Montezuma przez Sowietów wywieziony

Historia odnalezienia – niestety niekompletnej – partytury Motezumy Vivaldiego (to imię jest z elizją zapewne z powodu jego wersji oryginalnej) nadaje się do powieści typu dzieł Dana Browna. Była, jak się okazało, w zbiorach berlińskiej Singakademie, które rąbnęli Sowieci, a potem zostawili w Kijowie. Tam zostały odnalezione dopiero w 2000 r. i zwrócone Berlinowi, który zdeponował je w znanej nam skądinąd Staatsbibliothek; dopiero trzy lata później zostały odkryte przez badacza Steffena Vossa. Ale to jeszcze nie koniec.

Federico Maria Sardelli, szef zespołu Modo Antiquo, dokonał jego współczesnego prawykonania, ale ledwie to zrobił, znów zaczęło się dziać – opowiedział o tym tutaj. Nie będę więc powtarzać, ale zacytuję kilka dość wymownych słów z jego tekstu zamieszczonego w programie: „…postanowiłem iść w stronę autentyczności: mimo że jest to opera zachowana w rękopisie w dużej mierze niekompletnym, zrezygnowałem z pokusy, by zrekonstruować brakujące części, żeby nie zaśmiecać świata nowymi, bezużytecznymi pasticciami. Coraz częściej w dzisiejszych czasach próbuje się odtwarzać brakujące partie utworów Vivaldiego i jest to tendencja, której nie pochwalam. Na ogół czerpie się arie z innych oper, zmienia się teksty i pisze nowe recytatywy. Dzieło wydaje się kompletne, ale publiczność często nie wie, że to, czego słucha, nie wyszło spod ręki Vivaldiego. Dzisiaj tego typu estetyczne rekonstrukcje – bardzo modne aż do samego końca XIX wieku – nie są już tolerowane przez historyków sztuki. Lepiej udostępnić rzymską rzeźbę bez nosa i rąk niż udawać, że dzieło jest całe, dorabiając brakujące elementy”. Nietrudno się domyślić, do kogo pije dyrygent. I trzeba powiedzieć, że jego postawa budzi szacunek.

Dostaliśmy więc Motezumę, można powiedzieć, w kawałkach: bez pierwszych scen i bez ostatnich, co sprawia, że z tragicznego węzła trafiamy prosto w happy end, czyli, jak to nazywali Włosi, lieto fine. Nie mający oczywiście nic wspólnego z prawdą historyczną, no bo przecież wiadomo, jak to między Cortesem a Montezumą było, ale musiał być romans i musiało być szczęśliwe zakończenie. Cortesowi wymyślono więc brata, który zakochuje się w córce Montezumy, i ostatecznie oni pozostają, by królować Meksykiem, a Cortes ustępuje i wyjeżdża do Hiszpanii. Jednak te sceny się nie zachowały, więc z momentu, gdy już wszyscy chcą się bić ze wszystkimi, jest nagły przeskok do finałowego chóru opiewającego triumf Cortesa. I bynajmniej nie brzmi to jak happy end.

Muzyka jest fajna, bo dość surowa, ascetyczna, ale zarazem efektowna. (Wbrew temu, co Sardelli napisał, użył tu uwertury znanej już z Tito Manlio.) Świetne, żywe wykonanie, wartki tok, a co do solistów było całkiem nieźle, choć bez szaleństw. Kulturalny był bas Ugo Guagliardo, śpiewający rolę tytułową; tym bardziej kontrastował w roli jego wroga David Hansen, męski sopran o ostrej, krzykliwej barwie, co może nie było ładne, ale pasowało do tej agresywnej postaci. Najładniej wypadła Delphine Galou (już nie pierwszy raz w Krakowie), kontralt o pięknej barwie, choć może niezbyt mocny. Najlepiej nam znana Roberta Invernizzi tradycyjnie miewała kłopoty z czystą intonacją, ale pod koniec się już rozkręciła. Miły więc był wieczór, dwa bisy (w wykonaniu wymienionych pań).

To tyle o pierwszej w tym roku odsłonie cyklu Opera Rara. Jeszcze parę słów o nowościach w WOK. Dotacji mają 16 mln, czyli gdzieś tak jak w zeszłym roku, więc muszą kombinować. Będą szukać sponsorów, odnawiac dawne kontakty, no i oczywiście będzie restrukturyzacja, ale na razie nie mówią dokładnie, o ile obetną zatrudnienie. W każdym razie chcieliby planować na parę lat naprzód, żeby ci najlepsi mogli sobie zaklepać terminy na występy w WOK. Na premiery kasy nie ma, będą wznowienia, ale i koncerty. Raz w miesiącu niedzielne rodzinne poranki muzyczne (27 stycznia wokół Czarodziejskiego fletu, którego przedstawienia właśnie się odbywają), także raz w miesiącu tzw. wieczory czwartkowe – loża miłośników opery; tu właśnie mają pole do popisu Viola Łabanow i PMac. Festiwal Mozartowski o tydzień krótszy: rozpocznie się 22 czerwca. Na razie, po Flecie, jeszcze będą spektakle Żywota rozpustnika i Cesarza Atlantydy; chcą to nagrać. Bardzo cieszy, że MACV zajmie się Kłosiewicz – to najlepsza z możliwości. Zespół ma też mieć stały cykl koncertów w Teatrze Stanisławowskim – w piątki. We środy zaś będą koncerty u Dominikanów. Z czasem też pojawi się scena młodych – w kwietniu Napój miłosny w wykonaniu studentów UMFC. Będzie współpraca z zagranicą, na razie spotkali się z dyrektorem Moskiewskiej Opery Kameralnej – chcą się też otwierać na Wschód. We Lwowie mają pokazać Halkę „wileńską”. W maju z kolei wznawiają Polieukta Krauzego i zaproszą dyrektorów francuskich teatrów, licząc na trasę – spektakl po pokazaniu w Tuluzie dostał nagrodę krytyków francuskich, więc chcą iść za ciosem. I tak dalej. Niech się dzieje.