Monteverdi w oparach absurdu

Od ludzi, którzy widzieli Bar.okową ucztę dwa lata temu, wiem, że było wtedy trochę inaczej. Rzecz miała miejsce w tym samym barze mlecznym na Grodzkiej, ale wówczas był tam Jan Peszek i gościnnie wystąpiła jego córka Maria, śpiewacy byli w innym składzie (tutaj np. Katarzyna Oleś-Blacha, której tym razem nie było). Cezary Tomaszewski też rozwinął trochę reżyserię, np. ten duet, który rozbrzmiewa na filmiku, śpiewany jest teraz przez trzy pary na przemian, każda w tej samej sytuacji: ona usiłuje go karmić pierogami, żeby jej tylko potwierdził to, na co ona czeka.

Peszka tym razem nie było, zza baru przemawiał Bogdan Makal (który w pewnym momencie wszedł także na salę, by zaśpiewać, i pokazał nie tylko głos, ale niesamowitą vis comica), a na dwóch salkach barowych śpiewał wmieszany między ucztującą publiczność kwintet młodych śpiewaków Capelli. Plus gościnnie właśnie p. Makal oraz Marzena Lubaszka, która przez większość wieczoru występowała jako kuchareczka w czapeczce i fartuszku (spod którego z tyłu widać było szorty), ale w kulminacyjnym momencie ukazała się w seksownej czarnej sukni i odegrała mały monodramik, by potem wrócić do pierwotnego stroju. Reszta natomiast w pewnym momencie wystąpiła w kostiumach… pierogów, co zakrawało na kanibalizm, bo akurat w tym momencie (po chłodniku) ruskie pierogi jedliśmy. Musieli się biedaki dusić w tych przebraniach, śpiewając na dodatek Lasciate mi morire

Większość repertuaru to były oczywiście madrygały, głównie te najbardziej przebojowe, ale także fragmenty Orfeusza (na koncert zwoływała publiczność słynna początkowa fanfara) i Koronacji Poppei. Ale interpretacje były dalekie od dosłowności, a wplecione między poszczególnymi śpiewami dialogi sprowadzały rzecz do absurdu, jednocześnie przybliżając całość publiczności. Po prostu siedzieliśmy w środku. Tylko z boku spokojnie grał (kontrolując sytuację) na klawesynie Jan Tomasz Adamus; do klapy był przyczepiony napis NIE DOKARMIAĆ KLAWESYNISTY. Klawesynista był rzeczywiście chyba jedynym, który się nie najadł, bo śpiewacy jedli jak najbardziej; zwłaszcza ubawiło mnie, gdy sopranistka co jakiś czas, by wejść ze swoją frazą, podnosiła głowę znad chłodnika.

Monteverdi był tak genialny, że tę muzykę można kochać w każdej postaci. Rodzaj poczucia humoru prezentowanego w tym koncercie-spektaklu może nie odpowiadać każdemu, może niektórym wydawać się już zbyt absurdalny. Ale jeśli muzyka jest dobrze śpiewana, można próbować o tym zapomnieć i po prostu jej słuchać. Jeszcze trzy takie wieczory: w piątek, sobotę i niedzielę, jak ktoś akurat będzie w Krakowie, polecam.