Mocny Lutos, młody Debussy

„…w moim osobistym życiu Debussy również odegrał bardzo ważną rolę i do dziś dnia jestem żarliwym słuchaczem jego muzyki…” ten cytat z Lutosławskiego umieszczono jako motto programu dzisiejszego (i jutrzejszego) koncertu w Filharmonii Narodowej. Myślę, że kompozytorowi chodziło raczej o inne utwory niż kantata Syn marnotrawny.

Dobrze jednak było posłuchać tej mniej znanej ciekawostki, po prostu z powodów poznawczych. Ten dosyć akademicki utwór napisał 22-letni Debussy, by uzyskać Prix de Rome; było to jego trzecie podejście, tym razem skuteczne. Tylko bardzo akademickie dzieła były przepustką do tej nagrody, której nie otrzymał np. Ravel. Za to w większości nazwiska stypendystów są dziś prawie nieznane. No, są wyjątki: Berlioz, Bizet, siostry Boulanger, Halévy, Hérold, Ibert, Massenet… z młodszych tak różne osobowości jak Georges Delerue i Henri Dutilleux.

Kantata Debussy’ego do libretta Edouarda Guinanda, opartego na znanej opowieści biblijnej (a raczej na samej jej końcówce, czyli powrocie Syna Marnotrawnego do domu), została napisana bardzo bezpiecznie, jest słodka jak utwory Saint-Saënsa czy Masseneta właśnie, ale już pojawiają się motywy, które znamy z późniejszych dzieł, choćby ten początkowy; charakterystyczne jest też zwrócenie się w stronę Orientu. Dobrze, że wystąpili soliści francuscy; najsłabszym ogniwem był tenor  Jean-Noël Briend o dość ostrej barwie (chyba że był dziś nie przy głosie). Miło, że François Le Roux wciąż trzyma klasę. Jeszcze była Norah Amsellem jako matka. W sumie bez pretensji, miły odpoczynek po części pierwszej. Ale za to ta pierwsza część koncertu tak mnie rąbnęła, że aż mi się nie chciało wyjść na przerwę, gadać z kimkolwiek…

Na początek koncertu Trzy postludia z 1960 r. – utwór, którego sam Lutosławski z perspektywy raczej nie cenił. Ja przeciwnie (niedawno zgadaliśmy się z Krzysztofem Meyerem, że mamy podobne zdanie o tym utworze) i uważam go za coś więcej niż etap przejściowy między Muzyką żałobną a Grami weneckimi. Choć są to na swój sposób etiudy stylistyczne. Pierwsze Postludium uderza równoległością narracji: leżącymi płaszczyznami i – na ich tle – pojedynczymi grupami nut, które zagęszczają się, by zdominować scenę, i uspokajają się z powrotem. Drugie to szmer i pęd, z początku trochę jak II część Koncertu na orkiestrę, w dalszej części zapowiada pewne momenty z Livre pour orchestre. Trzecie to po prostu, uważam, przebój – rytmiczne, wyraziste, z zaskakującymi akcentami, bardzo efektownie się kończy i aż słuchacz (taki jak ja, więc może trochę nietypowy) dziwi się, że tak rzadko się te Postludia wykonuje.

Trzy po trzech (nie trzy po trzy), więc Trois poèmes d’Henri Michaux (1963) i tu mniej dziwi, że nie wykonuje się tego często: bo trudne, potrzeba dwóch dyrygentów i poza tym bardzo angażuje emocjonalnie. Niedawno słuchałam tego utworu przez radio (o czym tu wspominałam), ale nie poruszyło mnie to aż tak, jak słuchanie na żywo. Niespokojne, ale estetyczne Pensées (Myśli) nie przygotowują na środkową Le grand combat. O ile trochę mnie śmieszą teksty puszczane ostatnio np. przez Salonena (powiedział np. Agacie Kwiecińskiej z radiowej Dwójki, że często po kulminacjach w utworach Lutosławskiego zdarza się, że wszystko się uspokaja i na statycznym tle grają dwa instrumenty – tak jest przykładowo w Livre – i on to widzi jako dwójkę ludzi spacerujących wśród ruin), to w tym wypadku uważam, że ten jedyny raz Lutosławski dotknął dosłowności czegoś strasznego. Tekst jest niezwykle okrutny, opisuje zagrzewanie do nierównej walki, kibicowanie zwycięzcy, wreszcie wspólne „szarpanie ciała na sztuki” (dans la marmite de son ventre est un grand secret). To wszystko głosem mówionym, szeptem i krzykiem, do tego agresywne brzmienia instrumentów. Rzecz pisana na kilka lat przed Pasją Pendereckiego. I na koniec przesmutny, pełen rezygnacji poemat Repose dans le Malheur. Też bardzo estetyczny, jakby dwiema skrajnymi częściami Lutosławski chciał zrównoważyć środkową. Ale nie da się.

Dobrze spisał się chór FN, orkiestra też nienajgorzej. Dyrygował Katalończyk Ernest Martinez Izquierdo; w Poematach chór prowadził jego szef Henryk Wojnarowski. Cieszy, że frekwencja była całkiem przyzwoita, choć martwi, że żaden z kolegów po fachu nie był uprzejmy się pofatygować. Jak kogoś ciekawi, powtórka jutro.