Trzy epoki WOK

Przerzuciłam księgę Mój teatr 1961-2011, o której wspominałam w poprzednim wpisie, obejrzałam też dołączony do niej film, który trochę mnie rozczarował, bo okazał się jedynie wypowiedzią dyrektora ciętą po zdanku, z fragmentami zarejestrowanych spektakli na przemian (myślałam, że może trochę innych osób powspomina, byłoby to o wiele barwniejsze). W księdze jest, jak już wcześniej pisałam, niedługie wspomnienie dyrektora (na wstępie – dotyczące historii Warszawskiej Opery Kameralnej, na koniec – dotyczące życia, spisane z audycji Zapiski ze współczesności emitowanej w radiowej Dwójce), komentarze do różnych spektakli, najcenniejsza dla mnie rzecz – strony tytułowe poszczególnych premier, łącznie z wymienieniem wykonawców (ze wzruszeniem znalazłam nazwę chóru, w którym śpiewałam, przy pamiętnych, niestety tylko czterech, spektaklach Cosi fan tutte w Sali Kameralnej FN pod batutą Kazimierza Korda i w reżyserii Aleksandra Bardiniego; grała Polska Orkiestra Kameralna).

Znając trochę – jak już kiedyś wyznałam – tę instytucję od środka widzę oczywiście jej historię po swojemu. Przedstawię więc swój obraz.

Pierwszy okres, nazwałabym go założycielskim, obejmuje z grubsza lata 60., czas od momentu, gdy Stefan Sutkowski założył Musicae Antiquae Collegium Varsoviense (nazwę wymyślił jeden z jego mentorów na muzykologii, ks. prof. Hieronim Feicht), po oficjalną chwilę, gdy został mianowany dyrektorem Warszawskiej Opery Kameralnej. Odbyło się to w dość zabawny sposób z dzisiejszego punktu widzenia: grupka założycieli „napadła” ówczesnego ministra Motykę i przekonała go, że taka instytucja jest potrzebna; Stefan Sutkowski wyszedł z tej rozmowy z nominacją. Tak to wtedy bywało, kiedy można było załatwić różne rzeczy nawet od ręki bez oglądania się na budżet. W tym okresie w zespole MACV grali po prostu członkowie orkiestry Filharmonii Narodowej, koledzy dyrektora-oboisty. Nikomu jeszcze wówczas nie śniło się o wykonaniach historycznych muzyki baroku; grali i śpiewali, jak potrafili. Śpiewacy z kolei związani byli głównie z Teatrem Wielkim; były to znane nazwiska. Przykładowo w pierwszej premierze zespołu, La serva padrona Pergolesiego, śpiewali Bogna Sokorska i Bernard Ładysz, a rolę mówioną wykonał Bronisław Pawlik. Grupka zapaleńców najpierw dostawała od ministerstwa fundusze, potem nie, wreszcie nastąpiło usankcjonowanie działalności, co trochę zmieniło sytuację.

Drugi okres, w latach 70., analogicznie do tego, co wówczas działo się w PRL, nazwę małą stabilizacją. Bardzo małą, bo choć WOK dostał miejsce na prowadzenie biur i robienie prób w pokościelnym budynku na Nowogrodzkiej koło Romy (działa tam do dziś, choć gmach wrócił do Kościoła), nie miał wciąż swojej sceny. Siłą rzeczy poziom stał się z lekka chałturniczy, choć zdarzały się i świetne sprawy. Ten okres właśnie znam od środka – gdy zaczynałam śpiewać w Ars Antiquie, bylam jeszcze studentką. Nasz chór nie był oczywiście związany z WOK etatowo, mieliśmy tylko pozwoleństwo korzystania z sali prób dwa razy w tygodniu oraz obowiązek obsługiwania koncertów, najczęściej w Kościele Ewangelickim (pogłos 9 sekund, wrrr…). Nasz dyrygent, Maciej Jaśkiewicz, był na etacie, ale nie był szczęśliwy z powodu spektakli, które mu przypadały (np. Tradycja dowcipem [odmownie – dodawał Maciek] załatwiona Macieja Kamieńskiego czy Echo w lesie Elsnera [zwane G…o w lesie]); jego niezadowolenie skończyło się ostatecznie wyjściem – i wyprowadzeniem nas – z WOK do WTM (a później jego emigracją do Kanady). Ale to wątek uboczny. Główne – to z jednej strony powstanie takiego zjawiska jak Polska Orkiestra Kameralna, z drugiej – ustabilizowanie się przeciętnej zespołu na poziomie średnim. Zespoły instrumentalne, poza POK, składały się już ze słabszych muzyków, jak wspomniane MACV. Co zaś do solistów, niektórzy byli nawet atrakcyjni, ale niektórzy wręcz kiepscy. Śpiewali też ludzie o głosach ciekawych, lecz kompletnie nieoszlifowanych, jak śp. Adrian Milewski, uroczy człowiek o głębokim basie, z wykształcenia konserwator dzieł sztuki (to on jest autorem fryzu z amorkami nad sceną WOK). W sumie poziom osiągał przeciętnie górną strefę stanów średnich.

Inna epoka, trwająca do dziś, rozpoczęła się w momencie, gdy WOK otrzymał wreszcie swoją wytęsknioną siedzibę. W końcu można było rozłożyć się u siebie i działać. Dyrektor Sutkowski postawił wtedy na młodych i to było najsłuszniejsze posunięcie – instytucja nigdy zbyt wiele grosza nie miała, a taka taktyka była i tania, i obiecująca. Dlatego pamiętamy przede wszystkim solistów, którzy przyszli do WOK w tym czasie. Osobna sprawa to przywiązanie dyrektora do ludzi (kto ze śpiewaków z „drugiego okresu” kończył karierę, przez pewien czas nadal pracował w teatrze), stylistyki realizacji oraz stylistyki uprawianej przez kompozytorów, u których zamawiał nowe dzieła (szczególne było jego upodobanie do nader prostej twórczości Bernadetty Matuszczak). Ale na ten okres przypada również wszystko, co najlepsze: cykl mozartowski, cykl barokowy, cykl dwudziestowieczny itp. I wreszcie, odkąd pojawił się tam Władysław Kłosiewicz, MACV stał się całkowicie nową formacją – zespołem instrumentów historycznych.

Słowo „rodzina”, którego dyrektor Sutkowski używa od lat w stosunku do swojego zespołu (na filmie wręcz mówi – mnie też to kiedyś powiedział w wywiadzie – że kiedy przyjmuje kogoś do pracy, mówi: witamy w rodzinie), było już przedmiotem licznych żartów, nawet z użyciem elementu włoskiego… Ale rzeczywiście taką atmosferę się tam tworzyło. Ta rodzina bardzo się powiększyła w ostatnich czasach. Dziś coraz mniej jest „rodzin” w świecie artystycznym. Ten styl należy jednak do poprzedniej epoki.