Pięć barw pianoforte

Dziś na Zamku Królewskim odbyło się spotkanie, na którym Salę Balową wypełnili przede wszystkim przyjaciele Warszawskiej Opery Kameralnej. Pretekstem był wydanie przez Fundację Pro Musica Camerata grubej książki Mój teatr 1961-2011 autorstwa Stefana Sutkowskiego. Prawdę mówiąc nie jest to, jak się spodziewałam, ogromny tom wspomnień. Wspomnienia są, ale niezbyt długie (i na pierwszy rzut oka kiepsko zredagowane), natomiast trzon książki stanowi dokumentacja i to jest naprawdę cenne. Jeszcze nie zdążyłam porządnie przejrzeć i sprawdzić, czy uwzględnione są wszystkie premiery tych 50 lat, ale podani są wykonawcy oraz zamieszczone wstępy pisane do każdego programu przez dyrektora. Ponadto do książki dołączone jest DVD z filmem Scena pełna muzyki i tańca w reż. Stanisława Janickiego.

Ale, jak powiedziałam, to był pewien pretekst, bo o książce mówiło się niewiele. Dyrektor Sutkowski, jak to on, wypowiedział swoje cichym głosem, bez żadnego nagłaśniania – to zawsze była jego metoda, żeby zmusić ludzi do słuchania. Piękny list napisał do niego wojewoda Jacek Kozłowski, który niestety nie mógł przybyć (list został odczytany przez przedstawiciela). Ale przede wszystkim piękny prezent zrobił mu na ten wieczór znany budowniczy fortepianów Paul McNulty. Jak wiadomo, WOK znajduje się w posiadaniu zbudowanych przez niego kopii dwóch historycznych fortepianów: A. Waltera z ok. 1792 r. (przeznaczonego do grania Mozarta) oraz J. Pleyela z 1830 r. Tę minikolekcję na ten wieczór McNulty powiększył o kopie trzech instrumentów: J.A. Steina z ok, 1788 r., C. Grafa z ok. 1819 r. oraz najnowsze dzieło: kopię instrumentu L. Boisselota z 1846 r., który ulubił sobie Liszt.

Pięć instrumentów stanęło przez całą szerokość sali i kolejno zasiadała do nich małżonka McNulty’ego, Viviana Sofronitsky. Nie dorównuje ona w żaden sposób geniuszowi swego wielkiego taty, ale jest sympatyczna i wygłosiła kilka słów swoją uroczą angielszczyzną brzmiącą całkowicie po rosyjsku (wydaje mi się, że gdyby przemówiła w swoim ojczystym języku, to sala lepiej by ją zrozumiała): że Warszawa jest dla nich obojga bardzo ważna, dla niej, bo tu jej ojciec studiował u prof. Aleksandra Michałowskiego, a dla jej męża, bo właśnie dla WOK zbudował swoją pierwszą kopię pleyela. I gdy z czasem bardziej zasłynął, zamówiono u niego kopię boisselota. Tak więc gdyby nie Warszawa i Opera Kameralna, to tych dwóch instrumentów by nie było.

Na każdym pianoforte zagrała coś, co miało do niego pasować. Na steinie zabrzmiała Sonata g-moll Wq. 65/17 Carla Philippa Emanuela Bacha. Fortepianik ów brzmi jeszcze prawie klawesynowo i jest mały – tylko ze cztery oktawy. Trochę więcej ma walter, ma też nieco pełniejsze brzmienie, choć wciąż nikłe. Ten już ma coś na kształt pedału, czyli dźwignię pod klawiaturą, która podnosi tłumiki. Przydała się ona w słynnej Fantazji c-moll Mozarta, a zwłaszcza w Księżycowej Beethovena. Graf zabrzmiał jakoś lepiej niż ta kopia, która znajduje się w posiadaniu NIFC. Ten instrument kojarzy się przede wszystkim z Schubertem (choć i młody Chopin się go w Wiedniu tykał), więc zabrzmiało Impromptu B-dur. Pleyel to oczywiście Chopin, więc Nokturn c-moll. Ten egzemplarz zresztą, brzmiący nieco szkliście, nie należy do najlepszych, ale cóż, był to pierwszy pleyel McNulty’ego, więc pierwsze koty za płoty. Wreszcie na owym lisztowskim instrumencie, który brzmi już prawie jak współczesny fortepian, Viviana zagrała Funerailles. Nie będę recenzowała tego występu, miał on raczej charakter próby brzmienia. Potem przez pewien czas także publiczność mogła sobie popróbować tej przyjemności. Nie muszę mówić, że i ja spróbowałam. Ogromne zróżnicowanie tych brzmień i rozwój instrumentu w ciągu zaledwie pół wieku są po prostu niesamowite.

O książce i filmie napiszę osobno, jak się zapoznam dokładniej. Powiem jeszcze tylko, że – czego dowiedziałam się ze źródła – kontrola pana marszałka wciąż buszuje po WOK i szuka haków. Nie odczepią się łatwo. Jak już wspominałam w tekście na papierze – totalny brak klasy.