Triumf Anny-Joanny

Dobrze, że na otwarcie po remoncie łódzkiego Teatru Wielkiego wystawiono spektakl, który można zaliczyć do udanych. Powodu ani logiki tego remontu nie jestem w stanie zrozumieć – oczywiście poza unowocześnieniem sceny, której bardzo to było potrzebne. Prawdę mówiąc o wiele ważniejsze dla teatru niż to, czy mają szatnię na dole, czy na piętrze, jest, że ma wśród swoich artystów Joannę Woś.

Pani Joanna, we wspaniałej formie, z niesamowitą, właściwą sobie charyzmą była królewską, nieszczęśliwą i szlachetną Anną Boleną (Boleyn) i właściwie skradła ten spektakl. Nabierał on wagi, jak tylko znajdowała się na scenie. Historia królowej Anny, opisana przez Donizettiego i jego doświadczonego librecistę Felice Romaniego, ma coś wspólnego z prawdą historyczną, ale też jest dużo rozbieżności. Na pewno została wrobiona przez Henryka VIII w wyimaginowaną zdradę, ponieważ był on już zainteresowany jej damą dworu Jane Seymour. Z Percym (który miał na imię Henry, ale w operze został dla odmiany nazwany Riccardo) byli potajemnie zaręczeni, ale nie byli małżeństwem, jak sugeruje libretto. Parę postaci też zdaje się zostało skontaminowanych. No i nie wiadomo, czy Jane Seymour rzeczywiście miała takie wyrzuty sumienia wobec Anny, jak w operze. Ale nieważne, liczy się, czy konstrukcja dramatu jest przekonująca.

Jane, u Donizettiego Giovanna, jest drugą dużą rolą kobiecą. Bernadetta Grabias podobała mi się już na tej scenie w różnych rolach; tym razem jej górny rejestr wydał mi się zbyt ostry, dolny brzmiał lepiej, więc może śpiewaczka po prostu jest altem? Ale też możliwe, że tego dnia gorzej jej się śpiewało. Dość płaski i też ostry głos zaprezentował Aleksander Teliga jako Henryk VIII, ale właściwie to pasowało, bo tym bardziej działał odpychająco. Pavlo Tolstoy jako Percy był przekonujący, także Olga Maroszek jako Smeton (taka rola trochę tragicznego Cherubina). Panowie w rolach pomniejszych, czyli Piotr Halicki (Rochefort) i Mirosław Niewiadomski (Hervey), również.

Co do samego spektaklu, widząc plakat, na którym po prostu obejmują się pionowo dwie dziewczyny i chłopak ukryty za nimi, można było spodziewać się uwspółcześnienia, jednak na szczęście plakat nie miał nic wspólnego z tym, co było na scenie, czyli z pięknymi stylowymi strojami Marii Balcerek oraz prostą dekoracją Waldemara Zawodzińskiego, gdzie ważną rolę odgrywała kopuła, a raczej je połówka, z kasetonowym stropem, opuszczająca się na scenę i w pewnym momencie także sama dzieląca się na pół. Finał, który wedle libretta rozgrywa się w Tower, został rozplanowany z dziwnym obrządkiem i obrazem, przypominającym mi dawnego Trelińskiego, jeszcze z okresu estetyzującego. Pokazano nową maszynerię – podesty jeździły sobie w prawo i w lewo, do przodu i do tyłu. Jednego nie rozumiem: po co w scenie udawania się na polowanie pojawił się – śliczny zaiste i ubrany elegancko z czerwonymi uszkami i skarpetkami – konik, który wciąż musiał być karmiony, żeby nie rozrabiać. Nie miało to żadnego sensu scenicznego, a męczenia zwierzątek po prostu nie lubię.

Innym rzucającym się w oczy szczegółem-pomysłem reżyserskim, dość typowym dla Janiny Niesobskiej, było wprowadzenie na scenę malutkiej dziewuszki w białej sukni – córeczki Anny. Ładne dziecko, trochę zdezorientowane, intensywnie rude, co kazało sobie przypominać, że właśnie córka Anny Boleyn została później wielką Elżbietą I.