie KZ. Cieszę się, że wrócił en pleine forme! Oczywiście nie ma się co dziwić, że zespół był bardziej zgrany – w końcu Hageny to prawdziwy kwartet, a KZ grywał już z nimi nieraz. I dobrze, że zagrali Bacewicz zamiast Kapustina – dzięki temu znów tę wspaniałą muzykę za granicą usłyszano.
Widziałem już tę inscenizację wcześniej i wtedy mi zgrzytała. Najwyraźniej jednak, kiedy muzyka i śpiew zabiera słuchacza w inny wymiar, to i inscenizacyjne pomysły schodzą na drugi plan.
Dobrej Nocy 😀
Dobrej nocy 😀
Widzę na stronie TWON, że w niedzielnym przedstawieniu Traviaty ma być jednak Andrzej Dobber. Fajnie.
Najlepszy dojazd do Kobyłki jest z dworca Wileńskiego. Pociągi w niedzielę co 1/2 h.
Chcący odwiedzić lesia wysiadają na przystanku Kobyłka, skąd w/w ich zgarnie, jeśli będzie wiedzieć o której godzinie zgarnienie ma nastąpić..
Niechcący wysiadają na przystanku Ossów i spokojnym krokiem podążają przez 20 min. ulicą Napoleona mając po lewej ręce dyskont znanej sieci portugalskiej proweniencji…
Co do wczorajszej Traviaty, to Kurzak rzeczywiście śpiewała pięknie, momentami nawet bardzo, ale reszta…Goście u Flory wokalnie żenujący, Padre też się nie popisał a Alfredo miał tylko „momenty”. Co do dyrekcji też nie było dobrze, co i rusz coś się rozłaziło. Pod koniec było ździebko lepiej. Ale żeby zaraz stojąca owacja…
Dziękuję, Lesiu! Internetowy rozkład jazdy KM uporczywie zawiesza mi komputer, wdzwoniłam się więc wczoraj w infolinię, ale nie zadałam magicznego pytania: z której stacji jest najwięcej połączeń do Kobyłki, tylko poprzestałam na sprawdzeniu Zachodniej. 😳
No to zdecydowanie powinno być lepiej w niedzielę. Jeżeli rzeczywiście śpiewa Dobber, to II akt wystarczy za całą operę.
Dziś od rana piękna pogoda, a więc i różne rzeczy w plenerze.
Na Grochowskiej u Leniwych aż dwa recitale, pierwszy o 12 – Anna Malikova (pamięta ją ktoś z Konkursu Chopinowskiego?), drugi o 16 – Ola Kuls (postanowiłam jednak się wybrać, w końcu to nasza laureatka).
Ponadto zaprzyjaźnione wydawnictwo kle (Piotr K. z małżonką) zaprasza na 20:30 do kawiarni Kolonia (róg Łęczyckiej i Ładysława z Gielniowa) na spotkanie autorskie z Piotrem Orawskim, autorem Lekcji muzyki, wydawanych stopniowo przez to wydawnictwo.
A ponadto fajne rzeczy będą się działy w Królikarni pod wodzą kuratorską Pawła Mykietyna:
http://krolikarnia.mnw.art.pl/index.php/pl/aktualnosci/mecz_towarzyski/
tak, ćwierćfinał (Hiszpania – Francja) w takich okolicznościach chętnie bym obejrzał :-). Bez komentatorki w wykonaniu Pana Szpakowskiego 🙂
No i bardzo słusznie 🙂
Ale o tym w następnym wpisie.
Tu jeszcze tylko wspomnę o popołudniowym recitalu Oli Kuls, bo pasuje do tematu powyższego wpisu o Grochowskiej. Świetny był jej recital tamże, a i publiczność fantastyczna (miejscowa plus zapewne rodzina, i to duża, bo dziewczyna taką ma). Najlepiej wyszły utwory, w których trzeba pełnego i intensywnego dźwięku, zwłaszcza Sonata d-moll Brahmsa. Nad podziw też fajne różne skrzypcowe przeboje – Ola ma fantastyczną technikę, jakby się urodziła do skrzypiec. Jednak Ysaye jeszcze jakby nie do końca zrozumiany, ale to trudna muzyka.
Ogromnie się cieszę z tych koncertów na Grochowskiej, bo one przybliżają muzykę wielu miejscowym ludziom, którzy do filharmonii raczej się nie wybiorą – bo za daleko, za drogo może itp. Rozmawiałam chwilę z jedną miejscową panią, która była zaniepokojona tym, że jak będzie sala, to już za darmo nie będzie. No cóż, ale – co omówiliśmy powyżej – do sali jeszcze bardzo daleko. 🙁
No to ja tak przelotem z dzisiejszych nowin
http://www.youtube.com/watch?v=RpadgUIKlWU
Ptactwo dziobate na razie milczy 😉
Brigitte Engerer jeszcze 4 lata temu grała w Dusznikach na festiwalu – z Bierezowskim.
Trzeba się nam cieszyć każdym dniem, gdy nie wiemy, czy to jeszcze cztery lata, cztery dni czy cztery dekady mamy do wydania na życie.
Ostatni koncert dala 12 dni temu, w 50 rocznice swego pierwszego wystepu w Théâtre des Champs Elysées:
http://www.concertonet.com/scripts/review.php?ID_review=8510
O kurcze 🙁 A taka mocna kobita, wydawałoby się. Potrafiła nieźle, po męsku przywalić. Ja jej ostatnie razy słuchiwałam w Nantes na Folle Journée (chopinowskim i wcześniej beethovenowskim), była tam w ogóle jedną z rezydentek, można powiedzieć. Niech jej w pianistycznych niebiosach Liszt z Beethovenem życie umilają. I Chopek oczywiście.
Ptactwo dziobate dziś wylatuje i pewnie zaaferowane jak cholera, czemu bynajmniej się nie dziwię…
To Brigitte zadebiutowała w tej sali mając 10 lat 😯
Młoda kobieta…